Około 100 km na wschód od Otres, nad rzeką Teuk Chhou, u podnóża góry Phnum Bokor, leży niewielkie miasteczko Kampot. Nazwa fajna, położenie zdaje się jeszcze fajniejsze, a to, że znajduje się po drodze do Wietnamu, całkowicie mnie przekonuje by zajrzeć doń choć na chwilę. Trzy godziny w drodze (tym razem bez awarii, kałuż i innych niespodzianek) i jestem na miejscu i od razu wpadam jak przysłowiowa śliwka w kampot. Miasto zauracza mnie, niereformowalnego antymieszczucha, od pierwszego momentu, gdy tylko wyszedłem z ciasnego autobusu. By nie od razu i nie całkowicie dać się omamić małomiasteczkowej atmosferze, na wszelki wypadek bazę noclegową ustalam sobie z dala od centrum, w zacisznym miejscu nad brzegiem majestatycznie przepływającego tu Tek Chhou. Nie obywa się to jednak bez pewnych kosztów. Autobus tym razem, w odróżnieniu od innych odwiedzanych dotąd miasteczek, jak na złość wysadza mnie w samym centrum, co znaczy, że ponownie muszę drałować z plecakiem kilka ładnych kilometrów z tym, że teraz w odwrotnym kierunku. Nie do, a od centrum. Widać taka karma. Widać na wędrówki z obciążeniem nie znajdę antidotum, więc wiele się nie zastanawiam i ruszam w okropnym upale przez most, po którym kilka minut temu przejeżdżałem autobusem. Potem trzy kilometry wzdłuż rzeki, gdzie za torami (a za torami jak wiadomo przeważnie jest koniec świata) znajduje moje uwite z wikliny i bambusa, gniazdo. Jak ja uwielbiam te wiklinowe domki. Pora deszczowa trwa niezmiennie, zsyłając kilka razy w ciągu dnia i niemalże przez całe noce, strugi wody, więc ponownie jak poprzednio na północy w dżungli tak i tu na południu do snu przygrywają mi rozbijające się o palmowe liście i strzechy bambusowych dachów, krople deszczu.

Natomiast poranek, złociejący odbitym od rzeki blaskiem wschodzącego za nią słońca, jest tu znacznie piękniejszy. Rozpoczynając dzień takim obrazkiem, po raz kolejny chwalę w sobie naturę skowronka. Tylko temu kto tak wcześniej wstaje, dane jest oglądać takie widoczki. Niestety drugiej natury, natury podróżnika, która zmusza mnie by ciągle gdzieś latać, coś zwiedzać, coś odkrywać, już tak sobie nie cenię. Gdyby nie ona, to kto wie – może leżałbym sobie przez te parę ostatnich dni w Kambodży, w hostelowej knajpce nad rzeką i podziwiał nie ruszając się z hamaka wschody i zachody słońca…? A tak nie! Ciekawość i żądza poznawania świata, każą mi się zbierać, oglądać Kampot, okolice i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Więc się zbieram.

I bardzo dobrze. Zaledwie mijam długie, wydaje się, że biegnące wprost do punktu, gdzie niebo styka się z ziemią, tory kolejowe i długi betonowy most wiszący nad Teuk Chhou, zaledwie przemierzam kilka kroków uliczkami starego Kampotu, a od razu przekonuję się, ze wpaść tutaj to jednak nie to samo co wpaść jak śliwka w kampot. Gorzej. Absolutnie unikatowe jak na Kambodżę, trochę jakby uśpione, miasteczko, od pierwszych kroków oczarowuje mnie swoim urokiem kolonialnego stylu i magiczną mocą, która nie pozwala mi zbyt szybko pokonywać kolorowych uliczek, wijących się między, pozostawionymi przez Francuzów i niestety trochę zaniedbanymi, stylowymi kamienicami. Na szczęście mnóstwo kafejek, z zapachem świeżo parzonej kawy, restauracji z egzotycznymi zapachami znakomitej khmerskiej kuchni i liczne ławki na promenadzie wzdłuż rzeki z zapachami kwitnących przy nich kwiatów, nie pozwalają się martwić, że owa magiczna moc dopadnie mnie w którymś momencie na tyle mocno, ze przewróci i nie pozwoli wstać. Przeciwstawiam się jej znakomitym green curry, zjedzonym w barze przy rondzie z ogromnym obeliskiem duriana. Pisałem już o tym owocu, który chociaż dobry i słodki nieprzeciętnie śmierdzi i trudno się przemóc by go spróbować. Durian to najsmaczniejszy, najdroższy i najniebezpieczniejszy z tropikalnych owoców – tak przynajmniej twierdzi Wikipedia, a ja potwierdzam, że w Azji Południowo-Wschodniej króluje on bezapelacyjnie, mimo iż ze względu na smród niektóre hotele czy obiekty publiczne zabraniają wnoszenia go do środka. Zdarzyło się też podobno, że pasażerów, od których czuło się spożytego duriana, nie wpuszczono do samolotu(!) Chyba lepiej by było żeby symbolem tak sympatycznego i sielskiego miasta jakim jest Kampot została jednak przysłowiowa śliwka (można ją też tutaj kupić na bazarach) niż ten śmierdzący i drogi durian – myślę, spoglądając na obelisk i konsumując moje ulubione curry.

Gdy po obiedzie w sąsiedztwie duriana i po kawie w jednej z bocznych  uliczek, czarodziejska moc w dalszym ciągu nie pozwala oderwać się od spaceru po mieście, próbuję oprzeć się jej na jednej z ławek nad rzeką. Tu mam zdecydowanie łatwiej. Widok na wyłaniające się zza rzeki Słoniowe Góry (Elephant Montains) i lezący w nich Park Narodowy Bokor, odrywa moje myśli od uśpionego miasta i porywa je ku malowniczym pejzażom, szumiącym rozłożystym drzewom i skrzącym w słońcu, przejrzystym potokom. Magnes, który trzyma mnie w mieście z minuty na minutę traci na sile. Wyraźnie czuję jak zmienia kierunek polaryzacji i wypycha mnie z betonowej ławki w miejskim parku na kłodę obalonego drzewa, gdzieś tam w lesie za rzeką. Tak jest zawsze, gdy mam do wyboru: miasto, chociażby nie wiem jak malownicze i urocze, czy naturę, która nawet gdy nie jest zbyt ekscytująca i tak zawsze wygrywa.

Mam już skuter, czyli najbardziej pożądany w Azji środek lokomocji. Mam wszystko co potrzebne na kilkugodzinny wypad w teren, w tropikach w porze deszczowej: pelerynę przeciwdeszczową, spray przeciw komarom, krem przeciw słońcu, banany przeciw głodowi, wodę przeciw pragnieniu i jedyne co w moim plecaku nie jest “przeciw”, a “na”, to mała tabliczka czekolady na dobry humor. Aczkolwiek już po pierwszych kilometrach widzę, ze niekoniecznie potrzebna (ale i tak wkrótce ją pożrę), bo droga jest wspaniała, pogoda póki co też, wiec humor mi od początku dopisuje.

Do parku wjeżdżam za free i to pierwsza miła niespodzianka na dzień dobry. Droga prowadząca w górę, przez lasy i strome urwiska, oplecione o tej porze roku spływającymi po skałach, migoczącymi w słońcu, stróżkami wody, jakoby setkami wodospadów, to druga nader przyjemna atrakcja. Trzecia, to ogromny posąg Buddy (otoczony mniejszymi figurkami niczym dramatycznymi postaciami z powieści Dostojewskiego) siedzący, jak zwykle w tej części świata, na szczycie góry i baczenie obserwujący co przed i pod nim. A przed nim i pod nim – wspaniale. Gdziekolwiek rzucam okiem tam ładnie. Tam głębokie doliny, tam skaliste wzniesienia. Napatrzeć się nie mogę i wcale się też nie dziwię Buddzie, że tak se tu sam siedzi i kontempluje. W takich okolicznościach przyrody….

Z Buddą i jego towarzyszami spędzam niewiele czasu. Goni mnie następna atrakcja, która raczej już nie będzie niespodzianką. Już wiem co mnie czeka. Kilka uroczych chwil spędzonych nad majestatycznym wodospadem Popokvill to nie jakaś tam atrakcja, to niesamowite przeżycie. Tym bardziej, że jak zwykle w takich miejscach, jestem na tyle wcześniej, że jestem prawie sam. Poza  mną są jeszcze tylko dwie pary, czyli cztery osoby. Bez problemów, bez przedzierania się między uganiającymi się za najlepszym ujęciem turystami, mogę spokojnie poskakać po skałach wokół wodospadu i przyjrzeć mu się z każdej strony. Ba, mogę nawet posiedzieć naprzeciwko i jako ten Budda przed chwilą, chwilę podumać. To jednak, jak się wkrótce okazuje, nie jedyna zaleta dotarcia do Popokvila o tak wczesnej porze. Za chwilę, dosłownie w momencie, gdy odjeżdżam z parkingu nad wodospadem, mijając powoli zjeżdżających się ze wszystkich stron takich jak ja skuterowców, niebo zaciąga się szarymi, gęstymi chmurami, topiąc w nich nie tylko wodospad i pewnie łzy zbyt późno przybyłych turystów, ale i całą drogę za i przede mną. Nic nie widzę. Jadę powolutku na wyczucie, wytrzeszczając nadludzko oczy, aż w końcu i to na marne. Ulewny deszcz zerwany już nie z szarych, a czarnych chmur praktycznie nie pozwala na dalsza jazdę. Mimo to nie mam wyboru. Jakoś trzymam się drogi. Do pierwszego schronienia, świątyni Wat Sampove zostaje mi może 300 metrów. 300 metrów po przebyciu, których wyglądam jakbym w ubraniu kąpał się pod Popokvilem. Szkoda, że tego nie zrobiłem – przynajmniej miałbym trochę radości. Teraz faktycznie wpadłem jak śliwka w kampot. Woda, woda, mnóstwo wody dookoła i nikt, poza może świętymi posążkami, otaczającymi mnie zewsząd, nie wie kiedy się to skończy. Kończy się tak samo nagle, jak się zaczęło. Nie pada. Teoretycznie można jechać. Jest tylko jeden problem. Mgła niezbyt się jakoś przerzedziła i nie jestem pewien czy za chwilę znowu nie zacznie lać(?) Z drugiej strony lepszego wyboru nie mam. Stać i czekać? Na co? Przecież nie pada. Szybciutko zanim zjadę do Kampot odwiedzam jeszcze stary katolicki kościół z 1920r., którego we mgle prawie bym nie zauważył, a który pewnie z racji opuszczenia tych terenów przez katolickich Francuzów rzadko jest przez kogokolwiek zauważany. Stan w jakim się znajduje świadczy o tym dobitnie.

Gdzieś tak w połowie drogi między szczytem z siedzącym ogromnym Buddą, a rondem z lezącym ogromnym durianem, przekraczam granice chmur i świat od razu nabiera porządnego, tropikalnego blasku. Ubranie schnie tak szybko, że do miasta wjeżdżam w podobnym stanie w jakim go rano opuściłem i pewnie nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że przed kilkunastoma minutami stałem pod rynną z wodą, nie posiadając na sobie suchej nitki. Tak to właśnie bywa w strefie tropikalnej w czasie pory deszczowej. Albo mokro, albo gorąco. Mnie to w żaden sposób nie przeszkadza. Jak do tej pory – chwalić Boga, nie przytrafiło mi się by lało pod rząd dłużej niż dwie, trzy godziny – da się żyć. Co nie znaczy, że nie zdarza się gorzej. Spotykałem ludzi, którym monsunowe deszcze uprzykrzały życie przez kilka, a nawet kilkanaście dni non-stop.

To już niestety chyba ostatnie moje przeżycia na mokrej, czasem błotnistej, ale przeważnie przecudownej kambodżańskiej ziemi. Jutro skoro świt wyruszam do Wietnamu.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł