Kioto, pisane również Kyoto, to zupełnie inna bajka, różniąca się znacznie od wszystkiego, co tej pory widziałem w Japonii. Dawna stolica państwa kwitnącej wiśni, wita mnie półmrokiem budzącego się dopiero dnia (przyjechałem nocnym autobusem) i od razu dwoma, równie barwnymi, co i fascynującymi światami. Na wskroś współczesnym, reprezentowanym przez szklano-aluminiowy bardzo nowoczesny dworzec kolejowy (autobusowy jest tuż przy nim) i strzelistą dotykającą chmur, pstrokato oświetloną wieżą telewizyjną, która mimo swej niewątpliwej atrakcyjności nie bardzo pasuje mi do miasta szogunów. Dużo bardziej pasuje, napotkana już po paru krokach, wspaniała drewniana świątynia z przełomu XIII i XIV wieku, reprezentująca świat drugi. Świat, dla którego właśnie tu przyjechałem.
Z tego, co obserwuję, maszerując kilka kilometrów głównymi drogami w kierunku hostelu, te dwa światy będą przemiennie towarzyszyły mi przez cały mój pobyt w Kioto, czyli przez następnych kilka dni. Tylko kilka dni? Niewątpliwie każdy, kto był w Kioto uzna, że to zbyt mało, by poznać całe piękno miasta i znaleźć wszystkie ukryte w nim skarby. Naturalnie, że tak! Niestety dotyczy to w moim wypadku nie tylko Kioto, ale całej Japonii, dla której nie zaplanowałem sobie zbyt wiele czasu. Dlaczego? Ano, po pierwsze nie później niż z początkiem lipca, czyli nie później niż za dwa tygodnie muszę rozpocząć moją podróż przez Syberię, jeżeli nie chcę by zastała mnie tam zima, a po drugie, co jest niemniej ważne, Japonia ciasno mieści się w moim niskim podróżniczym budżecie, więc muszę ją po prostu zwiedzić tak raz, raz, po Japońsku: przystanek, szybkie zwiedzanie, parę zdjęć i dalej. Mimo tych obostrzeń udałoby mi się może wyskrobać jeden, czy dwa dni dodatkowo na pobyt w Kioto, ale jest jeszcze coś. Coś, czego nie przeskoczę, to pogoda, na którą nie mam żadnego wpływu, a czasem jestem bardzo od niej uzależniony. Tak jak teraz – z Kioto jadę pod wulkan Fuji i jeśli chcę go zobaczyć i być może na niego wejść to nie mogę być tam później niż właśnie za trzy dni, od jutra licząc. Właśnie wtedy według internetowych prognoz nad Fuji tylko na dwa dni się rozpogodzi, czyli zrobi się tak zwane pogodowe okienko, w które koniecznie muszę się wbić. Potem już przez następne dwa tygodnie będą tylko chmury i deszcz. Skoro zatem mam zwiedzać Kioto szybko, a nie chce zbyt wiele przeoczyć, postanawiam zaraz po tym jak dotrę do hotelu (w którym prawdopodobnie będę musiał poczekać, bo doba hotelowa wszędzie zaczyna się nie wcześniej niż o 15) solidnie się przygotować. Nie jest to trudne. Kioto, które od 794 do 1868 roku było siedzibą japońskich cesarzy zbudowane zostało w chińskim stylu, w kształcie szachownicy więc poruszanie się po nim będzie łatwe, a jak doczytuję, że większość ciekawych miejsc mieści się we wschodniej, północnej i zachodniej części miasta to plan układa mi się niejako automatycznie – każdego dnia inna strona i akurat pasuje: trzy na trzy. Środek miasta, w którym mieszkam i południowe dzielnice, to gospodarcze centrum, tryskające wzwyż nowoczesnymi budynkami, galeriami handlowymi, szerokimi ulicami i szybszym tempem życia. Tego rejonu specjalnie nie będę zwiedzał, ale też w miarę możliwości i czasu nie będę omijał szerokim łukiem. By jeszcze bardziej ułatwić sobie sprawę próbuję te najważniejsze miejsca zapisać, zaznaczyć na mapie i ułożyć sobie jakąś sensowną marszrutę, ale po pewnym czasie tracę na to ochotę. Daremny trud. Jak mam wybrać kilka najważniejszych np. świątyń skoro spośród kilkudziesięciu aż 14 jest wpisanych na światową listę UNESCO? Jak mam wybrać jeden, dwa parki czy ogrody, skoro przy wszystkich napisano, że są najładniejsze w całej Japonii? Jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy to zaznaczyć sobie na wyczucie trzy cztery punkty i iść od jednego do drugiego, a co po drodze zobaczę to moje, a czego nie to nie będę żałował. W oczy rzuca mi się bambusowy las, złoty (Kinkaku-ji) i srebrny (Ginkaku-ji) pawilon, cesarski pałac (Kyōto Gosho) z oczywiście najładniejszym japońskim ogrodem (Shugakuin-rikyū) i droga filozofów (Tetsugaku no michi), biegnąca we wschodniej części miasta wzdłuż kilku, czy nawet kilkunastu świątyń. Zacznę jutro wcześniej rano od bambusowego lasu. A jeszcze dzisiaj po zameldowaniu, obejrzę sobie Burg Nijō, zamek Shōguna leżący parę przecznic ode mnie. Tu od razu spore rozczarowanie. Wejście na teren zamkowy kosztuje 1000 yenów, znaczy się około 8 Euro. Niby nie majątek, ale jeżeli wszystkie atrakcje Kioto będą tak się ceniły to splajtuję zanim zobaczę jedną czwartą z zamierzonych. Poza tym już od dawna kieruję się zasadą, że świat ma tyle pięknych miejsc i rzeczy do zobaczenia, za które nie trzeba płacić, że raczej unikam wydawania pieniędzy, tam gdzie nie jest to konieczne. Tu na razie nie wydaje mi się konieczne, więc obchodzę tylko zamek dookoła. Jakby, co to mam tu na tyle, blisko że zawsze jeszcze zdążę wrócić przed wyjazdem.
Potwierdzeniem moich myśli jest to, co zastaję nazajutrz w tzw. Bambusowym Lesie. Wejście 200 yenów. Tym razem płacę i od razu żałuję. Nawet nie tych pieniędzy, bo aż tak wiele to znowu nie jest, ale drogi i czasu, które zmarnowałem by tu dotrzeć. Ogromnie zatłoczona, niedługa leśna dróżka wzdłuż wysokich zielonych bambusowych łodyg opisana jest w przewodniku, jako jedna z głównych atrakcji Kioto. Paranoja. Autobus za autobusem dowozi mrowie spragnionych nieprzeciętnych wrażeń turystów, a tu taka lipa. Miast bambusowy powinien to być Lipny Las – myślę i rewiduję wszystko, co wczoraj przeczytałem w przewodniku. Jestem prawie pewien, że najbardziej polecane miejsca trzeba najbardziej omijać. Są drogie, zatłoczone i nie zawsze najatrakcyjniejsze. Idąc kilka kilometrów od Lipnego Bambusowego Lasu do Złotego Pawilonu, może nie odkrywam, ale odnajduję wspaniałe puste świątynie, kilka równie imponujących bambusowych zagajników, jakieś wspaniałe zagubione między wzgórzami i drewnianymi wioskami jezioro, cudowne poletka ryżowe, wspaniałe domy i wille i wszędzie jestem sam. Sam albo prawie sam, bo w świątyniach czasami modlą się miejscowi wierni, ale oni w żaden sposób nie przeszkadzają w odczuwaniu wyjątkowych przeżyć. Wręcz odwrotnie. No i oczywiście wszystko jest free. Wystarczy tylko trochę zboczyć z turystycznego szlaku i od razu świat staje się bardziej autentyczny, sporo tańszy i równie piękny. Im bliżej Złotego Pawilonu, tym robi się gęściej. Wszystkie świątynie przy głównej drodze są znowu bardzo drogie i bardzo pełne, więc nie ryzykuję i przyglądam im się tylko od dziedzińców. Z tłumem mieszam się dopiero nad stawem przy Złotym Pawilonie. Rzeczywiście jest ładny. Tym razem morze głów z wyciągniętymi kijami do selfi i aparatami fotograficznymi w ogóle mi nie przeszkadza. Jakby nie było jestem jedną z tych głów i też próbuję pstryknąć parę fotek, nie wchodząc komuś przed obiektyw i jednocześnie nie fotografując kogoś. To trudna sztuka. W Srebrnym Pawilonie jest już znacznie luźniej. Mimo także sporej ilości gości, teren jest znacznie większy, więc towarzystwo jakoś się rozchodzi. Ogólnie to poza wędrówką od bambusowego lasu, który znajduje się 12 km za miastem (te 12 km wracałem pieszo) nigdzie już nie jestem tak swobodny i taki sam. No cóż – w Krakowie między rynkiem i Wawelem też pewnie nie ma miejsc, gdzie można odetchnąć od turystów, więc dlaczego w Kioto miałoby być inaczej? Tak jest i już.
Jedynie oddalając się trochę od głównych szlaków, (chociaż te nie są aż tak bardzo zatłoczone, bo zdecydowana większość turystów wożona jest autobusami wycieczkowymi) można liczyć na odrobinę samotności. Udaje mi się to po raz drugi, gdy długim spacerem udaję się, aż za rzekę do niereklamowanego w przewodniku ogrodu botanicznego. Tu też trzeba zapłacić wstęp 300 yenów, ale tym razem bardzo się opłaca. Ludzi niewiele, przyroda wspaniała, nic tylko chodzić, wąchać, patrzeć, podziwiać i odpoczywać.
Z nowymi siłami wracam do miasta, by dalej zachwycać się zupełnie innymi wspaniałościami. Pałac cesarza i przyległy do niego ogród robią na mnie niesamowite wrażenie. Droga filozofów gęsto porośnięta drzewami wiśni i innymi krzewami (szkoda, że wszystkie już przekwitły) oraz kilka leżącej przy niej świątyń również wywołują efekt wow i o dziwo, prawie nikt tędy nie spaceruje.
No tak wszyscy jadą. A jak człowiek sobie idzie, to przypadkiem może trafić jeszcze na sporo ciekawych, nieopisanych nigdzie miejsc: jakiś cmentarz na zboczu góry, z której maluje się wspaniały widok na miasto, niejeden targ z owocami morza i nie tylko, uliczny lub taki prawdziwy z tańczącymi gejszami teatr. Jest w czym wybierać, nie mówiąc już o tym, że prawie na każdym rogu zakosztować można słynącej na cały świat tutejszej kuchni.
Tak to, chcąc nie chcąc, w trzy dni zaliczyłem wszystkie punkty z mojego planu plus obszedłem prawie całe Kioto dookoła i w poprzek. Powoli mogę się zbierać dalej. Zamku Nijo po raz drugi nie odwiedzam, chociaż czasu by mi jeszcze starczyło (do Fuji znowu jadę nocnym autobusem). Zamiast dalej bawić się w historię, ostatnie popołudnie przeznaczam na zupełnie spontaniczny, nieplanowany, wolny spacer po centrum to tu, to tam, czyli tak jak najbardziej lubię.