Z wyprawy, po ziemiach ludu Toradża, wracam do hostelu dobrze po zachodzie słońca i zamiast, jak to miałem w planie, od razu spenetrować lodówkę i rzucić się na łóżko, muszę chwilkę poczekać. Moi nowi gospodarze wglądając mnie już od kilku chwil, czekają z arcyciekawą informacją. Informacją, która wprawdzie zupełnie zmienia mój ustalony już wczoraj plan działania, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie bym jej nie wykorzystał. Jutro rano chciałem już jechać dalej (nawet autobus i pokój w następnej miejscowości jest zarezerwowany), a tu ciach, prach i wszystko się zmienia. Właśnie się dowiaduję, że jutro w jednej z toradżańskiej wiosek, odległej stąd o jakieś dwadzieścia kilka kilometrów, odbywać się będzie ceremonia. Ceremonia, o której w trakcie mojej dzisiejszej włóczęgi już trochę słyszałem, w dwóch osadach nawet widziałem do niej przygotowania, ale ani trochę nie mam pojęcia, na czym polega i z czym się ją je, a już tym bardziej, nawet nie przeleciało mi przez głowę, że nadarzy się okazja wzięcia w niej udziału. Chyba zostanę – myślę. Tym bardziej, że takie ceremonie nie odbywają się często i możliwość ich przeżycia, to naprawdę wyjątkowe zrządzenie losu. Jasne zatem, że usłyszana właśnie informacja należy do tej z rodzaju, których decyzję wymagającą chwili zastanowienia, podejmuje się bez namysłu i w jednym momencie. Zostaję! Trzeba tylko załatwić dwie sprawy. Trzeba zadzwonić i przesunąć rezerwację autobusu i noclegu (tym zajmują się moi gospodarze) i…(?) I rozwiązać problem pt. “jak się jutro dostać do osady z ceremonią”?
Lokalny transport wprawdzie istnieje, to takie półciężarówki z barierkami, ale kursują one tylko między większymi wsiami i małymi miasteczkami. Do wioski położonej w oddali, gdzieś pod górami trzeba dotrzeć na własną rękę, nogę, czy jak kto woli lub czym dysponuje. Na nogach tam i z powrotem nie dojdę, na rękach tym bardziej – więc jak? Pożyczę ci mój skuter – mówi i rozwiązuje problem mój gospodarz, a ja w formie rewanżu przedłużam pobyt w hostelu, nie o jeden, a o dwa dni. Jutro mając motorek, nie tylko pojadę przyjrzeć się ceremonii, ale skoczę jeszcze do kilku innych miejsc (w tym stolicy regionu, Makale), które też chciałem zobaczyć, tylko ze względu na brak transportu musiałem odmówić. Pojutrze natomiast zrobię sobie dzień lenia. Na niego też, już od dawna, przyszedł czas. Muszę w końcu kiedyś sobie po prostu poleżeć, poczytać, ponicnierobić i poukładać wszystkie dotychczasowe przeżycia, których ostatnio sporo się nazbierało, w odpowiednich szufladkach w głowie, a że miejsce i pokoik z widokiem na góry i tongkonany (tradycyjne toradżańskie domy) mam świetne, więc żal by było nie skorzystać i nie posiedzieć tu dłużej.
Na ceremonię, nie muszę przyjeżdżać wcześniej niż w południe. Do południa tylko schodzą się goście, trwają przygotowania i w sumie nic się nie dzieje – informują mnie moi gospodarze. Skoro tak, to się nie spieszę, co naturalnie nie zmienia faktu, że i tak, jak to mam w zwyczaju, wstaję skoro świt. O wschodzie słońca urządzam sobie kilkukilometrowy jogging, potem szykuję obfite śniadanie, na którego celebrowanie mogę sobie pozwolić tylko wtedy, gdy mam czas i zanim życie w pobliskich domach i na ulicy budzi się na dobre, siedzę już na moim nowym dwukółkowym przyjacielu (skuter pożyczony od właściciela hostelu) i z wiatrem we włosach, błyskiem w oku (uwielbiam te skuterowe azjatyckie przejażdżki) ruszam przed siebie. Jako rzekłem, czasu mam sporo, więc zamiast kierunku „ceremonialna wioska”, najpierw obieram ten dokładnie przeciwny. Za rzeką, nad którą przedwczoraj zastanawiałem się, gdzie szukać noclegu, zauważyłem w oddali, tak tuż przed horyzontem, niewysoką górę, na której połyskiwał ogromny krzyż. Wysokie krzyże, katolickie, ewangelickie i inne kościoły, choinki bożonarodzeniowe, mimo że bardzo różniące się od naszych i inne symbole chrześcijańskiej kultury nie są w tym zakątku Azji czymś nadzwyczajnym, zatem krzyż na górze nie jest głównym powodem, dla którego obieram kierunek. Bardziej intryguje mnie owa góra, na której stoi. Skoro ktoś go tam postawił, to pewnie da się na nią wejść, a skoro da się wejść to koniecznie trzeba to zrobić. Krajobrazy wkoło bezsprzecznie warte są przyjrzenia się im z lotu ptaka.
To dobry pomył. Nie tylko góra i widok, jaki się z niej roztacza warta są poświęcenia im poranka. Także wioska rozłożona nad rzeką u jej stóp i wszystko, co w niej znajduję sprawia, że dzień zaczyna się nadzwyczaj dobrze. Gdy wyjeżdżałem z domu, życie dopiero powoli przecierało oczy ze snu, a tutaj żyje już na pełnych obrotach. Tuż przed miasteczkiem, ktoś już ciężko pracuje wyworząc z rzeki taczkami kamienie, ktoś inny przegania bydło przez pole, ktoś rozkłada przy drodze stragan z jedzeniem i kawą, a w samym jak się okazuje niemałym centrum, nie tylko młodzież pędzi do szkoły, nie tylko chmara skuterów prześciga się ulicami od skrzyżowania do skrzyżowania, ale pootwierane są już wszystkie sklepy, bary i domy publiczne. Znaczy się muzea, wystawy i biuro informacji turystycznej.
Muzeum Toradżów umieszczone jest (bo jakże by inaczej) w ogromnym, stojącym na centralnym placu miasta, tradycyjnym tongkonanie. Oczywiście przed wejściem na górę z krzyżem zajrzę i tutaj, ale zanim zajrzę mam niezły ubaw. Kupienie biletów i dowiedzenie się czegoś o tym miejscu samo w sobie jest rzeczą banalną, ale wszystko, co dzieje się wokół tego, powoduje, że czuję się trochę jak gwiazda, co najpierw wywołuje mój uśmiech, potem zaczyna peszyć, a na końcu męczyć i denerwować. Ileż można pozować do zdjęć nie będąc ani DiCapriem, ani Pittem, ani nawet Fronczewskim? Zdaję sobie wprawdzie sprawę, że Europejczyk jest dla miejscowych równie wielką atrakcją i egzotycznym obiektem, jak oni dla niego, dlatego na początku wytrwale pozuję do zdjęć, ściskam dłonie, serdecznie się uśmiecham, wymieniając okolicznościowe, grzecznościowe zwroty, aż dyskretnie spoglądając na zegarek zdaję sobie sprawę, że muszę się, czym prędzej uwolnić. Jeżeli przed wyjazdem na ceremonię, chcę rzucić okiem na wystawę i skoczyć na górę to muszę się spieszyć.
Wystawa nie jest tak atrakcyjna jak myślałem. Zaledwie kilka eksponatów, zebranych z okolicznych wiosek, których nie wolno fotografować, nie robi wrażenia. Dużo bardziej podoba mi się na górze. Chrześcijański krzyż umieszczony na dachu tongkonan przypominającym statek związany z tradycyjną wiarą Toradżów, świetnie oddaje przemieszaną kulturowo atmosferę tutejszych ziem, rozciągających się z tej wysokości w imponującym, jak okiem sięgnąć, widoku.
Jeszcze tylko szybciutko lekka przekąska w przydrożnym barze i już niczym Lewis Hamilton gnam w kierunku wioski z ceremonią. Czas trochę mi uciekł i boję się, że coś ważnego mnie ominie. Manetkę gazu ile sił i kiedy tylko się da przekręcam do oporu, ale kręta, kamienista droga i przede wszystkim niewielka pojemność silnika skutecznie mnie wyhamowuje. W sumie to dobrze. Pośpiech nigdy nie był moim przyjacielem, a i teraz okazuje się, że zwalniając na jednym z zakrętów dostrzegam coś, co pewnie przy większej prędkości by mi umknęło. Z prawej strony, przepięknie położona na środku pola ryżowego wioska, niczym wyspa na oceanie albo oaza na pustyni, migając spoza wysokich, zielonych palm, łódkowymi dachami toradżańskich domów, aż prosi by się przy niej zatrzymać. Haha – już wiem coś ty za jedna – uśmiecham się podjeżdżając bliżej. Wczoraj nie trafiłem, a dzisiaj, ot tak mimochodem, staję przed wioską zaznaczoną numerem „1” na mojej wczorajszej kartce. Faktycznie ładna i super usytuowana, ale na mój gust nijak się ma do tych odkrywanych wczoraj w dżungli. Ta tutaj przypomina dopieszczony w każdym szczególe skansen, chętniej odwiedzany przez przyjezdnych niż przez miejscowych. Mimo wszystkich walorów architektury, miejsca i wystroju barak jej autentyczności. Kasa biletowa i spora grupa ludzi przed wejściem do wioski potwierdzają moje przypuszczenia.
Rzuciwszy zatem jedynie z daleka okiem z nieukrywanym zadowoleniem powracam pamięcią do wczorajszej wędrówki i małych wiosek Toradżów, ukrytych w leśnych zakamarkach, w których byłem sam na sam jedynie z naturą i ich mieszkańcami, dosiadam ponownie mojego dwukołowego biegusa i jadę dalej. Sprzęgło, bieg, gaz, w dalszym ciągu jadę szybko, bo ceremonia tuż, tuż, ale nie na tyle szybko by nie zdążyć zauważyć mijanego świata. Czasem nawet na chwilę się zatrzymam: tu popatrzę, tam popatrzę gdzie indziej zrobię zdjęcie lub selfi i akurat w sam raz na czas dojeżdżam do wioski, w której, co widać z daleka, coś się już dzieje.
O ceremonii, jej znaczeniu, przebiegu i moich emocjach, opowiem w następnym artykule. Od mojego przyjazdu, do wyjazdu, przez kilka godzinach z mieszanymi uczuciami, obserwuję coś, co na pewno trudno będzie mi opisać, a z powodu drastycznych scen, jakie się tu rozgrywały, będę zmuszony całemu zajściu poświęcić osobne miejsce, uprzedzając już teraz, że będzie to artykuł tylko dla czytelników o mocnych nerwach.
Do zachodu słońca pozostaje mi jeszcze trochę czasu. Chyba tak w sam raz, bym zdążył przynajmniej pobieżnie spojrzeć na Makale, stolicę regionu i przed zapadnięciem nocy wrócił do domu. Do przejechania mam około 30-35 km, które w sprzyjających okolicznościach jestem w stanie pokonać w niecałą godzinę. Znowu jadę przez ryżowe pola, porośnięte dżunglowatą roślinnością, pagórki, porozrzucane gdzieniegdzie wioski z domami o zakrzywionych dachach, mijam ciągnięte przez bawoły drewniane furmanki, przeładowane ludźmi półciężarówki, młodzież na skuterach i rowerach i zgodnie z przewidywaniami po niecałej godzinie jestem u podnóża góry z figurą Jezusa Chrystusa na szczycie wysokiej skały, witającego przyjezdnych do Makale, niczym ten większy i sławniejszy w Rio de Janeiro.
Trzydziestotysięczne Makale, stolica indonezyjskiego okręgu rządowego (Kabupaten) Tana Toraja i własnym dystryktem (Kecamatan), jest dosyć sporym, jak na tutejsze warunki, bardzo młodym miastem – założonym przez Holendrów zaledwie w 1920 roku. Sporo tu wpływów europejskiej cywilizacji, której w tym rejonie świata niekoniecznie szukam, ale która, po kilku godzinach przebywania na ceremonii w toradżajskiej wiosce, dosyć dobrze koi moje jeszcze mocno rozdygotane emocje. W centrum miasta, tuż przy maleńkim jeziorze otoczonym zadbanymi zielonymi terenami, zostawiam motorek i resztę dnia, aż do zachodu słońca, spędzam przemierzając pieszo nieduże, ale górzyste centrum. Wokół jeziora zgrupowane są główne budynki użyteczności publicznej miasta, co stanowi o sporym w tym miejscu ruchu. W końcu wiosek, jak sam się przekonałem dookoła pełno, a ludzie w nich mieszkający pewnie z każdą administracyjną sprawą muszą przyjeżdżać do miasta. Jednak nie urzędy przykuwają moją uwagę. Bardziej w oczy rzuca mi się wymieszanie w jednym miejscu wszystkich kultur, jakie kiedykolwiek przechodziły przez tę ziemię. W przeciwieństwie do innych miast w Indonezji, krajobraz miasta Makale jest w znacznym stopniu ukształtowany przez budynki kościelne, z których najbardziej widoczny z daleka jest kościół ewangelicki Gereja Toraja, znajdujący się tuż przy jeziorze. Inne znaczące budowle kościelne powstały bezpośrednio nad jeziorem i na wzgórzach otaczających miasto. Do tego pomnik Lakipadada, bojownika o wolność, znajdujący się na małej wysepce na jeziorze, bezpośrednio za nim spory, złoty meczet, po przeciwnej stronie w oddali ogromna figura Chrystusa z rozłożonymi rękami, tuż obok duża tradycyjna tongkona z dachem w kształcie łodzi, sprawiają, że dostaję przez chwilę rozstawnego zeza, nie bardzo wiedząc, na czym się koncentrować i jak nazwać lub opisać współczesną kulturę Toradżów. Czyżby tutejsi mieszkańcy nie wypracowali przez wieki swojej odrębnej kultury, tylko mieszali jak groch z kapustą wszystkie poznane, hołdując przy tym rzymskiej maksymie: „homines id quod volunt credunt” (ludzie wierzą w to, czego pragną)?
A może jest inaczej? Może wspólna kultura, zamieszkujących te ziemie ludzi dopiero teraz zaczyna się kształtować między kościołami, meczetami i toradżańskimi domami? W końcu, przed XX wiekiem rdzenni Toradża nie postrzegali siebie, jako odrębnej grupy etnicznej. Przed holenderskim okresem kolonialnym i chrystianizacją Toradżów, Toradżowie na terenach górskich identyfikowali się tylko ze swoimi wioskami i nie istniało coś takiego jak szerokie poczucie tożsamości. Trudno zatem mówić o wspólnej kulturze. Być może dopiero teraz i być może jestem tego świadkiem, rodzi się nowa, nie mająca jeszcze nazwy, kultura, wspólna dla wszystkich mieszkańców Tana Toraja. To co widzę w Makale, przynajmniej o tym świadczy.
Z takimi przemyśleniami wracam do mojego cichego, spokojnego hostelu. Po całym dniu ponad miarę ekscytujących wrażeń, niczego tak nie potrzebuję jak spokoju i ciszy. Poranna fotograficzna sesja, ceremonia z lejącą się obficie krwią, miejski gwar i wyczerpująca jazda skuterem po indonezyjskich bezdrożach skutecznie wyczerpują moje siły. Ciekawe, kiedy wyłożę się na złotym piasku w cieniu palmy, słuchając plusku uderzających o koralowe wybrzeże fal? Wiem, że do moich wypatrywanych od dawna cudownych wysp jest już bardzo, bardzo niedaleko, ale czy równie bardzo, bardzo niedługo?
Okaże się w następnych artykułach. Ja tymczasem jeszcze jutro cały dzień odpoczywam i się lenię. Zasłużyłem.
Super!!!!!
łapka w górę zawojowała świat 🙂
Bylo, bylo znowu ciekawie .Nie wiem czy zauwazyles, ale cala droge przebylismy razem (siedzielismy na tylnym siedzeniu skuterka), takie przynajmniej mamy wrazenie po przeczytaniu Twojej relacji. Zdjecia faktycznie obrazuja mieszanine stylow budowli.
Zadziwiajaca jest przyjaznosc i serdecznosc mieszkancow. Pieknie.