II etap „Drogi na Ratunek” wynoszący 180 km prowadzący z Saska Małego przez Chorzele, Przasnysz, Karniewo, Pułtusk, Nieporęt do Warszawy dobiegł końca. Do stolicy dotarłem niestety z dwoma nowymi odciskami na stopach z przemarzniętym ciałem i przemoczonym ekwipunkiem, bo ani droga, ani pogoda w dalszym ciągu mnie nie rozpieszcza. Za to z głowę pełną wrażeń, mnóstwem nowych zaskakujących przeżyć i ciekawych obserwacji.Już pierwszego dnia po wyjściu z Saska mijam granicę między Mazurami i Mazowszem i od tego momentu wszystko, może nie diametralnie, ale w znacznym stopniu się zmienia. Z różnorodności mazurskich i podlaskich szlaków zostają praktycznie tylko dwa. Idę albo głównymi asfaltowymi szosami, albo piaszczystymi drogami przecinającymi uprawne pola. Lasy pełne drobnej zwierzyny, łąki, na których roiło się od bocianów i żurawi i drewniane wsie z zapachem siana i głośno ujadającymi na uwięzi psami zostawiam powoli za sobą. Nie jest jednak tak, że jestem tym faktem jakoś specjalnie zasmucony. Zmiany są w końcu głównym atrybutem podróżowania i nawet wówczas, gdy wydaje się, że zaczyna być gorzej, w ogólnym rozrachunku okazuje się, że jest lepiej. Ot – idąc główną, asfaltową drogą bez pobocza dla pieszych, wymachując kijkiem przed pędzącymi z naprzeciwka samochodami, nie widząc nic poza szarą nawierzchnią ulicy, grubą białą linią i oślepiającymi światłami zbliżających się aut, wydawać by się mogło, że nic przyjemnego nie może mnie spotkać. Otóż nie. Nie wspominając już o tym, że po asfalcie łatwiej ciągnie mi się mój wózek i w ciągu dnia jestem w stanie pokonać dłuższy dystans, to na dodatek jestem doskonale widoczny, a to jak się okazuje niesie ze sobą zaskakujące niespodzianki. Czasami któreś auto się zatrzyma i zainteresowany piechurem ciągnącym wózek, kierowca zapyta, dokąd i po co idę, a usłyszawszy moją historię powiela ją na facebooku robiąc mi i mojemu wyzwaniu reklamę, co być może ułatwi mi osiągnąć założony cel zebrania funduszy na 50 broviaców dla Przylądka Nadziei i właśnie, dlatego postanawiam od czasu do czasu maszerować takimi drogamiNie mniej przychodzą jednak chwile, gdy zmęczony hałasem i ciągłym uważaniem na ruch w większości nie bardzo zwracających na mnie uwagę, jadących z nadmierną prędkością samochodów, zwłaszcza ciężarowych, wyszukuję na mapie alternatywnych, wiejskich dróg i nadkładają czasem kilka kilometrów skręcam w bardziej przyjazne pieszej wędrówce tereny. Tutaj już nie widzę tak często i tak dużo tego, co nie tylko równie bardzo jak szybkie, śmierdzące samochody zniechęca mnie do marszu asfaltem, ale też bardzo mocno zaskakuje i zatrważa. Polskie drogi, niestety w dalszym ciągu usłane są stertą śmieci, nad miarę często miejscami upamiętniającymi tragiczne wypadki, i co najgorsze niezliczoną ilością opróżnionych i chyba wyrzucanych przez okno tzw.małpek, małych buteleczek po wódce. O zgrozo!!! Polne piaszczyste drogi, ciągnące się od wioski do wioski, to już zupełnie, co innego. Tutaj wprawdzie mocniej muszę ciągnąć swój wózek, tutaj nie spotykam ludzi, ani samochodów, tutaj nie mam szans na rozdawanie ulotek i reklamowanie mojego wyzwania, ale mam za to spokój, ciszę i znacznie więcej plenerów i obiektów do fotografowania. Najczęstszym z nich, poza wiejskimi zabudowaniami, wijącymi się tu i ówdzie rzeczkami i kolorowymi, świetnie komponującymi się z ciemnymi, grubymi chmurami, rzepakowymi polami, są przydrożne kapliczki, krzyże i pomniki. Kapliczki i krzyże ustawione są praktycznie przy każdym rozstaju dróg, a bywa nawet, że w zagrodach i obejściach, a pomniki lub tablice pamiątkowe, a nawet, ku mojemu zadowoleniu, szyldy informacyjne z opisem historycznych wydarzeń związanych z owym miejscem, zwłaszcza z okresu I wojny światowej i powstania styczniowego bardzo mnie fascynują. Oprócz piasku, fotografowania i chowania się przed deszczem, właśnie czytanie owych tablic znacząco spowalnia mój marsz. A propos deszcz. Ten w trakcie II etapu okrutniezachodzi mi za skórę (dosłownie i w przenośni) Praktycznie codziennie jestem mokry, a jak już nie ja to przynajmniej w nocy mój namiot i codziennie muszę nie tylko planować, dokąd i którędy iść, ale także gdzie siebie i namiot wysuszyć. Jak dodam, że w nocy poza tym, że pada, to dodatkowo temperatura waha się w okolicach piątej kreski to łatwo sobie wyobrazić jak drugi etap „Drogi na Ratunek” zostanie przeze mnie zapamiętany. Zła pogoda to oczywiście taka podróżna przyprawa dodające mojemu wyzwaniu szczyptę goryczy i odrobinę pikanterii, ale cóż byłaby warta nawet najfajniejsza przygoda, gdyby jej czymś takim nie doprawić? Niech, więc już sobie tak jest – byle w odpowiednich proporcjach.Prognoza pogody na następny tydzień, to znaczy na III etap z Warszawy do Koszęcina / Tarnowskich Gór, około 250 km, rysuje się znacznie lepiej, więc mam nadzieję, że i mnie się będzie lepiej szło i Wam lepiej się mnie obserwowało, a wirtualna skarbonka www.naratunek.org/zborki/droga-na-ratunek/ szybciej będzie się zapełniać. Wpłacajcie, udostępniajcie, lajkujcie, namawiajcie znajomych, opowiadajcie innym itd.,itp. Każda złotówka dla dzieci z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei, się liczy.Pamiętajcie, że jutro Międzynarodowy Dzień Dziecka i każdą wpłatą możecie dzieciakom uczynić niezły prezent. Polecam i idę maszerować dalej. Fundacja Na ratunek www.naratunek.orgMoje wyzwanie dla fundacji i możliwość dokonywania wpłat: www.naratunek.org/zborki/droga-na-ratunek/

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł