Tym razem Równik pokonuję gładko. Chyba się już przyzwyczaiłem do skakania przez niego. Równie gładko ląduję wraz z moim skrzydlatym ptakiem na rozpalonej porannymi promieniami słońca, betonowej płycie lotniska w Kuala Lumpur. Do lądowania w stolicy Malezji też się już chyba przyzwyczaiłem. Jestem tu po raz trzeci i jak przystało na stałego bywalca, prawie z zamkniętymi oczami przechodzę przez kontrolę emigracyjną i równie szybko znajduję halę wydawania bagaży. Za chwilę, już z plecakiem, pokonawszy bez żadnych problemów odprawę celną i nie musząc się zastanawiać jak się wydostać z lotniska na zewnątrz, ponownie witam Malezję.

Mając świadomość, że poruszanie się po Malezji, a przynajmniej po jej stolicy nie powinno przysparzać mi już problemów, bardziej koncentruję się na tym nie jak, ale dokąd iść. No właśnie – Kuala Lumpur i południe Malezji poznałem już na tyle dobrze, że chyba nie będę tu ponownie zostawał i od razu ruszę dalej – a że dzień dopiero się zaczął przeto pewnie jeszcze dzisiaj uda mi się złapać jakiś autobus i ruszyć trochę dalej na północ. Na północ tak. Pytanie tylko wschodnim, czy zachodnim wybrzeżem? (Malezja to państwo leżące na Półwyspie Malezyjskim, więc po obu stronach otoczone jest morzem). Trochę czytam, trochę pytam i wychodzi na to, że zachodnia strona jest bardziej zagospodarowana, jest więcej miast, więcej ludzi i łatwiejsza komunikacja, zaś na wschodzie jest bardziej naturalnie i dziko. Wybieram oczywiście wschód. Z mapy wynika, że Pahang leżące nad samym morzem około 200 km na wschód od Kuala Lumpur, powinno być na dziś eleganckim miejscem docelowym. Przez odpowiednią aplikację robię sobie rezerwację w hostelu i teraz już tylko szybciutko muszę się dostać z lotniska autobusem do centrum, co jak mniemam nie sprawi mi kłopotu i potem napowietrznym metrem, którego jeszcze parę tygodni temu się tak bałem, do dworca autobusowego. Jak wszystko pójdzie gładko to za chwilę powinienem opuścić malezyjską stolicę. Acha – pójdzie gładko! Akurat. Pewny siebie i znajomości miasta oraz wszelkich komunikacyjnych połączeń, faktycznie dość szybko znajduję się na głównym dworcu autobusowym, z którego nie tak dawno odjeżdżałem w kierunku Singapuru. Tu się moje gładko kończy. Okazuje się, że dworce autobusowe w Kuala Lumpur są dwa, a skoro są dwa to wiadomo, że mój autobus odjeżdża z tego drugiego położonego w dodatku dokładnie po drugiej stronie miasta. No cóż Murphy widać nie śpi. Nie śpi i jeszcze w dodatku robi mi na złość. Jadąc ponownie wiszącą kolejką zastanawiam się czy to on faktycznie taki złośliwy czy może moja pewność znajomości miasta mnie gubi? – dalsze wypadki dnia potwierdzą, że to jednak ON. Po jakiejś godzinie, a może półtorej docieram w końcu do drugiego dworca, znajduję odpowiednie okienko, proszę o bilet do Pahang i w tym momencie zaczyna się coś, czego konsekwencji jeszcze nie jestem świadom.  Do Pahang? – pada pytanie po drugiej stronie szyby. Tak potwierdzam – sądząc, że pani mnie nie zrozumiała. – Ale dokładniej proszę, gdzie do Pahang? Acha – myślę, pewnie tam też mają przynajmniej dwa dworce i pani chce wiedzieć, do którego chcę jechać. Podaję jej smartphone z adresem zarezerwowanego hostelu i sprawa się szybko wyjaśnia. Mam bilet i za 20 minut autobus ze stanowiska numer 5. W drodze i to dopiero po około 3, 4 godzinach jazdy orientuję się, że ani sprawa, ani szybko się nie wyjaśniły. Podobnie jak Puchatek szukający Krzysia, ze zdziwieniem stwierdził, że im bardziej jest w domu tym bardziej Krzysia w nim nie ma, tak ja z nie mniejszym zdziwieniem obserwuję, że im bardziej zbliżam się do morza tym bardziej morza nie ma. Po 5 godzinach jazdy wysiadam w Jerantut, gdzie moje zdziwienie sięga otaczających mnie gór. Jestem w górzystym terenie dokładnie w środku Malezji, między wschodnim, a zachodnim wybrzeżem. Pahang, okazuje się być regionem, a nie miastem. Na mapie jakoś tak dziwnie umieszczono jego nazwę, dokładnie nad morzem, że myślałem, że to większe miasto i stąd ta zmyłka. No trudno – chciałem morze mam góry. Tak czasem w podróży też bywa. Intuicja, czyli wypadkowa doświadczeń i przeczuć podpowiada mi, że nie będzie źle. Potwierdza się to już w hostelu, gdy wzrok mój zatrzymuje się na reklamie Taman Negara. Położony zaledwie kilkanaście kilometrów stąd Park Narodowy to obszar najstarszej na ziemi tropikalnej dżungli, liczącej sobie 130 milionów lat. Myślę, że nie tylko nie jest źle, ale jest bardzo dobrze, a Seneka twierdząc, że kto nie wie do jakiego portu płynie temu nie sprzyja żaden wiatr, tym razem się pomylił. Mnie z pewnością przywiały tu nader sprzyjające wiatry.

Trochę gorzej niż z podróżą jest z jedzeniem. Trwa akurat Ramadan, a że Malezja to muzułmański kraj przeto przynajmniej do zachodu słońca wszystkie restauracje i bary są zamknięte. Za to na targu praca przy kuchni aż wre. Tu sprzedaje się żywność i świąteczne rarytasy na wynos. Trochę z boku, by nie ściągać na siebie wzroku głodnych wyznawców Mahometa, pałaszuję przepyszne placki nadziewane warzywami i uspokoiwszy, domagający się od kilku godzin strawy żołądek, rozkoszuję się zapadającym wieczorem i miejscem, w którym w ogóle miało mnie nie być.

Prawdziwa rozkosz zaczyna się jednak w momencie, gdy następnego dnia docieram do bram Taman Negra. Z początku myślę, że Taman Negra to nazwa parku.Tak naprawdę jednak park nosi nazwę króla Jerzego V, a Taman Negra to w języku malezyjskim znaczy po prostu park narodowy. Przekroczywszy zatem wrota Narodowego Parku Króla Jerzego V wkraczam jakby do zupełnie innego świata. Nieprawdopodobnie starego świata. W ciągu 130 milionów ubiegłych lat, pod wpływem zmian klimatycznych, er lodowcowych, podnoszenia i opadania poziomu mórz, wizerunek ziemi nieustannie się zmieniał. Jednak Półwysep Malezyjski jakimś cudem zostawał cały czas odporny na te zmiany i przyroda mogła się tu rozwijać bez większych przeszkód, pozostając do dzisiejszych czasów prawie w jej prapraprastanie. To bardzo dziwne uczucie zanurzyć się w świat, który pamięta czasy sprzed 130 milionów lat. Łaaaaał! Ponad sto milionów lat, a ja poświęcam mu jeden dzień. Nie za mało trochę? Nie. Można z pewnością spędzić tu parę ekscytujących dni zwłaszcza, że i baza noclegowa w postaci kilkunastu drewnianych domków na terenie parku jest nie najgorsza, ale mnie po paru tygodniach nieustannej włóczęgi po Indonezji już bardzo ciągnie do morza, plaży i paru dni odpoczynku. Postanawiam w najstarszej dżungli świata spędzić tylko jeden dzień, ale za to intensywnie. Skoro tak, to bez marudzenia zaczynam. Specjalną łódką przeprawiam się przez wijącą się u mych stóp rzekę. Po drugiej stronie, a jakże, trzeba uiścić opłatę za wstęp, bo zwyczaj płacenia za wstęp do ciekawych miejsc na ziemi jest pewnie równie stary jak te miejsca. Za chwilę już z zapasem wody w plecaku i kijami w dłoniach mogę ruszyć na penetrację terenów, po których pewnie kiedyś hasały dinozaury (one wyginęły dopiero 60 milionów lat temu więc w porównanie ze ścieżkami, po których stąpam zupełnie nie tak dawno temu).

Teren całego parku to obszar prawie czterech i pół tysiąca (4.343) kilometrów kwadratowych, a jak dołożyć do tego górzyste ukształtowanie terenu to wiadomo, że można się nieźle nachodzić między wysokimi, ogromnie starymi drzewami. Spacerując po specjalnie wyznaczonych dróżkach, czasem są to schody, a czasem wiszące mosty, nie tylko przyglądam się prastarej florze, ale mocno wytężam wzrok by przy wielkim szczęściu dostrzec między krzakami poruszającego się przedstawiciela równie starej fauny. Żyją tu bowiem obok pospolitych azjatyckich słoni, jeleni, dzikich świń czy małp także rzadziej spotykane leopardy lub borykające się zagrożeniem wymarcia tygrysy sumatrzańskie i malajskie tapiry, a nawet żyjące już tylko wyłącznie tutaj perłowe pawie. Oprócz tych wyjątkowych okazów, już bez specjalnego wysilania wzroku, nie tylko widzę, ale i słyszę (bo dżunglę słychać) setki rodzajów ptaków, tysiące motyli, miliony termitów, pająków, żuków, żmij i setki milionów insektów w tym przede wszystkim komarów. Te są tak wielkie i jest ich tak dużo, że na szczycie jednej z gór, gdzie chcę sobie zrobić pamiątkowe selfie, nie tylko nie mogę się od nich opędzić, ale mam wrażenie że zajmują mi większość krajobrazu w obiektywie. Szybciutko uciekam z odsłoniętego wierzchołka między drzewa. Tutaj jest znacznie spokojniej, a o dziwo nad samą rzeką, do której dochodzę po drugiej stronie góry, oprócz ptaków i motyli nie ma już żadnych komarów, żmij i pająków. Trudy wspinaczki wykształcone w kropelkach potu, spływających po moich plecach, postanawiam zmyć, pływając w czerwonych nurtach rzeki. Rzeki, która pewnie od ponad 100 milionów lat daje wytchnienie i życie takim jak ja bywalcom prastarego lasu.

Dzień powoli ma się ku zachodowi. Woda w rzece czerwieni się jeszcze bardziej w promieniach kryjącego się za najstarszym na świecie parkiem, słońca. Ja jeszcze tylko jem na przycumowanej do brzegu łodzio-restauracji kolację i za godzinę, ostatnim autobusem ( w ciągu doby są tylko dwa ) wracam do Jerentut. Jutro bardzo wcześniej rano wyjeżdżam szukać upragnionego morza. Tym razem kupując bilet dokładnie sprawdzam na mapie dokąd chcę jechać. Do leżącego na wschodnim wybrzeżu, niedaleko granicy z Tajlandią Kota Bharu, autobus rusza zaraz po śniadaniu. Stamtąd już niedaleko będzie do dwóch rajskich wysp Perhentian, na których z pewnością na dłużej zarzucę kotwicę.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł