Rzadko, ale jednak się zdarza. Tym razem przekraczając granice i zmieniając państwa udaje mi się nie płacić frycowego. Do Sajgonu zostaje niewiele ponad 2 godziny jazdy, także nie jestem zmuszony już na granicy wymieniać pieniędzy po zaniżonym kursie. Autobus dowozi mnie niedaleko (3 km – co to jest?) zarezerwowanego tym razem nie przeze mnie hostelu (kto zarezerwował zaraz się wyjaśni) więc nie muszę przepłacać za jakieś taksówki lub inny transport. Słowem komunistyczny Wietnam, który witając mnie sierpem, młotem, niezliczoną ilością złotych gwiazd na czerwonych proporcach i ogromnymi propagandowymi plakatami, wywoływał jeszcze przed chwila drżenie kończyn, okazuje się bardzo miłym i przyzwoitym państwem. Przynajmniej robi takie pierwsze wrażenie. Oprócz tego, że na latarniach wiszą i powiewają czerwone flagi, nic innego nie wskazuje, że w kraju rządzi komunizm. Ulice jak we wszystkich poprzednich państwach, rządzą się swoimi prawami i tak samo jak w całej Ameryce Południowej i Południowo-Wschodniej Azji, mam wrażenie, że wszyscy żyją tu z handlu, którego nikt nie zabrania lub ogranicza. Prywatna inicjatywa, wolny rynek i ludzka wrodzona przedsiębiorczość i w tym zakątku świata mają się jak widzę świetnie. Patrząc na to wszystko: na stragany pełne towaru, na przekupki z pełnymi woreczkami pieniędzy, na kierowcę mototaxi, oczekującego na klienta w pozycji leżącej, a nade wszystko na zadowolone twarze i kupców i klientów, zachodzę w głowę – jak to jest możliwe? Tutaj w komunistycznym Wietnamie każdy bez problemu może handlować z kim chce, czym chce (pewnie są jakieś zakazy lub ograniczenia typu: energia, broń, narkotyki itp.) i gdzie chce (podstawowe zasady wolnego rynku), a w takich kapitalistycznych Niemczech już takie proste to nie jest. Wiem co mówię, bo kiedyś otwierając mały sklepik z artykułami spożywczymi musiałem nieźle się nalatać by pousuwać wolnorynkowe przeszkody. Podania, licencje, koncesje, mnóstwo zezwoleń z takich urzędów jak: straż miejska, urząd zieleni miasta, urząd ochrony środowiska, straż pożarna, sanepid, kasa chorych czy w końcu urząd skarbowy to tylko niektóre utrudnienia nie pozwalające spokojnie funkcjonować żadnemu przedsiębiorcy. Na końcu okazało się, że kanapki zapakowane w folię (ochrona środowiska hehe) mogę sprzedawać, ale podgrzać kiełbaski czy ugotować jajka, mimo iż miałem kuchnię, już nie. Powód – pochłaniacz powietrza nie odprowadzał oparów gotującej się wody na zewnątrz! Ech jak sobie to przypomnę to aż oko cieszy móc sobie popatrzeć na szczęśliwie sobie żyjących i bezstresowo handlujących ludzi w tak zwanym drugim albo trzecim świecie – nawet pod rządami obrzydliwej komuny.

Zaprzątnięty takimi niecodziennymi myślami, przyglądając się uśmiechniętym twarzom pod spiczastymi bambusowymi kapeluszami, nawet nie zauważam kiedy i jak labiryntem chodników, prowadzących tyłami czynszowych kamienic, docieram do małego uroczego gościńca Rise, w którym umówiony jestem z Jennifer. Moja córka po raz bodajże czwarty po: Argentynie, Peru i USA, odwiedza mnie w dalekim świecie i tym razem przylatuje ze swoją koleżanką Elizą. Będziemy więc Wietnam, od Sajgonu aż do Hanoi zwiedzać w trójkę. Dziewczyn jeszcze nie ma. Rozglądam się po okolicy, znajduję kantor z najlepszym przelicznikiem 1 euro po 26.820  wietnamskich dongów, wracam do hostelu i cak i już są. Uciechy mamy więcej niż mieści się w naszych sporych plecakach, które ciężko zmieścić w małym, przytulnym pokoju. Ale jakoś dajemy radę. Po długim powitaniu i szybkiej toalecie czas bardzo przyspiesza. Wiecie jak to jest na urlopie. Czas ograniczony, atrakcji wiele więc trzeba się spieszyć. Mi w to graj, bo ostatnio poleniuchowałem pod dostatkiem, a dziewczyny jak widzę, po podroży też nie są zbytnio zmęczone. Zostawiamy bagaże i nie tracąc tak drogocennego czasu od razu ruszamy w miasto. Sajgon to wcale nie taki Sajgon jak sobie wyobrażałem. Ta mała niegdyś osada Gia Dinh, założona w 1679 roku przez chińskich uchodźców, a dzisiaj ponad ośmiomilionowa, jedna z większych na Półwyspie Bengalskim metropolia kojarzyła mi się do tej pory z bałaganem, chaosem, czyli takim przysłowiowym Sajgonem, a to nieprawda. Miasto niczym nie rożni się od innych olbrzymów w tej części świata, a symbolem chaosu stało się chyba wtedy, gdy wycofywały się z niego amerykańskie wojska i podobno faktycznie był wtedy niezły Sajgon. Zresztą od tego czasu zmienił się nie tylko porządek – ten polityczny, ale i sama nazwa. Po okresie francuskiej kolonizacji (to właśnie Francuzi przechrzcili Gia Dinh na Sai Gon) i wojnie domowej, zwanej drugą wojną indochińską (1954 – 1975) miasto ponownie zmieniło nazwę i teraz na cześć lidera północnowietnamskich komunistów Ho Chi Minha zwie się Ho Chi Minh. Podobnie jak onegdaj Piotrogród był Leningradem czy Katowice Stalinogrodem. Tamte nazwy nie przetrwały, a tu… czas pokaże. Na razie nic nie wskazuje by coś się miało zmienić. Ludzie jak widać są zadowoleni, a kult pierwszego komunisty jest tak wielki, że gdyby żył śmiało mógłby powtórzyć za Ludwikiem XIV  l’etat c’est moi.

My tymczasem, z tych zamierzchłych czasów wracamy do teraźniejszości. Po wymienieniu kilkuset euro w momencie stajemy się bardzo zamożni i by jak najszybciej sprawdzić jak pełny portfel ma się do osławionej wietnamskiej kuchni pierwsze kroki stawiamy w kierunku jednego z najbardziej znanych miejsc, czyli Ben Thanh Street Food. Jesteśmy tak bardzo głodni, że nie trwa długo i już siedzimy przy długim stole na drewnianej ławie i zastanawiamy się od czego zacząć. Wybór jest wielki. Tak wielki, ze pewnie przyjdziemy tu jeszcze co najmniej raz. Po Ben Thanh Street Food czas na następne atrakcje, których mimo iż nie wiemy gdzie i jak szukać, znajdują się przy małej pomocy Jenni, Elizy i Google prawie same. Najpierw podziwiamy i fotografujemy Bulwar Nguyen Hue z ogromnym bardzo ładnym ratuszem w tle i pomnikiem kogo? A jakże Cho Chi Minha w centralnym punkcie. Tu chwila przerwy – dziewczyny w centrum informacji turystycznej ustalają plan na przyszłość, a ja mam czas na loda. Lody w Wietnamie są boskie 😉 Tak to mi się podoba. Jeszcze nie kończę loda a już wiem, co będziemy robić przez następne dwa dni. Jutro jedziemy na wycieczkę do sławnych tuneli Cu Chi, potem zwiedzamy resztę miasta, a pojutrze rano ruszamy do delty Mekongu. Super. Z planem w kieszeni ruszamy dalej w kierunku Głównego Urządu Poczty, pamiętającego czasy przesyłek do rodzimego Paryża, Bazyliki Notre Dame, mniej więcej z tego samego czasu, Pałacu Niepodległości, który widzimy już tylko przez płot – zrobiło się ciemno i późno widać wszystko powoli się zamyka. Wszystko oprócz oczywiście Ben Thanh Street Food, gdzie nie wiedząc jak, po zatoczeniu ogromnego koła, znowu się znajdujemy, a które o tej porze jest jeszcze pełniejsze i jeszcze smakowitsze. Tym razem nie jesteśmy o tyle głodni (chociaż dobra przekąska zawsze się zmieści), ile spragnieni, a zimne piwo po długim spacerze w fajnym miejscu i super towarzystwie smakuje znakomicie mimo, że nie jestem smakoszem piw. 

Wydawałoby się, że wszystko idzie nam jak z przysłowiowego płatka, gdyby nie rozczarowanie jakie spotyka nas w jednym, drugim i trzecim biurze podroży. Wszystkie wyjazdy na jutro do Cu Chi są wyprzedane. To oczywiście niweczy cały misternie przygotowany przez dziewczyny plan. Z obejrzenia tuneli rezygnować nie chcemy, a z drugiej strony czasu zbytnio marnować nie możemy. W dwadzieścia kilka dni musimy dotrzeć do Hanoi, zwiedzić cały Wietnam, plus dziewczyny chcą jeszcze wyskoczyć do Kambodży. Słuchajcie – mówię, może zrobimy tak: Dolinę Mekongu nawet jak pojedziemy pojutrze rano będziemy mogli opływać dopiero popojutrze. Zatem zwiedzajmy jeszcze jutro Cho Chi Minh, pojutrze rano jedźmy zobaczyć tunele i po powrocie około 14-stej od razu pakujemy się w autobus i jedziemy nad Mekong, gdzie nie powinniśmy dotrzeć później niż o 21 więc spokojnie się wyrobimy by od rana po nim popływać. Mój pomysł zostaje jednogłośnie zatwierdzony. Zatem jutro czeka nas całodniowy spacer po odleglejszych od starego miasta dzielnicach Cho Chi Minh, a dzisiaj jeszcze powrót do domu przez nocne, ale nie śpiące jeszcze miasto, jedną z najbardziej rozrywkowych ulic, od której niedaleko mieszkamy. Imprezowa Bui Vien tętni życiem do rana.

Poza turystycznym centrum nie ma już kolonialnych zabytków, wypieszczonych parków, fast foodów i masy turystów. Jest za to typowo wietnamskie życie, życie które można szybko stracić, próbując na przykład przejść przez ulicę. Rzeka skuterów płynąca jak Mekong w porze deszczowej, czyni takie próby ekstremalnym wyczynem, co nie znaczy, że raz po raz się nam udaje, a to, że żyjemy jest najlepszym tego dowodem. Można by zapytać – po co tak ryzykujemy i skaczemy z jednej strony na drugą? Ano tak się składa, że ilekroć chcemy coś zobaczyć zawsze to coś znajduje się po drugiej stronie. Prawdopodobnie Murphy wybrał się z nami na spacer i skutecznie nam go urozmaica. Nic na to nie poradzimy, ale fajne jest to, że zawsze trafiamy na coś ekstra. A to wspaniała hinduska świątynia z nieodłącznym zapachem kadzideł, a to buddyjskie świątynie jedna ładniejsza od drugiej, a niektóre całkiem unikatowe, jak ta z 100.000 figurek Buddy, to znowu jakiś religijny obrzęd, do współuczestniczenia w którym, jako obserwatorzy, jesteśmy serdecznie zaproszeni (z radością korzystamy), to jakieś ciekawe targi, warsztaty z wyrobami tradycyjnej sztuki, czy zwykłe, ale jakże egzotyczne podwórka.

Takeśmy się zanurzyli w ten sanktuaryjno-podwórkowo-wielkomiejski klimat, że nie zauważamy kiedy słonce zaczyna dotyka czubków drzew, wskazując, że robi się późno, a my chcemy jeszcze zobaczyć muzeum wojny z lat 70-tych. Czym prędzej wracamy do miasta, w czym nie przeszkadzają nam nawet pierwsze krople zapowiadające nadchodzącą burzę. Pora deszczowa nie pozwala o sobie zapomnieć, mimo że jakoś nadzwyczajnie jak dotąd nas nie nęka. Przy wejściu do muzeum okazuje się, że mamy 25 minut czasu i nie musimy kupować biletów. Ekspresowo przebiegamy dwa piętra, na których poza paroma eksponatami broni, przeważają czarno-białe zdjęcia, robiące niesamowicie ponure wrażenie.

Równie ponure, ale już nie tak piorunujące wrażenie robi wycieczka do parku z zachowanymi i dobrze utrzymanymi tunelami z czasów pierwszej i drugiej wojny indochińskiej. Pierwsze tunele (ok. 50 km) powstały podczas I wojny indochińskiej, pod koniec lat 40-tych XX wieku. Był to konflikt pomiędzy Francuzami, a Wietnamczykami, którzy chcieli wyzwolić się spod kolonialnej administracji francuskiej. Rozbudowa tuneli nastąpiła w latach 1957-1975 podczas drugiej wojny między komunistycznym Wietnamem Północnym (i sojusznikiem, Wietkongiem na południu), a Wietnamem Południowym (i sojusznikami, ze Stanami Zjednoczonymi na czele). Sieć tuneli w tym okresie osiągnęła długość 250 km i rozciągała się pomiędzy przedmieściami Sajgonu, a granicą z Kambodżą. Tunele pełniły funkcje komunikacyjno-obronne oraz stanowiły schronienie dla ludności cywilnej i żołnierzy Wietkongu. Do dnia dzisiejszego pozostało 120 km tuneli, które zostały zamienione na wojenny park pamięci, który właśnie zwiedzamy.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł