Buenos Aires za mną, a przede mną Mar de Plata. Miasto oddalone o około 400 km na południe od Buenos Aires dzierzy bulawę najpiękniejszego miasta Argentyny (?).

Niezmiernie cieszy mnie fakt, że Irena z Adrianą postanawiają odprowadzić mnie aż do „Mardel”, czyli jeszcze trzy dni pobędziemy razem. Wyjeżdżamy w sobotę skoro świt, po drodze kawa, śniadanie i około 10-tej rano jesteśmy na miejscu. Faktycznie miasto położone na stoku opadającym do oceanu zaskakuje swą urodą. XIX i XX wieczne kamieniczki, przeplatane z nowoczesnymi, strzelistymi w niebo kolosami oglądane w promieniach słońca odbijanego od oceanicznych fal, robi wrażenie.

Parę kilometrów od centrum znajdujemy camping i tu niespodzianka. Okazuje się, że moje towarzyszki podróży – nie przywykłe do spartańskich warunków campingowych – zdecydowanie wolą szukać hotelu w centrum miasta niż pozostać na campingu. Trudno, darmo jedziemy szukać hotelu (w mojej głowie co rusz rozkwita myśl, że to jednak dobrze podróżować samemu 🙂 ), a przy okazji zwiedzamy miasto. Jest tu okazały port rybacki, z którego codziennie rano kutry wypływają na połów, a wieczorem można w jednej z wielu smażalni skonsumować świeżo przywiezione dary morza. Jest tu plaża, na której wygrzewają się słonie morskie. Jest wielka promenada, niekończąca się plaza i mnóstwo uliczek i aleji, którymi to udając się w lewo, to w prawo, szukamy hotelu. Nigdzie nie ma wolnych miejsc. No cóż, nie pozostaje nic innego jak faktycznie nocleg na campingu. Wracamy. Po pierwszej nocy okazuje się, że nie jest tak źle. Cisza, szum fal od niedalekiego morza, wieczorem winko przy świecach sprawiają, że i Irena i Adriana zdają się być przekonane do życia na campingu. Po drugim dniu już są tego pewne, tym bardziej, że na pożegnanie zrobiliśmy orginalną argentyńską paelle na campingowym grilu.

W poniedzałek wieczorem odprowadzam moje panie na dworzec autobusowy. Zegnamy się. One wracają na północ do Buenos, a ja na południe kierunek Ushuaia. Jest trochę smutno, ale obiecujemy sobie pozostać w kontakcie i jeszcze kiedyś się spotkać.
Godzina 19.00 – autobus odjeżdza, a ja już teraz sam wracam samochodem na krajową trójkę (ruta tres) i powolutku kieruję się w dalszą część mojego into the world.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł