Tak się w Kochi w morze zapatrzyłem, tak się, zachodzącym za nim, słońcem zachłysnąłem, że nie mogę już dłużej czekać. Muszę poszukać jakiegoś urokliwego miejsca z cudowną zatoką, z długą piaszczystą plażą i pięknymi zachodami. Tylko, na które się zdecydować? Wzdłuż zachodniego wybrzeża Kerali pełno jest takich. Wyżej w sąsiedniej Karnatace, też kilka się znajdzie, nie mówiąc już o słynącym z takich magicznych miejsc Goa, leżącego jeszcze dalej na północ. Z kilku powodów (najistotniejszy to ten, żeby dotrzeć na połowę kwietnia do Nepalu, muszę zacząć przesuwać się nieco żwawiej na północ) wybieram oddaloną o ponad 600 km Gokarnę. Jeszcze dzisiaj wieczorem opuszczam, uroczą zieloną Keralę i czym prędzej ruszam do sąsiedniego stanu. Czym prędzej znaczy w tym przypadku pociągiem. Sztukę podróżowania po Indiach tym środkiem lokomocji mam już przećwiczoną, także bez długiego poszukiwania znajduję odpowiedni peron, odpowiedni pociąg i odpowiedni wagon, a w nim – cóż za niespodzianka! W przedziale, przynajmniej na razie, jestem zupełnie sam. Sprawia mi to tym większą radość, że spędzę w nim całą noc, to znaczy prawie 12 godzin. Dopiero nad ranem, w Kumty, muszę się przesiąść i następną godzinę jechać do Mandangari, skąd tym razem już autobusem w pół godziny powinienem dostać się do docelowej Gokarny.

Pewnie dziwnie to brzmi, ale w Indiach, w prawie najludniejszym państwie świata (podobno do roku 2030 mają przegonić Chiny i objąć w tym rankingu prowadzenie) zdecydowaną większość drogi jadę w na tyle pustym przedziale, że spokojnie mogę wyciągnąć się na trzech miejscach i od czasu do czasu przymknąć oko i zasnąć. Szkoda tylko, że jedno z tych „od czasu do czasu” przypada akurat na moment, kiedy pociąg zatrzymuje się w Kumty, a ja pogrążony w śnie tego nie zauważam. No cóż, zdarza się i nie jest to oczywiście powód do paniki. W końcu, jeśli się jedzie 12 godzin to można pojechać jeszcze kilka minut dłużej, wysiąść na następnej stacji, poczekać na pociąg w przeciwnym kierunku, wrócić i tyle. Strat niewiele, a przeżyć godnych podróży przez świat cała masa. Przecież nieczęsto i niewielu ludziom zdarza się przespać stację gdzieś w środkowych Indiach. Mnie się zdarza.

Już bez większych perypetii, jedynie troszkę później niż sądziłem, przybywam na piaszczysty dworzec autobusowy, do malutkiej, położonej tuż przy długiej, szerokiej plaży Gokarny. Ze znalezieniem noclegu, jak i jedzenia, (a głód już długo za mną chodzi), nie mam najmniejszego problemu. Prawdopodobnie ani tutaj, ani dalej w Goa, najbardziej turystycznym stanie Indii, nie będę tych dwóch rzeczy musiał długo szukać. Chociaż muszę przyznać, że do tej pory też nie miałem z tym kłopotów. Sprawnie i szybko melduję się w dużym, pełnym młodzieży hostelu, o szumnej nazwie Miltone Plaza, ogarniam najpotrzebniejsze sprawy, w przydrożnej garkuchni zaspakajam pragnienie i głód i zanim w niedalekim meczecie muezzin zacznie nawoływać do południowej modlitwy, jestem już na brzegu arabskiego morza jakieś 1700 km nad równikiem i 2000 km przed Kathmandu stolicą Nepalu. Cudownie.

Przede mną po piaszczystym brzegu rozlewają się długie przeźroczyste fale lazurowego morza, przyjemnie chłodząc zapadające się w ciepły piasek stopy. Za mną uginająca się od zielonych liści ściana palm zdaje się zlewać z błękitem bezchmurnego nieba. Na prawo, plaża ciągnie się daleko jak okiem sięgnąć. Pewnie jutro, o wschodzie słońca, przywitam dzień porannym joggingiem i pobiegnę sprawdzić, co jest dalej niż sięga stąd mój wzrok. Po lewej z kolei, wyrasta z wody spory pagórek i to właśnie on najbardziej mnie teraz kusi. Chcąc nie tylko poszerzyć nieco horyzonty, ale i sprawdzić, co słychać i widać po jego drugiej stronie, od razu się na niego wspinam. Patrzę wkoło i już wiem, że przez kilka kolejnych dni będę miał co robić. Kilka widzianych z góry zatok, rozdzielonych wbijającymi się w morze długimi skalnymi półwyspami, porośnięte palmowymi lasami wzgórza i wąskie wijące się między nimi ścieżki, aż się proszą, by już natychmiast, od razu, w tym momencie pójść nimi wgłąb malowniczego krajobrazu.

Nie. Nie od razu. Zmęczenie podróżą i zbliżający się wieczór skutecznie hamują moją porywczość. Mam za to dosyć czasu by przyjrzeć się miastu, a raczej miasteczku, bo w porównaniu z innymi hinduskimi molochami, około trzydziestotysięczna Gokarna jawi się, jako właśnie takie miasteczko, a nie miasto. Nie ma tu wielkich sklepów, dużych hoteli ani nawet wyasfaltowanych ulic. Wydaje się, że mimo turystycznego klimatu, miasteczko na wzór innych obleganych przez Europejczyków miast w Karelii czy w Goa nie poszło na ilość i nie rozrosło się wzdłuż i wszerz, a postawiło na jakość, pozostawiając klimat starej mało zaludnionej nadmorskiej oazy. Może to właśnie ten klimat niczym magnes przyciąga tutaj następną generację, upodabniającą się do hippisów lat 60-tych? Może panujący wokół spokój przyciąga tutaj rzeszę joginów, asanów, czy amatorów medytacji. Pewnie tak. Miejsce do wyluzowania i odpłynięcia trochę od rzeczywistości naprawdę jest wyborne. Gdy dołożyć do kolorowej młodzieży z całego świata jeszcze liczne grupy jeszcze bardziej kolorowych hindusów, przybywających tutaj do kilku bardzo znanych świątyń, w tym tej najbarwniejszej Sri Mahabaleshwara Swami, to klimat miejsca i obraz barw, jaki mnie otacza, gdy przemieszczam ulice Gokarny będzie kompletny. Jest to z pewnością jedno z tych miejsc, dla których warto przyjechać, przylecieć lub przywędrować do Indii.

Dla mnie jednak to najpiękniejsze zaczyna się dopiero nazajutrz. Przez kilka następnych dni codziennie rano biegam, obserwując wschód słońca w miejscu, w którym plaża kończy się starą, rybacką osadą. Codziennie, przebiegając tędy, zastanawiam się jak można mieszkać i żyć w takich warunkach, w rozpadających się drewnianych domach ustawionych na piasku, bez dostępu do sanitariów, bieżącej wody itp. i codziennie nie znajduję odpowiedzi. Aczkolwiek twarze i oczy dzieci grających na plaży w piłkę, mężczyzn naprawiających łodzie i sieci, czy kobiet pilnujących palenisk i ustawionych na nich metalowych garnków, nie zdradzają smutku. Pewnie cieszą tym, co mają, a w porównaniu z ludźmi mieszkającymi w miejskich slumsach, gdzie oprócz biedy i ciasnoty dochodzi wilgoć, smród i stada szczurów (chociaż te też tu widać) Ci tutaj i tak mają nieźle. Mają przynajmniej codziennie słońce, morze, szum rosnących za plecami palm i sporo przestrzeni.

Jeszcze przed śniadaniem, ale już po bieganiu lubię posiedzieć sobie bezczynnie na plaży. Trochę obserwuję wznoszące się coraz wyżej nad widnokrąg słońce, trochę medytuję, bo wschodzące słońce sprzyja takim stanom, trochę przyglądam się joginom stojącym na głowie lub zastygłym w pozie kwiatu lotosu adeptom tej sztuki, trochę sam się gimnastykuję i naciągam by w końcu spacerem brzegiem morza, dając wytchnienie zmęczonym od biegania nogom wrócić na śniadanie. Śniadania to jedyne posiłki w ciągu dnia, którym staram się poświęcić sporo czasu. Staram się by były urozmaicone i wykwintne i, o ile to możliwe, dosyć długo je celebruję. Reszta posiłków tylko mi przeszkadza. Przeważnie nie mam na nie czasu i jedynie głód zmusza mnie do tego by załatwić sprawę jedzenia jak najszybciej, byle gdzie i byle jak (z reguły są to przydrożne bary, stragany lub garkuchnie). Bieganie i wyszukiwanie wyrafinowanych posiłków nie jest moją specjalnością i jeżeli tylko bym mógł załatwiałbym zaopatrzenie się w potrzebne do funkcjonowania kalorie jakąś tabletką czy czymś podobnym. Z tego powodu mam też niemało problemów z odpowiedzią na jedno z najczęściej zadawanych mi pytań – a co tam jadasz. No właśnie – a ja nie bardzo wiem i nie bardzo potrafię wymienić nazwy dań podawanych na straganach. Dla mnie dzielą się one na dobre, mniej dobre i niedobre i oczywiście na ostre mniej ostre i bardziej ostre. Jeszcze może poza ceną, cała reszta nie ma już dla mnie znaczenia. Natomiast świat jakby dzisiaj trochę zwariował na punkcie kulinariów. W telewizji obojętnie, o której godzinie i na którym programie, zawsze jest coś o gotowaniu. W księgarniach książki kulinarne, mam wrażenie, przewyższają ilością wszystkie inne gatunki literackie. Na spotkaniach rodzinnych i towarzyskich głównym tematem jest, co i gdzie się jadło, albo przynajmniej, co się gotowało wczoraj, a co będzie się gotować jutro. Wiem, wiem, po kilkudziesięciu tysiącach lat głodu, ludzkość ma na tym punkcie traumę i wydaje się, że teraz w momencie dobrobytu chce się z niej wyleczyć. Rozumiem, ale i tak protestuję. Dla mnie jedzenie i wszystko, co muszę wokół niego zrobić, jest koniecznością i czynnikiem przeszkadzającym w podróżowaniu. Dlatego nie poświęcam mu nadto czasu i uwagi. Oczywiście oprócz śniadań. Tymi, tak jak właśnie w tej chwili, rozkoszuję się do woli i jak długo mogę. A w Gokarnie mogę długo. Tutaj mam na wszystko czas.

Nie brakuje mi go też na długie wędrówki po całej okolicy w zasięgu możliwości i wytrzymałości moich nóg, a że te ogromnie uwielbiają obdeptywać, zwłaszcza nowe tereny, przeto codziennie obchodzę ich szmat. Zaczynam od drugiej strony tego wzniesienia, na które wdrapałem się zaraz po przyjeździe. Nie wiem czy zaglądam do każdej zatoki, bo co, z której wychodzę, jawi się przede mną następna jeszcze ładniejsza. A każda inna, a każda piękna. Ta kamienista, że muszę skacząc z kamienia na kamień uważać by sobie nogi nie skręcić. Ta piaszczysta i nic tylko się na niej wyłożyć, poleżeć i zażyć trochę jej uroku w cieniu palmy. Następna z kolei skalista z ogromnym skalnym jęzorem wbijającym się w głąb morza, po którym przechodząc muszę uważać by któraś z przewalających się przezeń fal nie zabrała mnie z sobą w morskie głębiny. A tych zatok jest tyle, że sam nie wiem, jakie jeszcze w nich cuda się znajdują, bo w którymś momencie mam dość i zmieniam otoczenie. Zgodnie z moim zwyczajem idę się zgubić. Gubienie najlepiej wychodzi wtedy, gdy skręca się z głównej drogi w jakąś pierwszą lepszą ścieżkę w bok i mając nadzieję, że dokądś prowadzi, po prostu się nią idzie. Przeważnie faktycznie dokądś prowadzi, tylko czasami wrócić jest trudno. Tym razem jednak nie. Nie tylko za każdym razem, gdy się gubię, wracam, ale znajdując drogę powrotną, przy okazji znajduję mnóstwo wspaniałych, ciekawych miejsc. A to przypadkiem wchodzę do, jakiejś zupełnie samotnej, schowanej w lesie wioski z domami, płotami i ulicami z gliny zmieszanej z krowimi odchodami. To znowu trafiam do rybackiej wioski, po której spacerują krowy z pomalowanymi rogami, czego znaczenia nie udaje mi się odgadnąć ani dowiedzieć. Jest też jedna, jedyna na pewnie sporym obszarze, szkoła, do której przychodzą dzieci (chyba jednak nie wszystkie) z tych porozrzucanych po lesie wiosek. Jak na tutejsze warunki są naprawdę dobrze ubrane, bardzo zadbane i widać zadowolone.

Mnóóóóstwo by jeszcze pisać, jakie cuda i cudeńka odkrywam penetrując okolice Gokarny (samych zdjęć z tych kilku dni mam kilkaset), ale i miejsca i czasu nie starcza. Po kilku cudownych dniach ponownie przychodzi czas na pakowanie majdanu i ruszeniu dalej na północ. Następny postój urządzę pewnie gdzieś w osławionym Goa.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł