Ewakuację z Karakol rozpoczynamy, jak zwykle od najtrudniejszej sprawy, czyli od ustalenia, skąd odjeżdża coś w żądanym przez nas kierunku. To nie takie proste. Nie ma tu dworców autobusowych, nie ma też autobusów i nie ma żadnej informacji. Są za to marszrutki, które odjeżdżają w różnych kierunkach z różnych części miasta i trzeba się trochę napytać i nadreptać zanim znajdzie się tę odpowiednią. Konkurencją dla marszrutek, oprócz taksówek, są jeszcze samochody osobowe, które jadą w określonym kierunku nie według planu, ale dopiero wtedy, gdy nazbiera się komplet ludzi. Czasem trzeba długo, a nawet bardzo długo czekać. Chyba, że…, że posłuchać rady mojego ulubionego wieszcza z Krakowa, który w moim z kolei ulubionym wierszu pisał tak: „wystarczy fiakrowi w oczy sypnąć specjalną broszką i jużeś zauroczył dorożkarza z dorożką”. Nie ma rady, sypiemy i już po chwili niczym zaczarowaną dorożką opuszczamy Karakol, nie bardzo zdając sobie sprawę, jak bardzo za chwilę cały świat się nam zaczaruje. Cóż, według Ben Alego, czarnomistrza Krakowa, to nie jest nic takiego (tu trochę przekręcę) trochę świat zaczarować. A zatem niech się czaruje. Z naszego wehikułu wysiadamy dokładnie przy szyldzie Kanion Skazka (tak zarządza Asia, a ja nie wiem, czy robi tak wiedziona kobiecą intuicją, doświadczeniem pilotażu czy dowiedziała się już czegoś o nim, sobie tylko wiadomymi sposobami) i tu się wszystko zaczyna. Ale nie od razu. Najpierw, zupełnie jeszcze nieświadomi, co czeka nas za paroma zakrętami, przy drewnianej stróżówce w towarzystwie młodego, sympatycznego stróża, spożywamy super smakowite śniadanie przyniesione w plecaku. Potem uiszczamy drobny wstęp do, jak sama nazwa wskazuje, bajkowej krainy (skazka to po rosyjsku bajka) i następnie dwukilometrowym spacerem, między intensywnie pachnącymi, jesienno kolorowymi krzewami, których Asia nie potrafi się nawąchać do syta, dochodzimy do miejsca, w którym oczy i usta szeroko nam się otwierają i długo nie chcą się zamknąć. Przez chwilę czuję się jak bohater „Zaczarowanej Dorożki” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który nie dowierzając własnym oczom, początkowo odczuwa lęk: „…niedobrze, serce głowa, w dodatku przez firankę srebrne dachy Krakowa …” i pytam – Zaczarowany Kanion? Zaczarowany świat? Zaczarowany ja? Patrzę na Asię. Uff – na szczęście jest. Nikt jej nie zaczarował i nie ukradł, chociaż mina, usta, oczy, zdradzają, że i ją mocno oczarował. Stoimy jak wryci, patrzymy.

Nie dosyć nam podziwiania piaskowych cudności z dołu. Wdrapujemy się na najwyższy możliwy pagórek i tutaj dopiero, patrząc na kolorowy kanion z góry, puszczamy wodze wyobraźni. Kot, wielbłąd, zamek, mur chiński – wszystko to można sobie wyobrazić, podziwiają piękne kształty figur rzeźbionych tysiącami lat przez wiatr, deszcz i kto wie, przez kogo jeszcze? Może przez naszego krakowskiego czarnomistrza? – „I go zaczarowali i wiatr i noc i Ben Ali”. Na chwilę się obracam. Z tyłu widok zupełnie inny. Strome zielono-szare, skaliste zbocza niczym nie przypominają kolorowego kanionu z przodu, ale równie mocno działają na wyobraźnie. Aż ciarki przechodzą po plecach. Wracam wzrokiem do kanionu. O dziwo! Jest tam gdzie był. I wszystkie figury stoją jak stały. Kot dalej jest kotem, a zamek zamkiem. A więc nie jest zaczarowany. Jest zupełnie, najbardziej na świecie, prawdziwy. Mimo wszystko, stojąc z Asią na krawędzi stromego zbocza, z oczami wlepionymi w tęczowe barwy, leżącego u naszych stóp kanionu, pięknie współgrającego kolorystycznie z błękitem jeziora Issyk w tle, jeszcze długo nie potrafimy uwierzyć w jego realność.

Po chwili na górze nie jesteśmy sami. Dołącza do nas Knut z Lipska (przyznacie, że imię też jakby nie z tego świata) i dzięki niemu mamy nie tylko wspólne zdjęcie z Asią na tle bajkowego kanionu (my na nim też tacy bajkowi 🙂 ), ale i podwózkę do następnego miasteczka. Ale to za chwilę. Najpierw schodzimy na mały parking, gdzie na Knuta w samochodzie czeka Helga, której nie chciało się wdrapywać razem z nim, na bądź co bądź miejscami stromą górę. Teraz za naszą i Knuta namową nabiera ochoty by spojrzeć na kanion z wyższej perspektywy, więc oni ruszają jeszcze raz tam skąd właśnie wróciliśmy, dając nam tym samym czas do poskakania po wielbłądzich garbach, zamkowych basztach, kocich łapkach i chińskim murze. Wspaniałe wrażenia, nie mówiąc już o widokach, które z każdej perspektywy i z każdej wysokości przyprawiają o zawrót głowy i brak tchu. Nie należy zatem przesadzać. Napatrzeni, naskakani, nasyceni, powoli zarządzamy odwrót. Tym bardziej, że Knut z Helgą też już wrócili. Oni podróżują wynajętym razem z kierowcą, samochodem więc nie mają stresu ani z czasem ani z dostaniem się tu czy tam. Mimo wszystko nie chcemy, żeby na nas czekali. I tak mamy ogromnego farta, że na nich trafiliśmy i że szybciutko dostaniemy się do Kaji- Sai naszej docelowej miejscowości. Cały dzień się nam dzisiaj jakoś cudownie czaruje. Po piaszczystej, krętej drodze opuszczamy Bajkowy Kanion, a mijając szlaban i małą drewnianą stróżówkę mam nieopisane wrażenie, że oto przejeżdżamy „przez barokową bramę, pełną sznerklów i wzorów i wszystko znika na amen in secula seculorum”.

Czy jest nam smutno? Nie. Chyba nie – w końcu jedziemy dalej w świat, a świat przed nami wielki i mocno wierzymy w to, że takich zaczarowanych miejsc jeszcze mnóstwo przed nami. Bo jak mawiał mistrz Onuszko:

Póki dorożka dorożką,
a koń koniem, dyszel dyszlem,
póki woda płynie w Wiśle,
jak tutaj wszyscy jesteście,
zawsze będzie w każdym mieście,
zawsze będzie choćby jedna,
choćby nie wiem, jaka biedna:
ZACZAROWANA DOROŻKA,
ZACZAROWANY DOROŻKARZ,
ZACZAROWANY KOŃ.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł