La Paz mnie zachwyciło, urzekło, oczarowało – nie wiem jak to określić, bo brakuje mi słów by wyrazić to, co odczułem znalazłwszy się w tym mieście. Już z autobusu, a było to wieczorową porą, a więc już o zmierzchu ujrzałem niesamowity widok miliona świateł migających w dolinie otoczonej strzelistymi, pokrytymi śniegiem szczytami. Cale La Paz mieści się bowiem ciągle się rozbudowywującej dolinie, zagospodarowywując strome zbocza okalających gór. W ten sposób doprowadzono do sytuacji, że różnica między najniższym poziomem miasta 3.100 m.n.p.m, a najwyższym 4.100 m.n.p.m wynosi 1.000 metrów (!!!). Podaję te liczby po to, by pomóc wyobrazić sobie specyfikę La Paz, a i przy okazji trudność poruszania się po nim. Góra, dół, góra, dół, i tak na okrągło. Ale o tym jeszcze nie wiedziałem. Odczuję to w nogach dopiero po paru dniach, a na razie z plecakiem na plecach krążę wokół dworca w poszukiwaniu jakiego miejsca do spania. Chciałem znaleźć hostel, bo w pamięci mam jeszcze pobyt w hostelu w Buenos Aires i wiem jakie fajne są tam imprezy i ilu fajnych ludzi można spotkać, ale że robi się późno, a chodzenie z plecakiem po ciemku po nieznanym mi jeszcze mieście powoduje, że kwateruje się w pierwszym lepszym tanim hotelu i odkładam sprawę poszukiwania ewentualnie czegoś innego do jutra. Jutro, czyli dzisiaj, zaraz po śniadaniu już z mapą w ręku wybiegam zobaczyć w promieniach wschodzącego słońca to, co wczoraj zauroczyło mnie o zmierzchu. Wychodzę dostatecznie wcześniej by ujrzeć jak ostatnie promienie wschodzącego słońca wyłaniają się spoza ośnieżonego szczytu Illimani – ponad 6.000 m.n.p.m. Jak dodam do tego, że wokół mnie robi się tłoczno od mnóstwa Indian w tradycyjnych kolorowych strojach (kobiety obowiązkowo z kapelusikiem na głowie) po drogach jeżdżą obładowane ludźmi półciężarówki i autobusy sprzed naszej ery, ruchem kieruje policjant w kapeluszu typu ranger, to uwierzycie mi, że stałem przez jakiś czas jak oczarowany. Znalazłem się właśnie w sercu tej Ameryki Południowej, na której tropie jestem od 10 miesięcy. Nie znalazłem jej w Buenos Aires ani w Patagoni, nie było jej w argentyńskiej pampie, nie było także w całym od południa do północy rozciągniętym Chile. Zaczęła się z lekka ukazywać w okolicach Salty, by tu w La Paz odkryć się w całej okazałości. Nie twierdzę, że wszędzie tam gdzie byłem było nieatrakcyjnie, ale tę amerykańską egzotyke, której szukałem znalazłem dopiero tu w La Paz.
Z początku czuje się trochę nieswojo wśród otaczających mnie zewsząd Indian (80% mieszkańców Boliwii to Indianie), ale już po chwili (przy pierwszym pytaniu o kierunek drogi) orientuje się, że są bardzo przyjaźni dla gringos i (jak już się przyzwyczaiłem będąc w Argentynie i w Chile) bardzo uczynni i serdeczni. Pytając o drogę na punkt widokowy Kili Kili nie tylko wskazują mi jak, ale dodatkowo radzą gdzie mogę znaleźć samochód, który mnie tam zawiezie. Nie korzystam. Mimo że jest mocno pod górę, idę jak prawdziwy indianin pieszo. To, co widzę po dojściu na platformę widokową, nie tylko przyjemnie kila (może stąd nazwa) widokami moje oczy, ale i powoduje kilkuminutowe oszołomienie. Ani zdjęcia, których napstrykałem kilkanaście, ani opis miasta na tle barwnych, pokrytych śniegiem gór, nad którymi króluje szczyt Illimani, nie są w stanie oddać tego, co działo się ze mną, stojąc na Kili Kili.

W drodze powrotnej, rozpędzony ostrym zejściem w kierunku centrum, wpadam w wąskie uliczki starego kolonialnego miasta, pełnego rdzennych mieszkanńców – Indigenos, Cholos, Kreoli wymieszanych z europejczykami, w którym place targowe, XVII, XVIII i XIX-wieczne kamienice, nowoczesne butiki i reprezentatywne domy handlowe, slamsy i drapacze chmór przeplatają się tworząc tę unikalną, egzotyczną atmosfere La Paz.
Po drodze mijam gmach parlamentu boliwiańskiego, pilnowanego przez reprezantacyjną wartę, mijam katedre i plac San Francisco, mijam kilkanaście muzeów i wystaw, ale wszystko to narazie tylko mijam spacerując i chłonąc uroki miasta od wschodu do zachodu słońca. Zwiedzanie muzeów zostawiam sobie na później, tym bardziej, że już teraz czuję w nogach wspinające się i spadające ulice. Mając świadomość jutrzejszych zakwasów mimo wszystko niestrudzenie do bardzo późnego wieczora (bo wieczorem jak w każdym PA mieście zaczyna się życie) penetruję uliczki i zakątki tej inkowskiej metropolii. Zmęczenie regeneruję świeżo wyciśniętymi sokami proponowanymi przez indianki stojące z owocami praktycznie wszędzie, a ubytek kalorii nadrabiam tradycyjną południowo-amerykańską kuchnią prosto z ulicy – czyli bułka i kawał soczystego mięsa z odrobiną pikantnej polewy (mój przyjaciel Leoś, który odwiedził mnie w Buenos Aires pewnie tyle by się ze mną tu nie nachodził, ale napewno dużo i dobrze najadł. Bułka z mięchem to jego przysmak).
Drugi dzień to muzea, wystawy, galerie. Jest ich mnóstwo. Mnie zachwyca nie tylko ilość muzeów i wystaw, nie tylko różnorodność i jakość eksponatów w nich wystawianych, ale przede wszystkim rodzaj i sposób, w jaki są wystawione. Większość muzeów i galerii mieści się w starych, wielkich kolonialnych kamienicach, co już przy wejściu stwarza doskonałe wrażenie, a duża przestrzeń pokoi, czy raczej sal, umożliwia rozwieszenie czy też rozlożenie eksponatów w niezagęszczony sposób. Oczywiście nie sposób w ciągu jednego dnia zwiedzić wszystkich tych cudeniek. Nie dlatego, że czasu braknie, ale dlatego, że głowa ludzka wprawdzie zdolna jest pomieścić wiele, ale nie można wciskać do niej jak do walizki wszystkiego na raz. A okazje do dalszego zwiedzania będą i to jeszcze kilkakrotnie, ponieważ La Paz stanie się dla mnie czymś w rodzaju bazy wypadowej, z której będę “wypadał” i do której będę wracał.
Decyduje się na pare dni wyjechać na północ do Copacabany nad Titicaca (naturalnie opiszę ten wyjazd w kolejnym artykule), po czym wrócić na pare dni do La Paz, by z kolei znowu wyjechać – tym razem na południe do Uyuni i leżącej obok solnej pustyni (zdjęcia i opis również w kolejnych artykułach) i znowu na pare dni wrócić do miasta pokoju La Paz.
Po powrocie z Copacabany nad Titicaca znajdujemy razem z Hilleną hostel Wild Rover w centrum starego miasta. Następne dni wyglądają tak, że w ciągu dnia włuczymy się po muzeach: etnograficzne, historyczne, muzeum sztuki, muzeum instrumentów muzycznych, muzeum miasta i… i starczy, a wieczorem jak to w hostelu bywa, międzynarodowa impreza (mnóstwo ludzi również z Niemiec) do białego rana. Po trzech dniach wyjeżdżam do Uyuni, a po powrocie przez następnych pare dni mieszkam w tym samym hostelu, bawie się tak samo dobrze, ale już w innym towarzystwie (znajomości zmieniają się praktycznie codziennie) i zwiedzam pozostałe zakątki La Paz. A to słynne więzienie urządzone jako miasto w mieście, a to olbrzymi cmentarz, który widziany z kolejki linowej łączącej centrum z najwyżej połozoną dzielnicą El Alto, sprawia również wrażenia miasta w mieście, a to handlowa dzielnica, w której indianki w swoich straganach oferują wszelkiego rodzaju zioła, czy w końcu owa dzielnica El Alto, z której widok na położone w dole La Paz po raz kolejny pozbawił mnie tchu. Nie dlatego, że leży na wysokości ponad 4.000 m i powietrze jest tu dużo rzadsze, ale z powodu znowu takich widokow, które sprawiają, że ma się niesamowitą ochotę po raz kolejny wrócić do La Paz. I chyba wrócę.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł