Tak samo szybko jak, szybkim chińskim pociągiem dojeżdżam do Huangshan, tak samo szybko orientuję się, że dworzec kolejowy, na którym wysiadam nie jest tym, który zaznaczyłem sobie na mapie i na którym wysiąść chciałem. Szybka kolej widać nie jest taka szybka jak się wydaje. Teraz pewnie przyjdzie mi stracić sporo czasu by dostać się tam gdzie planowałem i tam gdzie mam zarezerwowany nocleg – o ile w ogóle uda mi się dowiedzieć, czym i jak tam dojechać? – myślę lekko zaniepokojony, chociaż to teraz nie jest najważniejszy problem. Póki co, muszę jak zwykle pokonać wszystkie kontrole biletowe, bagażowe i Bóg wie jakie jeszcze i wydostać się z ciężkimi plecakami na zewnątrz ogromnego dworca. Dopiero pokonawszy te wszystkie przeszkody, mogę usiąść i głęboko się zastanowić, co dalej, a przede wszystkim czego właściwie chcę. Olbrzymi, nowoczesny dworzec, postawiony w szczerym polu, z dala od jakichkolwiek zabudowań z malutkim dworcem autobusowym przed nim i kilkoma odjeżdżającymi niewiadomo, dokąd autobusami nie nastraja optymistycznie. O zdobyciu jakiejkolwiek informacji oczywiście mowy nie ma: ani kierowcy autobusów ani kontrolerzy na dworcu, ani przechodnie kręcący się koło mnie, nie rozumieją ani w ząb, o co pytam, a każda próba nawiązania konwersacji migowej z pokazywaniem punktów na mapie, kończy się kiwnięciem ramion i przeczącym ruchem głowy. No cóż – nie pierwszy raz muszę sobie w Chinach radzić z taką sytuacją. Najprostsza chociaż nie najtańsza rada to taksówka. Tylko dokąd właściwie chcę jechać? Miasto Huangshan, w którym mam zarezerwowany hostel, a do którego myślałem, że dojadę pociągiem (w nim też jest dworzec, tylko, jak już się zorientowałem nie dla szybkich kolei) oddalone jest o 25 km na wschód. Góry Huangshan, dla których tu przyjechałem zaczynają się natomiast 40-50 km dalej na zachód. Więc może żeby jutro od rana nie tracić czasu na dojazd to właśnie już teraz tam powinienem pojechać? Teoretycznie wydawałoby się logiczne, ale praktycznie? Praktycznie trzeba to skalkulować, bo jak to się mówi: człowiek zawsze zachowuje się tak jakby kalkulował. Kalkuluję więc i ja. Koszt taksówki, która i tak już jest awaryjnym rozwiązaniem to raz. Dwa – wielką niewiadomą jest czy znajdę jeszcze dzisiaj względnie tanie i w miarę wygodne lokum. Hm? Może jednak lepiej taksówką do zarezerwowanego już hostelu, bo to bliżej więc taniej, a jutro wcześnie rano autobusem w góry? Po chwili namysłu decyduję się na rozwiązanie numer dwa, zatrzymuję taksówkę, pokazuję kierowcy adres i po kilku następnych chwilach wysiadam prosto pod drzwiami ładnego, małego no i taniego hostelu. Drzwi są jednak zamknięte. Zamknięte na amen. Okazuje się, że decyzja wzięcia taksówki nie rozwiązała wszystkich problemów. Znaczy się rozwiązała te stare, ale na ich miejsce momentalnie pojawiają się nowe. Hostel, który sobie zarezerwowałem i w którym myślałem znaleźć nie tylko odpoczynek, ale i pomoc w zaplanowaniu następnych kroków w kierunku Parku Huangshan, jest zamknięty z powodu remontu. W Internecie oczywiście nie ma o tym ani słowa. Zapomnieli(?) Coś mi dzisiaj nie farci – myślę, zrzucając ciężki plecak na ziemię i szukając wzrokiem miejsca, gdzie mógłbym coś zjeść, czegoś się napić i po raz kolejny dzisiaj zastanowić się, co dalej. A, że półmrok już dawno przysłonił znaczną część świata, a żołądek mniej więcej tak samo dawno zaczął dawać o sobie znać, przeto wszystko muszę robić szybko. No i robię. Szybko znajduję przydrożny bar, szybko jem i szybko odpoczywam. Na tyle szybko, że zanim robi się całkiem ciemno, jestem gotowy na stawienie czoła nowym trudnościom. Na szczęście w tym samym czasie fortuna nieco bardziej zaczyna się do mnie uśmiechać. Jak się jest najedzonym, to wszystko zaczyna się lepiej układać hi hi. Pani zza zamkniętych szklanych drzwi hostelu dostrzega chyba moją rozterkę, otwiera, dobrą angielszczyzną przeprasza za nieporozumienie i bardzo się stara mi pomóc. Po pierwsze, bym z plecakiem nie musiał krążyć w poszukiwani taniego hostelu, dzwoni do dobrego, zaprzyjaźnionego, ale znacznie droższego hotelu i załatwia mi pokój w tej samej cenie, jaką miałem uzgodnioną tutaj. Potem dokładnie tłumaczy mi, jakim autobusem i dokąd mam jechać. Nie jest daleko. A na koniec, czym bardzo poprawia mi humor, daje kilka wskazówek, a propos jutrzejszej wędrówki i, co dla mnie najważniejsze, zdradza, że poranny autobus do samego Parku Huangshon, odjeżdża z przystanku tuż przy hotelu. Po takich informacjach, niezmiernie zadowolony, momentalnie zapominam o wszystkich dotychczasowych niedogodnościach, raźnie zarzucam plecak, przechodzę kilkanaście kroków do przystanku i już za chwilę melduję się w eleganckim hotelu, dawno w takim nie byłem, z jeszcze elegantszym pokojem i bardzo sympatyczną obsługą. Ostatnie, o czym myślę przed zaśnięciem to, to, że nie ma tego złego…itd., itp.
Dzisiejszy poranek, niczym brzozową miotłą zamiata w kąt wczorajsze zmęczenie i troski i rześkiego, a przede wszystkim spragnionego jak kania dżdżu, natury, wyrywa mnie tuż po wschodzie słońca z łóżka. Kierowca pierwszego jadącego w kierunku Parku Huangshan autobusu jeszcze wczoraj został przez pana z recepcji poinformowany, że będę wsiadał na parkingu pod hotelem, więc o nic się nie muszę martwić. W kilka minut od momentu przebudzenia jestem gotowy. Wszystko spakowałem już wczoraj także zanim dzień tak na dobre się zaczyna ja już z ogromnym zapałem w sercu i jeszcze większą radością w duszy siedzę na wygodnym siedzeniu przy oknie sporego jak na chińskie standardy autobusu i jadę na moją od dawna wyczekiwaną wędrówkę.
Ostatni przystanek znajduje się kilka kilometrów przed wejściem do parku. Odwrotnie niż wczoraj, dzisiaj szczęście dopisuje mi od samego początku. Jeszcze dobrze nie rozejrzałem się po okolicy w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym zostawić bagaż, a już zagaduje mnie kierowca parkującego obok samochodu. Jak mogę pomóc? – pyta po angielsku. Szukasz śniadania, pokoju czy może potrzebujesz informacji jak dojechać i jak poruszać się po Górach Huangshan? Potrzebuję wszystkiego – odpowiadam z uśmiechem, a on, okazuje się, wszystko ma. Tani pokój na pierwszym piętrze, w którym zostawiam plecak i rezerwuję go na dzisiejszą noc. Dobre śniadanie w niewielkiej restauracji na parterze. Wodę, coś słodkiego i kilka owoców na drogę, w sklepiku sąsiadującym z restauracją. No i w końcu to najważniejsze – informacje. Obok hotelu, restauracji i sklepu ma jeszcze biuro informacji turystycznej, w którym dostaję mapę i wszystkie potrzebne do wędrówki wskazówki. Lepiej po prostu trafić nie mogłem. Myślałem, że na szukaniu lokum, dowiadywaniu się o drogę, śniadaniu etc. stracę, co najmniej dwie godziny, a tu raz, raz i w kilkanaście minut jestem gotowy. Jeszcze tylko szybki spacer do głównego wejścia, do parku, kolejka po bilet, druga kolejka do autobusu, bo pierwszy odcinek w parku trzeba takowym przejechać i znacznie wcześniej niż planowałem stoję o stóp potężnych, pogrążonych jeszcze w porannych mgłach, gór Huangshan.
Porannych? Tego do końca nie jestem pewien. Góry Huangshan słyną właśnie z tego, że ponad 200 dni w roku spowite są mgłami, którym nader często towarzyszy nieprzyjemna mżawka zakrywająca to, czego nie zasłaniają mgły. Warto więc w ogóle tu przyjeżdżać? To pytanie zadaje sobie pewnie wiele osób, spoglądających na to, czego nie widać, a tak bardzo chciałoby się zobaczyć. Ja również, przykleiwszy nos do szyby, wyglądam z nadzieją promieni słońca i wydaje mi się, że im wyżej jesteśmy tym częściej takowe odbijają się od tafli ledwo widocznego w dole jeziora. Jest zatem szansa, że za chwilę niebo się przetrze – myślę w duchu i patrząc na otaczające mnie roześmiane twarze, mnóstwa żądnych pięknych widoków turystów z całego świata, sądzę, że i w ich dusze wstąpiła podobna nadzieja. Tym bardziej, że podobno poranne mgły najczęściej opadają szybciej niż powstają, przyklejając się jedynie do niższych partii gór, upiększając tym samym i tak już podobno niezwykłe widoki. Granitowe szczyty opasane tajemniczą mgłą należą prawdopodobnie do jednych z najpiękniejszych miejsc w Chinach i swoją uroda i magią przyciągają tu nie tylko rzesze złaknionych estetycznych wrażeń turystów (każdego roku wyjeżdża na górę ponad milion ludzi), ale i cale legiony poetów i malarzy, szukających w lekkich obłokach szybujących nad skalnymi urwiskami, twórczego natchnienia. Po wyjściu z autobusu i krótkim marszu z parkingu do wejścia do kolejki linowej, nadzieja nie przybiera na sile. W jeszcze gęstszej mgle niż na dole, mocniejszym wietrze i rzęsistym deszczu wydaje się powoli umierać i chociaż jak to nadzieja, która podobno umiera ostatnia, jakimś cudem długo się trzyma. W bujającym się na linie wagoniku, jakieś 200 – 300 metrów wyżej, ponownie daje o sobie znać. Promienie słońca mocniej i częściej zaglądają przez porysowaną szybę szybującego ku chmurom wagonika i gdy po kilku minutach zatrzymujemy się na skalistym szczycie pierwszej góry staje się jasne, że nie będzie to stracony dzień. Chmury, deszcz, wiatr, wszystko znika, a świat dokoła zmienia się jakby ktoś chustką przetarł zakurzony obraz. I to nie byle jaki obraz. Stojąc na pierwszym wysuniętym nad kilkusetmetrową przepaścią punkcie widokowym nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obraz, który widzę namalowany został skrzydłem anioła, albo innymi nieziemskimi technikami? Wszak niemożliwe jest by to, co się przede mną roztacza mogło powstać ot tak samo od siebie. To coś, co widzę jest tak cudowne, że nie tylko nie pozwala oderwać od siebie wzroku, ale bezsprzecznie każe domyślać się, że tworzeniu świata musiały towarzyszyć jakieś niezrozumiałe nam siły… I pewnie były to boskie siły, bo jakie? W takich miejscach, w takich momentach, teologiczne pytania same pchają się do głowy.
Widok pasma błękitnych szczytów oddzielonych od jeszcze bardziej błękitnego nieba wstęgą szarobiałych pierzastych obłoków, wyglądających z góry jak lekki zwiewny szal rzucony niedbale w szerokie doliny, musi każdego widza oczarować i na jakiś czas zatkać dech w piersiach. Na mnie tak działa. Stoję jak zaczarowany, bez tchu, ale z mocno wybałuszonymi oczami i tylko gwar falującego za mną tłumu, powoduje, że nie tracę kontaktu z rzeczywistością. Szkoda. Szkoda, że hałas ogromnej ilości ludzi wychodzących z pobliskiej kolejki jest tak wielki, że trudno słyszeć własne myśli, nie mówiąc już o całkowitym zanurzeniu się w naturę – co prawdopodobnie dzisiaj nie będzie możliwe nigdzie. No cóż chyba tak to już jest, że wszystkiego mieć nie można. Mam super pogodę, wspaniałe widoki, dużo energii jeszcze więcej zapału, by cały dzień spędzić spacerując po cudownych szczytach Hongshan, także nie będę sobie psuł humoru już na początku. Nie warto, aczkolwiek im dłużej wędruję tym bardziej mi to przeszkadza. Najgorzej niestety jest w miejscach zaznaczonych na mapie, jako najpiękniejsze. Właśnie do nich, przeciskając się wąskimi, czasami wiszącymi nad ogromnymi przepaściami, ścieżkami przedziera się większość żądnych zrobienia sobie selfi w najpiękniejszym, czy też w najdziwniejszym miejscu, ludzi. Takie zachowanie jest naturalnie niczym nowym i już od dawna przyzwyczaiłem się do widoku ludzi pozujących do telefonu wyciągniętego na odległość ręki czy też kija. Nie dziwią mnie już przeróżne pozy z rozłożonymi rękami, z wyciągniętymi ku górze palcami, z wysuniętą nad przepaść głową. Może tylko czasami trochę śmieszą, gdy pozująca osoba niezgrabnie wspina się na jakiś głaz lub drzewo, a potem nie może z niego zejść. Sam sobie czasami też takie selfi tu i ówdzie pstryknę więc nie bardzo przystoi mi krytykować innych, nawet, jeżeli jest ich tak dużo jak tutaj. Znacznie bardziej irytuje mnie hałas, który towarzyszy kroczącym jedna za drugą wycieczkom. Każdą taką grupę prowadzi, trzymając w ręce kij z barwną chorągwią, przewodnik. Oprócz łopoczącej na wietrze chorągwi, przewodnik trzyma jeszcze podłączoną do wzmacniacza przewieszonego przez ramię, okropnie ryczącą tubę. I to ona jest właśnie moim największym utrapieniem. Trudno to opisać, a co dopiero przeżyć, ale chyba można sobie wyobrazić, jakie katusze przeżywam stojąc w najcudowniejszym miejscu z najcudowniejszym widokiem, a obok mieszają się z sobą wykrzykiwane z częstotliwością CKM-u pojedyncze słowa przerywane, co chwila głośniejszym charknięciem i splunięciem. Na to wszystko nakłada się różnorodna muzyka, wydostająca się z kilkunastu przewieszonych przez ramię odtwarzaczy, no i oczywiście najgłośniejsza tuba przewodnika, który próbuje to wszystko przekrzyczeć. Całości dopełnia, co chwilę wyrzucone z płuc najgłośniej jak się da i odbijane od skalnych ścian „Eeeechoooooo”. Stoimy akurat na skraju wąwozu i każdy oczywiście musi sprawdzić czy i jemu Echo ukryte po przeciwnej stronie odpowie. Odpowiada każdemu, ale to nie powód żeby nie próbować jeszcze raz, więc jeden po drugim i wszyscy razem muszą przekrzyczeć swoje gadanie, innych charkanie, głośne muzyki granie i przewodnika przez wzmacniacz wołanie. Eeeechoooo, eeeechooo!!! Makabra.
Uciekam. Uciekam jak najdalej ludzi. Można? Można. Najciaśniej i najgłośniej jest na ścieżkach, łączących stacje kolejek linowych i w najładniejszych miejscach w pobliżu przystanków autobusowych. Chętnych do spacerowania po górach jest znacznie mniej niż chętnych do zrobienia sobie na ich tle zdjęcia, toteż im szybciej oddalam się od zaznaczonych na mapie głównych atrakcji turystycznych (przeznaczonych oczywiście dla turystów przez małe „t”, a nie Turystów-wędrowników) tym szybciej robi się luźniej i ciszej. Ku mojej uciesze i zaskoczeniu, na niektórych znacznie oddalonych i trudnych do przejście kamienistych, stromych ścieżkach jestem zupełnie sam. Tutaj dopiero, mimo, że widoki być może nie są tak porażające umysł jak te z przygotowanych widokowych punktów, odczuwam piękno Parku Huangshan najdoskonalej jak to jest możliwe. Cudownie. Krople potu spływające po plecach i lekkie drżenie łydek mają naturalnie też swój udział w swoistym przeżywaniu otaczającego piękna. Tym bardziej, że wydaje się ono być tu nieskończone. Gdzie tylko nie spojrzę, mogę się w nie zagłębić, a pajęczyna ścieżek powoduje, że na skrzyżowaniach mam nie lada problem, którą stronę wybrać. W pierwszej kolejności kieruję się odgłosami, a raczej ich brakiem i w miarę możliwości kieruję się w przeciwnym kierunku do ich źródła. Czasem jest to dobry wybór, a czasem muszę się wracać, bo droga w kierunku ciszy okazuje się drogą do nikąd. Tak czy siak, trochę samotnie, a trochę przeciskając się przez zatłoczone odcinki, raz stromymi ścieżkami pod górę, a raz asfaltowymi drogami w dół, mijając kilka wąwozów i jeden ogromny kanion, podziwiając z dołu strzelające w niebo skaliste szczyty, na których wierzch prowadzą, kręte schody i aż mnie skóra świerzbi by się na któryś wdrapać, przemierzam znaczną część parku aż w końcu dochodzę do czegoś, co można nazwać jego centralnym punktem. Tu schodzą się wszystkie drogi, tu postawiono okazały gmach z rozległym tarasem, tu jest najwięcej ludzi, ale też stąd obserwować można najwspanialsze krajobrazy. Właśnie z ich powodu nie mogę oprzeć się pokusie wstąpienia do bodaj najbardziej zatłoczonego miejsca w i jakby tego było mało właśnie tu postanawiam przez dłuższą chwilę odpocząć i nie tylko nakarmić oczy cudownymi pejzażami, ale i żołądek, noszonym tak długo w plecaku, prowiantem. Miejsce ku mojej uciesze udaje mi się znaleźć w dosyć ustronnym miejscu, do którego nie łatwo, przeskakując z kamienia na kamień, jest mi się dostać, ale opłaca się po stokroć. W miarę cicho, w miarę spokojnie mogę zasiąść na kamieniu nad urwiskiem wtopić zęby w chleb, oczy w dal i trwać. Trwać najdłużej jak się da. Stąd jeszcze lepiej niż z poprzednich miejsc widać ogromne, strzeliste na kilkaset metrów skalne wieże z tymi najwyższymi i najładniejszymi w pierwszym rzędzie. Najbardziej oblegany (widać jak kolorowy tłum przeciska się jeden za drugim po wąskich schodach), Kwitnący Lotos o wysokości 1873 metrów, obok niego niedużo niższa Niebiańska Stolica 1810 m, dalej szczyt Początku Wiary 1683 i kilka innych mniej lub bardziej pokrytych mnóstwem kolorowych głów.
No cóż – nie szkoda, że je widzę, bo są naprawdę imponujące, ale szkoda, że je widzę, bo już teraz mimo drżenia w łydkach i mokrej koszuli na plecach, wiem, że nic mnie nie powstrzyma by przed opuszczeniem parku spojrzeć na niego z któregoś z tych szczytów. Wybieram, oczywiście nie ten najwyższy i najbardziej zatłoczony. Wystarczy mi jeden z tych, którego nazwy nie znam, na który nie wspina się zbyt wiele ludzi, a który, co zaczyna się robić ważne, bo robi się późno, leży gdzieś przy drodze powrotnej. Do parku wszedłem, znaczy wjechałem kolejką linową od strony wschodniej, a powrót planuję drugim przeciwległym wyjściem, do którego chcę dotrzeć bez pomocy lin kolejki, czy kół autobusu. Jako, że jest ono od zachodu, mam nadzieję, że schodząc przeżyję dodatkowe emocje związane z magią zachodzącego słońca. Jeżeli chcę, zatem wdrapać się przedtem jeszcze na jakąś skałę, to nie ma co marudzić, muszę się zbierać. Dokładnie sprawdzam po sobie miejsce, czy aby nie zostały jakieś śmieci (cały park jest bardzo czysty, a to za sprawą tragarzy, którzy w ogromnych worach przymocowanych do kija i niesionych na plecach, znoszą do głównej drogi na dole, tony plastikowych butelek i innych śmieci i ilekroć mijam ich po drodze z wielkim uznaniem i szacunkiem ustępuję miejsca) i zarzuciwszy lżejszy już plecak, na ramię, ruszam w kierunku, powoli zbliżającego się do ziemi słońca. Na oko do zapadnięcia zmroku mam jeszcze ze cztery, może pięć godzin, a drogi do wyjścia jeszcze cały szmat. Muszę się spieszyć. Odgłosy barwnego, rozkrzyczanego tłumu powoli nikną gdzieś za mną. Z szerokiej asfaltowej drogi, prowadzącej do kolejnego przystanku skręcam w wąską ścieżkę, którą, ku mojej radości, oprócz mnie nikt nie ma ochoty wędrować, więc ponownie jestem sam na sam z ciszą, która tutaj cenniejsza jest niż gdziekolwiek indziej. Jedynie na potężnej skale, na której szczyt prowadzą kręcone, bardzo długie schody mija mnie kilkoro ludzi. Nie przeszkadzają. Nie krzyczą, nie charkają, nie mają przewieszonych wzmacniaczy, więc jest OK. Skała, na którą wdrapuję się mozolnie krok po kroku, stopień po stopniu, położona jest daleko od głównej drogi, nie jest opisana w przewodniku, więc chyba, dlatego nie ma wielu zwolenników jej zdobycia. I dobrze, bo widok z samej góry z pewnością podobny jest do tego z innych obleganych skalnych wież, ale tutaj można bez wątpienia mocniej się nim delektować. Nie mam na to jednak już zbyt dużo czasu. Rzut oka na wszystkie strony świata, kilka zdjęć, które i tak nie są w stanie oddać tego, co tak naprawdę się przede mną roztacza i muszę schodzić. Schodzę jeszcze dłużej niż wchodziłem. Na dole trudno mi już opanować drżenie kolan. Wchodząc na szczyt, myślałem, że za chwilę stracę płuca, teraz tak samo myślę o kolanach, a to przecież jeszcze nie koniec wędrówki. Od wyjścia, jak informuje mapa, dzielą mnie jeszcze dobre dwie godziny marszu, kilka podejść i bardzo strome zejście. Mógłbym je wprawdzie pokonać kolejką linową, której stacja właśnie wyłania się przede mną, a wraz z nią ponownie rosnący, charkający, krzyczący tłum dobijający do niej ze wszystkich stron.
Mimo wielkiego zmęczenia rezygnuję z linowego wagonika. Nieodparta chęć przebywania w tym cudownym miejscu jak najdłużej i przyjrzenia mu się w ciepłym blasku zachodzącego słońca, powoduje, że przeciskam się jak najszybciej przez kilkusetmetrowy sznur ludzi stojących w kolejce do kolejki i ruszam zgodnie ze strzałką kierunku stromo spadających schodów. Jeszcze nie wiem, że jest to jedna z tych decyzji, których się nigdy nie żałuje. Doga jest przecudna, krajobrazy wspaniałe, przeżycia jednorazowe. Góry chowające się powoli w bordowo złotych barwach zachodzącego słońca są tak fantastyczne, że nie sposób je opisać, a wrażenie, jakie na mnie wywierają na stałe wbudowuje się w moją pamięć. Szkoda, że nie potrafię zatrzymać chwili. Zatrzymałbym ją na długo. Niestety słońce, a wraz z nim światło i magia czasu, mimo, że powoli, ale jednak systematycznie chowa się po drugiej stronie ziemi i i do wyjścia dochodzę już w zupełnych ciemnościach. Puls mam taki, że gdyby podłączono mnie do aparatury EKG to na monitorze z pewnością ukazałaby się linia ciągła, a kolana tak się trzęsą, że spodnie na nich falują jak proporce na wietrze, ale to wszystko nic w porównaniu z pozytywnymi emocjami, jakie ogarniają całą resztę mojego zmęczonego ciała.
Zawsze, po wędrówkach w takich wspaniałych miejscach czuję w sobie ogromną radość, która teraz jest tym większa, bo przypominając sobie mapę Chin i kurs, jaki po niej obrałem, wiem, że w najbliższych dniach niewiele się zmieni. Przede mną jeszcze kilka takich cudeniek.
Super.
Trudno jest piorem oddac i opisac doznania i emocje – ale mam wrazenie ze znowu Ci sie udalo ! Pewnie miejsce ,sceneria ,widoki (ktore opisujesz jako powstale niewatpliwie za pomoca niepojetych nam sil ) byly godne trudu ktory wlozyles aby przezyc,zobaczyc na wlasne oczy i nam czytelnikom przedstawic to bardzo malownicze i ciekawie miejsce na naszej planecie.Dzieki Ci za to !!!!