Kaji-Sai to malutka osada nad samym jeziorem Issyk-Kul, mniej więcej w połowie drogi między Karakol, a stolicą Kirgistanu Biszkek, do której zmierzamy docelowo. Według mapy, a i przez szyby samochodu, wygląda na to, że znajdziemy tu wszystko, czego oczekujemy od miejsca na dwudniowy postój. Są malownicze, miejscami ze śnieżnymi kapami na szczytach, góry. Jest łagodnie falujące jezioro z rozległą piaszczystą plażą. No i przede wszystkim jest cisza i spokój, którego tak bardzo nam potrzeba po ostatnich pełnych wrażeń i sporego wysiłku dniach. Nie zastanawiając się długo prosimy naszych sympatycznych znajomych z Lipska o zjechanie na pobocze i wysadzenie nas możliwie blisko jakichś zabudowań. Wioska naprawdę jest malutka, zatem i domów niewiele. Zatrzymujemy się przy przydrożnej restauracji. Kurt z Helgą korzystając z postoju robią sobie lunch time, a my pożegnawszy się, zarzucamy plecaki i ruszamy szukać bazy. Tylko gdzie? W prawo jedyna wąska dróżka prowadzi do jeziora, które jest tuż, tuż, a domów przy nim nie widać więc tam pewnie nie. Tam pójdziemy wieczorem. W lewo, ciut szersza, ciągnie się w kierunku wysokich gór. Po obu jej stronach sporo większych i mniejszych budynków. To właśnie tam idziemy szukać naszego szczęścia. Zanim go jednak znajdziemy, sami się nim stajemy. Ożywiony naszym widokiem staruszek, odmłodniawszy nagle o kilka lat, szybko podbiega do mnie – postaw kufla, mówi -Bóg Ci wynagrodzi. Haha skąd ja to znam. Upał doskwiera i sami mamy ochotę zwilżyć usta złocistym napojem, przeto (chociaż to u mnie rzadkość) daję dychę, nie żądając w zamian duszy, jak to miało miejsce przy spotkaniu pod gruszą i nie trzepocząc skrzydeł pióropuszem, chcę odejść. Nie tak łatwo. Jeden banknot na jeden, a może dwa kufle to zbyt mało. Gość widać ma większe pragnienie niż mi się zdaje i to chyba nie tylko z powodu ciepła, a raczej z ciągłego zapotrzebowania na wysokoprocentowe trunki. Próbuje wyciągnąć więcej. Bez szans. Zbyt dużo szczęścia naraz może zawrócić w głowie – dosłownie. Tłumaczę i odchodzę. Nam się też trochę zawraca i to tylko po jednym kuflu, no ale nic dziwnego, skoro wypijamy je prawie na ex. Ugasiwszy pragnienie, dosyć szybko, bo już za drugim strzałem, znajdujemy przyjemną kwaterę z eleganckim drewnianym pokojem na poddaszu z widokiem na ośnieżone góry i teraz nic nam już więcej do szczęścia nie trzeba. Oprócz błękitnego nieba oczywiście. Jakie jest? Idziemy sprawdzić nad jezioro.
Mimo, że jak już wspomniałem Kaji Say to malutka osada, bez porównania z Karakolem czy innymi mijanymi ostatnio miasteczkami, to jednak ma znacznie więcej od nich do zaoferowania. Cóż można robić, w takiej wydawałoby się dziurze, odpoczywając, a jednocześnie nie nudząc się? Okazuje się, że bardzo wiele. Wieczorem można na przykład długo spacerować wzdłuż jeziora, podziwiając nie tylko umykające w jego toń coraz bardziej purpurowe słońce, ale i przecudownie odbijające się w jego zachodzących barwach skaliste wierzchołki otaczających nas zewsząd białych i nie tylko, szczytów. Gdyby nie to, że bajkowy kanion zostawiliśmy w południe za sobą myślałbym, że bajaczy i czaruje się nam w dalszym ciągu. Tym bardziej, że oto nad jeziorem pokazały się spragnione wody i wolności konie i wypisz wymaluj koń leżący na plecach z uśmiechem od ucha do ucha, robiący nogami w powietrzu rowek, nie może być zwykłym koniem. Czyż to nie ten, o którym Ben Ali twierdził, że – nie, że z koniem to nie możliwe, że pana nabujali? Widać jednak możliwe. Konie też mogą być zaczarowane, zwłaszcza te leżące lub galopujące po plaży, którym spod kopyt pryskają krople wody, skrzące się w promieniach coraz niżej wiszącego słońca. Można by się im przyglądać godzinami. Gdyby oczywiście godzinami tu były. Niestety tak szybko jak się pojawiły, tak szybko znikają i musimy poszukać sobie nowego obiektu obserwacji. Równie godzinami można się przyglądać wędkarzom na pomoście, tak jak oni godzinami przyglądają się spławikom, pląsającym po lekko falującej wodzie. Oni nie uciekną, a patrzenie na kilku nieruchomych facetów, z oczami wlepionymi w jeden punkt, jest niezwykle uspakajającym zajęciem. Można rzec, terapeutycznym. Jeżeli lustrowanie okolicy i podglądanie miejscowych zwyczajów komuś by nie wystarczyło, to zawsze jeszcze można zrzucić ubranie i popływać wzdłuż czerwono-złotego warkocza, wpadającego do wody słońca. My zanurzywszy w lodowatej wodzie tylko stopy nie bardzo mamy ochotę na taką przyjemność. Jak widać wieczorem nad brzegiem Isyk-Kul, nie można się nudzić. A rankiem? Rankiem również nie. Chyba mało jest przyjemniejszych momentów niż joga o wschodzie słońca, ze stopami mile dotykającymi ciepłego piasku, co raz opłukiwanymi kropelkami zimnej wody i głową pomiędzy chmurami, a wierzchołkami ośnieżonych gór. Po takiej porannej zaprawie, nie ma siły – dzień musi się dalej cudownie dnieć.
Tak jest w rzeczywistości. Po śniadaniu, ku naszej radości, dowiadujemy się, że goszcząca nas gospodyni wybiera się samochodem w interesach do stolicy i chętnie nas zabierze. Nasza radość jest tym większa, że nie tylko nie musimy stać przy drodze z uniesionym kciukiem, ale jak się wkrótce okazuje czekają nas dodatkowe atrakcje. Przemiła pani kierowca, pani gospodyni, pani szefowa nieźle prosperującego interesu, i już za chwilę pani przewodnik, nie tylko postanawia podrzucić nas do Biszkek, ale po drodze jeszcze to i owo pokazać. A pokazywać jest co. Najpierw tuż za Kaji Say skręcamy w lewo i jedziemy do podobnego, ale znacznie mniejszego od wczorajszego, kanionu. Widać mają tu więcej bajkowych terenów. Potem mijając opustoszałe miasteczko, jak wynika z opowiadań naszej przewodniczki, nieźle prosperujące w czasach Związku Radzieckiego, polną drogą dojeżdżamy do niewysokiej, ale stromej góry służącej za punkt widokowy. A jakże, ja ku rozpaczy Asi, która zostaje na dole, bo nie lubi takich eskapad i tylko wzrokiem pilnuje mnie bym się na stromych, gładkich ścianach nie wykoziołkował, wdrapuję się na szczyt i przez chwilę cieszę oko rozciągającym się w dole krajobrazem. Coś mam z tymi górkami. Nigdy nie potrafię się opanować się by jak tylko jest okazja, wleźć i popatrzeć w dół. Patrzenie trwa chwilę, wspinaczka czasem bardzo długo, ale co zrobić? Tak już mam. Tym razem ani wejście na górę ani zejście z niej nie zajmuje dłużej niż kilka minut więc szybciutko dostarczywszy organizmowi potrzebnej działki adrenaliny, wracamy do samochodu, a nim na główną asfaltową drogę do Biszkek. Już bez zatrzymywania, mijając ostatnie górskie szczyty, zostawiając za sobą jezioro Issyk-Kul, po bodajże dwóch godzinach dojeżdżamy do rogatek kolejnej na naszej drodze stolicy. Piszę „bodajże”, bo tak nam szybko droga przebiega, że nawet nie jestem w stanie zaobserwować ubiegającego czasu. Cudowne widoki za oknem i ciekawa rozmowa, z której po raz kolejny wnioskuję, że prym w byłych radzieckich republikach wodzą Rosjanie, którzy w odróżnieniu od tubylczej ludności (takiej jak ta z mijanego przed chwilą miasteczka, które po braku dofinansowania z państwowej kasy całkowicie upadło) po zmianie systemu wzięli biznes w swoje ręce i nieźle sobie radzą, tworząc tzw. elitę społeczną, do której z pewnością nasza pani też należy), sprawiają, że jak zatrzymujemy się przed hotelem jestem bardzo zdziwiony, że przejechaliśmy ponad 200 km. Nie chcąc dłużej zajmować czasu, pani pewnie się spieszy do swoich spraw, szybciutko wyciągamy bagaże, płacimy za podwózkę (uprzejmość uprzejmością, a interes interesem – nasza pani oprócz wszystkich wymienionych wyżej funkcji jest przede wszystkim bizneswoman, więc nie ma nic za darmo), serdecznie się żegnamy i już się nasze drogi rozchodzą. Za chwilę razem z kurzem za odjeżdżającym samochodem opadają emocje związane z urokliwym Kaji Say, ustępując miejsca wspomnieniom i pozwalając przygotować się do nowych, może podobnych, a może zupełnie innych, przygód. Póki, co idziemy zwiedzać Biszkek, stolicę Kirgistanu.
Jak zwykle.Super!!!