Daniel, który wczoraj ze znacznie mniejszym od mojego plecakiem (bardzo tego zazdroszczę turystom, wyjeżdżającym w świat na kilkanaście dni lub parę tygodni, bo niemuszących nosić ze sobą ubrań na różne klimaty i pogody, nie mówiąc o innych nieodzownych przy dłuższej podróży rzeczach) wszedł do mojego pokoju i bardzo się zdziwił. I to zdziwił przynajmniej dwa razy. Raz, jak usłyszał, że i ja jestem z Polski (moje zdziwienie wcale nie było mniejsze, gdy usłyszałem skąd on pochodzi) i drugi raz, gdy mu powiedziałem, że nie byłem na Miyajime(!) On właśnie stamtąd wraca i to był jego główny cel przybycia w te strony Japonii. Wyczytał gdzieś, że co roku na tej wyspie odbywa się coś w rodzaju pielgrzymki, na którą zjeżdżają Japończycy z najodleglejszych zakątków kraju. No to sobie wybrał – myślę, wyobrażając sobie panujący tam tłok. Rzeczywiście tak – potwierdza Daniel, a ja się cieszę, że wcześniej o niej nie słyszałem i nie skusiło mnie pojechać tam wczoraj. Pojadę jutro – postanawiam, przekładając dzień, w którym chciałem nadrobić pisanie bloga, na kiedy indziej. Nie wiem, na kiedy, bo jest to bardzo pracochłonne zajęcie: najpierw, z ogromnej ilości zdjąć (jestem niepoprawnym pstrykaczem i fotografuję wszystko dokoła, co tylko się da), muszę wybrać i obrobić te parę, które chcę pokazać w sieci. To już zajmuje bardzo dużo czasu. Potem trzeba te wybrane zdjęcia ewentualnie przyciąć lub poprawić – to też sporo pracy. Następnie ułożyć jakiś zgrabny opis i w końcu to wszystko razem wsadzić na stronę. Jest co robić prawda? Jednak, jako że jest to dosyć przyjemne zajęcie pt. „Przeżyj to raz jeszcze” absolutnie nie narzekam.

Zastanawiam się tylko, kiedy z tym wszystkim zdążę, bo już znowu jestem w drodze. Z kijem w ręku i małym plecaczkiem na plecach czekam na pociąg na Miyajimę. Mam nadzieję, że tłum, który był tam przedwczoraj już się rozszedł. Nie! Znaczy nie i tak. Tak, bo ten pielgrzymkowy pewnie już wraca do domu. Nie, bo wyspa jest na tyle popularna, że pełno jest tu pewnie zawsze, co widzę już po wylewającej się z pociągu fali głów, płynącej w tym samym kierunku co ja. Trudno – powtarzam sobie, jak zwykle w takich okolicznościach – chcę zobaczyć coś niezwykłego, muszę liczyć się z tym, że nie tylko ja. O ciszy i spokoju mogę zapomnieć – zwłaszcza w sezonie wakacyjnym, który właśnie nastał. W informacji turystycznej, jeszcze w porcie tuż po opuszczeniu statku, oprócz mapki z zaznaczonymi świątyniami, parkami i trasami na najwyższy szczyt Misen, sterczący 535 metrów nade mną (ja jestem na wysokości poziomu morza), dostaję jeszcze broszurkę, która ostatecznie wyjaśnia mi ogromną popularność wyspy. Otóż Miyajima (dosłownie: „Schrein-Insel“, po japońsku: „Itsukushima”) należy, razem z wyspami Amanohashidate i Matsushima, według konfucjańskiego uczonego Hayashi Razana, do trzech najładniejszych krajobrazów Japonii. No i teraz wszystko jasne! Teraz rozumiem skąd te tłumy. A to jeszcze i tak nie wszystkie ciekawostki związane z tym miejscem. Wyspa już od wczesnohistorycznych czasów uważana jest za święte miejsce i w przeszłości nie można było na niej ani się rodzić ani umierać, jako że obydwa te akty uważano za nieczyste. Jeszcze dzisiaj, mimo że Miyajimę zamieszkuje około 2000 ludzi, zmarłych wywozi się na sąsiednią, główną wyspę Honshu. No i oczywiście jak to ze „świętymi miejscami” przeważnie bywało również i tutaj nie wolno było przebywać kobietom. To się na szczęście od początku XX wieku zmieniło. Jeżeli już przy historii i wierzeniach jestem, to warto może jeszcze wspomnieć, co łączy Miyajimę i Hiroshimę. Pierwszym mieszkańcem wzgórza Misen, był  buddyjski mnich Kukai, który jesienią 806 roku przeprowadził się na wyspę by tu praktykować swoje ascetyczne ćwiczenia. Rozpalony wówczas przez niego ogień, miał od tamtego czasu nigdy nie zgasnąć i płonie do dzisiaj w „Hali nigdy nie gaszącego się ognia“ (Kiezu no Reika-dō), pod wierzchołkiem góry. Od niego, w roku 1964 odpalono płomień, który przeniesiono do Hiroshimy do Parku Pokoju, gdzie pali się do dzisiaj, ku pamięci ofiar wybuchu bomby atomowej. Poza tym podobno po wyspie biegają nieprzejmujące się turystami, dziko żyjące, ale niepłochliwe, japońskie jelenie Makaki. Styl i bogactwo kilkunastu świątyń podobno przyćmiewa swym urokiem nawet te najładniejsze z Kioto, a parki i ogrody przy świątyniach też prawdopodobnie nie mają sobie równych. No i jeszcze widoki ze szczytu Misan, który jak piszą w broszurce, paraliżuje zmysły. Hm? Zobaczymy. Zaraz wszystko to sprawdzę, zaraz wszystko zobaczę i wszystkiego dotknę, tylko muszę uporać się z jednym niewielkim problemem. Drogi na szczyt prowadzą trzy. No i mam dylemat. Naturalnie, że jedną wejdę, drugą zejdę, bo nie lubię dwa razy chodzić tą samą drogą i gdyby były dwie nie byłoby sprawy. Ale są trzy! Które wybrać? Którą odrzucić? Czy życie ciągle musi mnie stawiać przed takimi wyborami? Rozglądam się wkoło i chyba już wiem. Zdecydowana większość ludzi, o ile nie wszyscy, kieruje się ku drodze z lewej strony. Acha tam jest przecież wyciąg. Na szczęście nie dojeżdża do samego szczytu, więc może u góry nie będzie aż tak tłoczno – myślę spoglądając na wszystkich, którym nawet do przystanku kolejki linowej nie chce się podejść, tylko czekają na podjeżdżający co chwila autobus. Dylemat, którą ścieżkę odrzucić rozwiązuje się zanim jeszcze odrywam wzrok od przemieszczającego się w lewo strumienia ludzi. Tam na pewno nie pójdę. W górę wybieram środkowy szlak, a zejdę tym z prawej. Po drodze mijam jeden z kilku parków i dochodzę do przecudownej, ustawionej w lesie na zboczu stromego urwiska, świątyni Daishoin. Grzechem byłoby nie spędzić w cieniu szpiczastych dachów świątyni i kamienistych zakamarków przyległego ogrodu kilkudziesięciu minut. Być może, że spędzam tu nawet godzinę. Nie wiem. Czas mnie nie goni więc go nie kontroluję. Tak właśnie najbardziej lubię – powolutku.

W końcu jednak i tak idę dalej. Dalej powolutku, bo odnalezione za świątynią schody, prowadzące w górę są tak strome, że inaczej się nie da. Pewnie, dlatego oprócz mnie jeszcze tylko nielicznym chce się następne dwie godziny nimi drapać. Reszta siedzi w wagonikach linowej kolejki , więc tłoku nie ma, a jeszcze przed chwilą bym nie uwierzył, że idąc na święty Misan, więcej po drodze spotkam kamiennych figurek, kapliczek i jelonków niż ludzi. Bardzo miła niespodzianka. Im wyżej wchodzę, tym krajobrazy, wyłaniające się od czasu do czasu zza gęsto pokrywających całą górę drzew, są ładniejsze, aż w końcu te widziane z samego szczytu, faktycznie porażają zmysły. Pot spływający z czoła i lekko drgające ze zmęczenia kolana przestają się w tym momencie liczyć. Tak samo zresztą jak wszystko inne, oprócz tylko i wyłącznie wspaniałych, rozciągających się dookoła krajobrazów. Jest moc. Tego samego zdania jest chyba też dwójka chłopaków przechodzących właśnie obok, bo jak słyszę również bardzo się zachwycają i w dodatku robią to w języku polskim. No żeby w przeciągu dwóch dni w dalekiej Japonii usłyszeć dwa razy nadwiślańską mowę? To graniczy niemal z cudem. A że cuda jak widać się zdarzają to oczywiście muszę się zatrzymać by na świętej Miyajimie, na zboczu świętego Misen, porozmawiać sobie nieco po polsku. Chłopaki Filip i Mikołaj są z Warszawy. Przed chwilą napisali i zdali maturę i w ramach odpoczynku po egzaminacyjnych stresach wyjechali na odpoczynek do Japonii. O proszę jak fajnych czasów doczekaliśmy się. Kiedyś odstresowywał się człowiek, co najwyżej nad Bałtykiem, w Bieszczadach lub nad jeziorem Czos na pikniku Country i musiał robić to szybko, bo zaraz czekały SPR-y, czyli Studenckie Praktyki Robotnicze, które trzeba było odbębnić jeszcze przed rozpoczęciem studiów. A dzisiaj? Proszę – Japonia, Kuba (o tym samym pisałem po spotkaniu młodzieży z Rabki w Hawanie) lub inne kierunki świata. O SPR-ach naturalnie nikt już nie pamięta.  –  No trzymajcie się chłopaki – ja lecę dalej, tym razem w dół, szlakiem zupełnie z prawej.  Znaczy się teraz z lewej, bo wracam.

Tym razem jest jeszcze gorzej, znaczy dla mnie lepiej. Droga jest tak stroma i tak kamienista, że ludzi nie ma na niej w ogóle. Jedyne żywe stworzenie z jakim przychodzi mi się spotkać i to prawie oko w oko, bo uciekając mi spod nóg, zatrzymuje się wśród liści i korzeni i łypiąc na mnie podejrzliwie, pozuje mi do zdjęć. To jadowity, dosyć niebezpieczny wąż. Ciekawe, kto kogo bardziej się boi? Dopiero na dole przed wejściem do kolejnego parku ponownie zaczynają się mnożyć kapliczki i figurki, nie mówiąc o jeleniach, do których tak się już przyzwyczaiłem, że tak jak one na mnie, tak ja na nie, nie zwracam uwagi. Czego natomiast nie sposób nie zauważyć to sporego odpływu morza, jaki się dokonał w trakcie mojej zaledwie kilkugodzinnej nieobecności. Wychodziłem w górę, to koło bramy O-torii, przepływały łodzie. Teraz wracając, przechodzę koło niej na skróty suchą nogą i spokojnie mogę podziwiać z bliska jej imponujące rozmiary. Z promu, kursującego co kilkanaście minut, po raz ostatni spoglądam na wyrastający ze środka cudownej wyspy Miyaijme rosły Misen i dziękuję w duchu niezwykłemu przypadkowi, który spotkał mnie z Danielem i Danielowi, który tak bardzo polecał mi wyprawę na w Mijajimę, że w końcu mnie przekonał. Dzięki Daniel.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł