La Merced – jedno z piękniejszych miasteczek w jakich przyszło mi w czasie mojej wędrówki po świecie zamieszkać. Położone u wrót centralnej peruwiańskiej dżungli w prześlicznie wyżłobionej wśród niewysokich gór dolinie Chanchamayo, nad rzeką o tej samej nazwie (na niektórych mapach rzeka zwie się Tarma) zdaje się całym swoim pięknem zachęcać przejezdnych do kilkudniowego postoju. Mnie zachęciła do kilkumiesięcznego postoju. Mieszkam wprawdzie 7 kilometrów od centrum La Merced, w Nijandaris (skupisko paru domków), nie przeszkadza to jednak w dosiadaniu od czasu do czasu mojego metalowego, dwukołowego biegusa i to li z turystycznej ciekawości, li to w celach zupełnie przyziemnych typu zakupy, kafejka internetowa czy tym podobne sprawy, odwiedzać ten schowany przed wielkim światem zakątek. Rower przeważnie przypinam do parkanu okalającego główny plac zwany plaza de Armas, przy którym znajduje się kościół pod wezwaniem La Mersed (Miłosierdzia) i parę urzędów rady miasta. Stąd już pieszo przecinam kilka przecznic i znajduję się na tzw. obalo, czyli okrągłym, przykrytym zardzewiałymi blachami, szmatami i kawałkami desek tutejszym centrum handlowym. W malutkich straganach, ciasno przyklejonych do siebie, pośród tłumu ludzi, kłębiących się much, szczekania psów, miauczenia kotów i trudnych do opisania zapachów, można kupić wyszystko od śrubki do kilograma świeżo zaszlachtowanej świni. Jest tu wszystko, ale trzeba się nieźle nachodzić by znaleźć to, czego akurat w tym momencie się szuka. Oprócz obalo funkcjonuje tu jeszcze raz w tygodniu, w każdą sobote, targ. Targ zajmuje obszar kilkunastu przecznic i też można kupić tu niemal wszystko, ma jednak tę zaletę, że nie jest niczym przykryty i nie śmierdzi.
Poza miejscami handlowymi posiada La Merced naturalnie szereg innych atrakcji, które powodują, że spędzam tu całe dnie. Uwielbiam spacer na sterczącą nad miastem górę z ogromnym krzyżem, po zdobyciu której czuję na plecach nie krople ale całe wiadro potu. Widok jaki zastaję na szczycie na sporą część doliny, zdecydowanie rekompensuje trudy wchodzenia. Do przyjemności należy również spacer ścieżkami zapomnianego małego cmentarzyka, czy też spacery wąskimi, trochę dalej od centrum przebiegającymi uliczkami. Z rozkoszą siadam w jednym z licznych przy takich uliczkach barów, zamawiam sok ze świeżo wyciśniętych owoców (za każdym razem inny) i przyglądam się otaczającej mnie rzeczywistości niczym z filmu na kanale national geographic. Delektuję i upajam się tymi chwilami. Sokami oczywiście też.
Samo La Merced to brylancik otoczony innymi drogocennymi kamieniami. Wokół miasta po obu stronach rzeki rozciąga się dżungla z ukrytymi wodospadami, palmowymi ogrodami i rojem różnokolorowych motyli. Gdzieniegdzie spośród bujnej roślinności wyrastają indiańskie szałasy, a od czasu do czasu całe wioski. Te wszystkie cudeńka mam w zasięgu ręki czy też oka i nie omieszkam w następnych artykułach skreślić na ich temat pare słów i ubarwnić odpowiednią fotografią.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł