Wracamy do Santiago 21-go wieczorem, a mój przyjaciel odlatuje z tego samego lotniska do Polski 24-go rano. Mamy więc jeszcze do dyspozycji dwa dni. Postanawiamy pojechać 100 km na wschód w Andy, gdzie znajdują się baseny z termalnymi, gorącymi wodami. Śpimy jeszcze i tę noc na lotnisku. Wczesnym rankiem udajemy się w kierunku Banos Morales. Przefantastyczna droga w kierunku gór. Przed nami coraz to wyższe szczyty, po prawej przepięknie wije się Rio Maipoi, zdawałoby się, że jest baśniowo, gdyby nie to, że po 80 km baśn się kończy i wpadamy w rzeczywistość. Jesteśmy w Andach na prawie 2000 metrów, asfalt się skończył, słońce parzy, a do Banos zostało 20km. Jedziemy. Ja już przywykłem do szutrowych dróg po przejechaniu Patagoni, ale na moim przyjacielu robi to wrażenie. Jedziemy 15 km/h i nie chce mu się wierzyć, że ja w ten sposób pokonywałem ponad 100kilometrowe odcinki. Tak to już jest. Kto nie przeżyje nie uwierzy.
Po godzinie dojeżdżamy do skrzyżowania. W lewo w dół, a potem ostro w górę miasteczko Lo Valdes, a prosto nie wiadomo co. Myślę, że w lewo nie dam rady, więc jedziemy prosto. Po kilometrze okazuje się, że prosto nic nie ma, więc trzeba było jechać w lewo. Wracamy i po raz kolejny, być może dlatego, że nie jestem sam, przysypia moja czujność i daję się ponieść fantazji. Zjeżdżamy w dół, dalej mostek, zakręt ostro w górę. Niczym Grigori w Rudym mijam mostek, wciskam gaz… a mój samochód niestety nie jak Rudy, bo zgasł. Góra zbyt stroma. No i mamy kocioł. Z lewej przepaść i rzeka, z drugiej skały. Do przodu się nie da, a do tyłu nie ma szans wykierować z przyczepką na mostek. Jedyna rada – odczepić przyczepkę, nawrócić samochodem, zaczepić przyczepkę i zjechać. Dobrze ale… Przyczepka waży ponad tonę. Jak ją odczepię od samochodu, to poleci w dół i żaden diabeł jej nie utrzyma. Stromo jest tak, że i kliny pod kołami nie na wiele się zdadzą. Nie będę opisywał całej akcji bo przynudzę. Problem był duży. Suma sumarum rozładowaliśmy przyczepkę, zabezpieczyli linami o wystające skały i centymetr po centymetrze opuszczaliśmy i rownócześnie obracali o 180 stopni. Trwało to dobre 5 godzin, ale udało się. Już znowu z zaczepioną przyczepką przejeżdżamy mostek, parkujemy samochód i pieszo około 500 metrów pod górę idziemy do Banos. Jest tak fantastycznie, że zapominamy o zmęczeniu i problemach sprzed godziny. Postanawiamy przenocować przy mostku i następnego dnia rano przyjść pokąpać się w gorących źródłach jeszcze raz. Śpimy w sercu Andów, na zupełnym odludziu, na 2000 metrów nad jakąś rwącą rzeką, pod stromymi granitowymi szczytami. Poprostu bajka. Rano zażywamy jeszcze raz kąpieli i wracamy w kierunku Santiago. Znowu problem – przed nami podjazd, z którego wczoraj zjeżdżaliśmy. Tym razem Rudy daje radę i bez większych przeszkód wjeżdżamy na główny trakt. Po drodze w San Jose ostatni nocleg, ostatni kartonik wina i następnego dnia żegnamy się na lotnisku w Santiago, a ja obieram kurs powrotny na Argentynę.