Autobus zatrzymuje się w centrum Kaikoury na parkingu przed samym punktem informacji turystycznej. Pisząc, o centrum mam na myśli dokładnie środek pomiędzy wjazdem do i wyjazdem z miasta. Kaikoura to maleńkie miasteczko z kilkunastoma budynkami wzdłuż jednej przelotowej asfaltowej drogi, wśród których przeważają bary, sklepiki z pamiątkami, parę hosteli i hoteli i im dalej od środka tym więcej niskich, drewnianych domów tubylców. Cóż więc takiego jest w tym wydawałoby się zapomnianym przez Pana Boga zakątku, że oprócz mnie z autobusu wysiada sporo ludzi, a jak się za chwilę dowiem, w żadnym z kilku hosteli nie ma wolnych miejsc? Magnesem jest – jak podają przewodniki, niespotykana gdzie indziej różnorodność morskiej fauny i bardzo atrakcyjne widokowo wybrzeże. Odpowiedź, jak to często bywa od razu nasuwa następne pytanie. Co spowodowało, albo powoduje, że akurat okolice niewielkiego półwyspu Kaikoura obrały sobie za cel swych wędrówek prawie wszystkie morskie zwierząt? Na to pytanie odpowiedzieć już nie jest tak prosto. W skrócie chodzi o to, że dno oceanu w bezpośrednim sąsiedztwie półwyspu, gwałtownie się obniża do ponad 800 metrów, co powoduje tam na dole niezłe zawirowania. Prądy płynące do brzegu spotykają się nagle z prądami przeciwnymi, płynącymi od brzegu i na skutek tego uderzenia powstaje taki młyn, że cały plankton, drobne rybki i wszystko co żyje głęboko przy dnie, zostaje gwałtownie wyrzucone w górę pod powierzchnię wody. No i na taką ucztę czekają wszystkie głębinowe obżartuchy. Przypływają tu sobie wieloryby, delfiny i inne żarłoki na niezły wypas, a na skalistych nabrzeżach na stałe zamieszkały pingwiny, foki, uchatki, lwy morskie i inne, o ptakach nie wspominając. Naturalnie by zobaczyć cały ten dziki, żerujący świat z bliska, należy wykupić bilet i wypłynąć łodzią w morze. Spotkanie wieloryba, delfina czy lwa morskiego jest gwarantowane. Dla mnie jednak nie jest to największa atrakcja, bo i wielorybów i delfinów i lwów morskich naoglądałem się już tyle, że nawet gdyby bilety były super tanie pewnie bym się nie zdecydował na rejs, a co dopiero, gdy są niewiarygodnie drogie – tak jak zresztą cała Nowa Zelandia.

Ja jako „człowiek ziemia” stawiam wszystko co trzyma się ziemi: piesze wędrówki, konia, rower, motor, samochód zdecydowanie ponad wodę i powietrze i chętnie przejdę się dookoła półwyspu na własnych nogach. Ale nie z ciężkim plecakiem. Ten mogę za „jedyne” 2 dolary (widać więcej tu takich wędrowników jak ja, skoro ktoś zwąchał biznes na przechowalni bagażu) zostawić w centrum informacji. Tu też dostaję mapę, parę wskazówek i. .. wiadomość, że we wszystkich hostelach w mieście brak wolnych miejsc noclegowych i drugą gorszą – autobusy wyjeżdżające po południu w kierunku Christchurch są wszystkie pełne(!) No nic – pewnie przyjdzie mi przenocować w tym zapomnianym przez Boga, ale jak widać nie przez ludzi, zakątku świata, pod namiotem. Naturalnie o ile znajdę dogodne miejsce, ale tym się akurat nie przejmuję bo nauczony doświadczeniami z północnej wyspy: jak człowiek jest zmęczony i śpiący to każde trochę trawiaste miejsce jest dobre, a trawy tu wkoło mnóstwo. Albo ..? Albo – właśnie schowałem bagaż w małym pokoiku, zamykanym na klucz i wracam by go oddać, a pani z uśmiechem oznajmia, że właśnie znalazła dla mnie miejsce w autobusie o 16:30. Biorę, biorę oczywiście, że biorę, ale nie jestem pewien czy z radością. Już sobie dzisiejszą noc inaczej wyobrażałem. Przypomina mi się historia pewnej młodej mężatki, czekającej do późna w nocy na męża, który wieczorem wyszedł z kolegami na piwo. Gdy do północy go nie było, dziewczyna wpadła w panikę myśląc, że pewnie mu się coś złego przytrafiło. Może wpadł pod auto albo dostał zawału serca albo, albo… – o Boże co ja teraz sama zrobię pomyślała przerażona. Acha trzeba będzie sprzedać dom i kupić jakieś mieszkanie, najlepiej w centrum miasta, żeby dzieci miały blisko do szkoły, a ja do pracy. To nie będziemy potrzebować samochodu to go też sprzedam, a za te pieniądze pojadę na wakacje. Dzieci na ten czas na pewno będą mogły zostać u babci. Na wakacjach może kogoś poznam i jakoś będzie – tak myśląc zasnęła, a gdy nad ranem wrócił mąż, przywitała go myśląc – i po coś Ty wrócił, jak ja już sobie wszystko zaplanowałam. Ja mam mniej więcej podobną minę i chociaż teoretycznie mógłbym mimo wszystko zrezygnować z jazdy i zostać gdzieś na trawie do jutra, to jednak w tym momencie chodzi mi też o czas. Czeka mnie jeszcze tyle fajnych miejsc, które koniecznie chciałbym w Nowej Zelandii zobaczyć, że jeżeli nie muszę koniecznie gdzieś zostawać to raczej wolę jechać dalej. Do wylotu do Australii pozostały już niecałe trzy tygodnie. Mam zatem bilet na autobus, przezornie szybciutko przez internet rezerwuję w Christchurch hostel i w końcu z mapą, biletem, rezerwacją, butelką wody, ale bez bagażu ruszam na wędrówkę, na którą ochotę mam już od dobrych paru godzin.

Najpierw ze dwa kilometry plantami wzdłuż drogi. To nieciekawy odcinek, ale mimo wszystko parę razy się zatrzymuję by sfotografować jakąś figurę wyrzeźbioną w drewnie, przypatrzeć się dłużej odnowionym, ślicznym, pewnie rybackim domom, no i najważniejsze, skosztować podobno najlepiej przyrządzanego kraba. Tubylcy sami je tu wyciągają z wody, sami je przyrządzają i sami je sprzedają – czy sami też je jedzą? Tego nie wiem.

Po tych dwóch mało ciekawych kilometrach, asfaltowa droga kończy się parkingiem, za którym zaczyna się coś zupełnie fantastycznego. Szerokie skaliste nadbrzeże, wyrzeźbione fenomenalnie przez wiatr i wodę nie pozwala oderwać od siebie oczu. Skacząc po kamieniach można by godzinami spacerować w głąb morza i z powrotem, podziwiając precyzyjną rękę natury, która w jakże nieprawdopodobny sposób uformowała to nabrzeże, obserwując przy okazji wylegujące się tu i ówdzie foki. Skaczę po kamieniach, spaceruję po szerokiej plaży, obserwuję wspaniały otaczający mnie świat, jednak coś mnie intryguje, coś nie daje mi spokoju. Już wiem, Za moimi plecami jest góra. Ile to już razy wspominałem, że jak jest gdzieś jakiś półwysep to należy go obejść, bo zawsze coś ciekawego można na nim znaleźć. Ile to już razy mówiłem, że jak jest gdzieś góra to trzeba na nią wejść, bo zawsze coś ciekawego można z niej zobaczyć. Nigdy jednak nie mówiłem co zrobić, gdy góra znajduje się na półwyspie. No właśnie – co zrobić? Wchodzić czy obchodzić? Obchodzić czy wchodzić? Iść dołem wzdłuż morza czy ścieżką biegnącą na górze? Chyba jednak zazdroszczę wspaniałych widoków tym co są na górze. Znajduję ścieżkę i dołączam do nich. Widoki faktycznie skrajnie piękne, ale cóż gdy ciągle takie same. Idąc górnym szlakiem zaczynam trochę zazdrościć bliskiego kontakt z naturą tym co są na dole. W jakiś nieprzemyślany do końca sposób staczam się prawie ze stromej ściany na dolny pułap w jak się okazuje w najwłaściwszym miejscu. Kilka metrów dalej trafiam na spore stado fok powiększone prawdopodobnie niedawno o nową generację. Ależ te jeszcze niezgrabne maluchy są słodkie. A jakie fotogeniczne. Dobrze, że to już nie te czasy, że do aparatu trzeba było zakładać film. Pewnie wypstrykałbym ich tu kilka, a to nie była tania zabawa. Teraz se można pstrykać ile się chce za friko. No to pstrykam. Chyba mam wszystkie foczki i te małe i te duże ujęte no to zmykam dalej, bo mi autobus ucieknie.

Ścieżką wzdłuż morza idę jeszcze prawie godzinę z wciąż otwartymi z wrażenia ustami. Potem przed samym czubkiem półwyspu dla urozmaicenia odbijam w prawo znowu pod górę i skracając trochę trasę, przez pola, małą wioskę i nieduży las wracam na drugą stronę, prawie na przeciwko centrum informacji turystycznej, w której zostawiłem bagaż. Widać, że trzęsienie ziemi sprzed paru lat, które tak bardzo zniszczyło Christchurch i tego miejsca nie oszczędziło. Nie zatrzymuję się jednak przy powywracanych śladach tamtych dni, bo powoli czuję skutki kilkugodzinnego marszu, a i żołądek który oprócz wody dawno nic nie dostał boleśnie daje o sobie znać. Mam nadzieję, że zdążę przed odjazdem przygotować sobie skromny posiłek. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że od śniadania, też takiego na szybko, nic w ustach nie miałem. W plecaku mam wodę, chleb, parę pomidorów i ser, także nie zginę.

Autobus jest punktualnie 16:30, ale cóż z tego, że ciut droższy od tego w którym nie było miejsc, skoro wcale nie lepszy. Kierowca zapomniał zabrać z przystanku pasażera, o czym poinformowano go telefonicznie dopiero po 40 minutach. Przeprosił, zawrócił i po półtora godziny jesteśmy w punkcie wyjścia, a w docelowym Christchurch miast o 19 lądujemy o 20:40. Teraz muszę się nieźle gimnastykować by w 20 minut z plecakiem przebiec 1,5 km do hostelu. O 21:00 zamykają recepcję i nie dostanę klucza. Biegnę. Jestem na czas. Klucz jest. Łóżko jest, czyli spokojnie – jutro mogę pisać dalej. A może pojutrze?

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł