Odpocząłem w Pisco, naładowałem baterie i dalej w drogę.
Jest już 30 stycznia. Rano żegnam się z przemiłymi właścicielami hostelu Tambo Colorado i podążam na położony dwie przecznice dalej dworzec autobusowy, skąd o 8:40 mam autobus do Ica. Na dworcu okazało się, że dzień wcześniej źle zrozumiałem godzinę odjazdu. Zamiast ósma cuarto (kwadrans) zrozumiałem ósma cuarenta (40) no i autobus mi odjechał. Następny dopiero po czternastej.

Na szczęście miła pani w okienku, widząc moją zatroskaną minę, tłumaczy jak mogę w inny sposób się stąd wydostać. Za jej radą idę na wskazany punkt skąd odjeżdżają colektivo na przystanek autobusowy na trasie między Limą a Nascą. Tutaj autobusy do Ici odjeżdżają dosłownie co pół godziny, toteż za paręnaście minut siedzę w jednym z nich i za następnych kilkanaście minut docieram do stolicy regionu do 300 tys. miasta Ica.

Ledwo wysiadam z autobusu, a już odczuwam gorące pustynne powietrze; w oczy i włosy wpadają pierwsze drobiny pustynnego piasku. Ica to miasto – oaza, położona w sercu pustyni i tylko niezbyt częste lekkie powiewy wiatru od niedalekiego oceanu dają mieszkańcom trochę ulgi i ochłody.

Szukam hostelu. Znajduję w miarę szybko, zaraz przy dworcu. Cena porównywalna do tej z Pisco, ale warunki po trzykroć gorsze. Nie zamierzam długo tu zabawić, jedną, góra dwie noce, więc nie narzekam. Zostawiam plecak i ruszam zwiedzać miasto. I tutaj jak w Pisco rzucają się w oczy pozostałości po trzęsieniu ziemi z roku 2007. Jednak centrum miasta jak zwykle z głównym placem, katedrą i ratuszem, ładnie odnowione sprawia, że spaceruję po wąskich uliczkach i zakamarkach, wchodząc to tu to tam, dłużej niż zamierzam. Wszystkie te centra południowoamerykańskich miast mają jakiś taki urok w sobie, że za każdym razem zwiedzam je dłużej niż pierwotnie planuję. A to wejdę do katedry, a to przystanę przed jakąś kamienicą, a to znajdę zacieniony palmami skwerek czy jakieś podwórko, które sprawiają, że chce się usiąść i parę minut nasycić oczy ich pięknością.

Główną atrakcją Ica jest jednak nie miasto samo w sobie, a oddalona o 5 km oaza Huacachina (czyt. Łakaczina). Zatrzymuję taksówkę zwaną mototaxi lub tuk tuk i za 3 sole daję się zawieźć do oazy. Już z daleka wygląda cudownie, a jak wysiadam nad jeziorkiem stanowiącym jej centrum, jestem jej pięknem urzeczony. Jezioro, wokół którego rosną wysokie, soczyście zielone palmy, a dookoła wysokie na kilkadziesiąt, a może i set metrów pustynne wydmy (można po nich zjeżdżać na nartach – tylko najpierw trzeba na nie się wdrapać) i piasek, piasek, piasek.Do pełni zadowolenia z poczucia bycia w oazie jednak czegoś mi brak. Zastanawiam się czego. Dochodzę do wniosku, że brak mi odczucia ulgi na widok takiego miejsca, jaką musieli odczuwać przemierzający pustynię wędrowcy. Decyduję się na eksperyment. Tak jak stoję, bez przygotowania, wyruszam na wędrówkę. Wdrapuję się na pierwszą wysoką wydmę, obserwuję tu i tam wspinających i zjeżdżających narciarzy. Nie odpoczywając idę dalej. Wciąż dalej przed siebie. Za parę minut tracę z oczu oazę, tracę z oczu ludzi i jestem sam na sam z bezkresną pustynią. Nie przerywam marszu. Każdy krok w piasku to wysiłek. Mam na głowie kapelusz, przed wyjazdem do oazy wysmarowałem się ochronnym kremem, mimo wszystko słońce tak piecze, że czuję jakby jego promienie wchodziły mi pod skórę. Nie odwracając się za siebie idę dalej. Teraz dopiero orientuję się, że nawet nie zabrałem ze sobą wody. Chce mi się pić, ale myślę, że jeszcze wytrzymam. Idę dalej. Gdy odczuwam pierwsze poważne zmęczenie, a w ustach mam sucho, że nawet nie mogę zebrać śliny, postanawiam wracać. Odwracam się. Pierwsze parę kroków robię po swoich świeżych śladach, które niestety po paru metrach znikają zasypane piaskiem. Spoglądam przed siebie i w bok i widzę dokładnie to samo co za mną. Dookoła wszystko jest takie same. Tylko piach i piach. Poczułem się jak rozbitek w małej szalupie na środku oceanu i przeleciał mnie lekki strach. Nie wpadam w panikę. Staram się racjonalnie myśleć, co w temperaturze około 50 stopni i wysuszonym jak liść wsadzony pomiędzy kartki książki gardle, nie jest rzeczą prostą. W pełni, na ile to możliwe, skoncentrowany staram się poruszać dokładnie w przeciwnym kierunku niż szedłem przed chwilą. Idę, ale nie jestem pewny czy dobrze. Nie mam żadnego punktu zaczepienia.

Wydaje mi się, że wracam już znacznie dłużej niż szedłem do przodu. A może to złudzenie powodowane pragnieniem i zmęczeniem – tłumaczę sobie, zachowując resztki zdrowego rozsądku. O ile przy wyruszaniu każdy krok stanowił jakiś wysiłek, o tyle teraz każdy krok to walka. Walka by jeszcze raz się zmusić i postawić nogę parę centymetrów dalej. Przede mną góra. Jestem pewny, że nie dam rady się na nią wspiąć. Mobilizuję resztki sił i na kolanach całą wieczność, mozolnie czołgam się na nią. Już byłem bliski zwątpienia, gdy w dole dojrzałem coś, co przypomina oazę. Pierwsza myśl jaka przebiegła mi przez głowę, że to fatamorgana. Przecieram oślepione od słońca oczy, siadam i przyglądam się. Nie, nie wydaje mi się. Przede mną jest oaza. Nowe siły, nie wiem skąd, wpłynęły we mnie i prawie że zbiegam z góry, dopadam pierwszego kiosku, kupuję wodę i piję. Nikt nie wie, kto tego nie przeżył, jak dobrze smakuje czysta woda i jak pięknie wygląda oaza dostrzeżona w momencie zwątpienia. Ja wiem.

Jadąc z powrotem do Pisco zauważam po prawej stronie drogi rozłożysty budynek z napisem Museo Regional de Ica. Tę przyjemność zostawiam sobie na jutro.

Jutro, czyli dzisiaj, zwiedzam muzeum. Bardzo mi się podoba. Ładnie powystawiane i dużo ciekawych eksponatów. Udaje mi się, czego nie wolno, zrobić dla Ciebie, drogi czytelniku, parę zdjęć. Próbuję poczytać trochę historii tych ziem, opisanej w dwóch nieznanych mi językach, czyli po hiszpańsku i po angielsku. Z satysfakcją stwierdzam, że coś tam zrozumiałem. Tak około na dziesięć słów jedno rozumiem po angielsku, trzy po hiszpańsku, a reszty się domyślam. Albo nie.

Zbieram się z powrotem do centrum miasta. Jeszcze jeden spacer, obiad jak zwykle w barze, gdzie stołują się tubylcy. Czyli tanio i smacznie. Po obiedzie siesta na ławce w parku, a potem powrót do hostelu po plecak i nocnym autobusem jadę do następnego celu podróży – do Nasca.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł