„Czaj mnisi piją, solą słodzą, a z nimi droczy się Cyganka” słowa piosenki Ewy Demarczyk rozbrzmiewają mi w głowie, praktycznie od pierwszego momentu, gdy w drodze do świętej góry Sri Lanki, spotkałem siedzących w autobusie, ogolonych na krótko, ubranych w pomarańczowe szaty i czarne sandały, zatopionych w medytację, mnichów. Za kilkanaście godzin, będę ją sobie nawet nuc,ił wspinając się po niekończących się schodach na leżący na wysokości 2243 m n. p. m. szczyt góry, która nie tylko ma być magiczna i kolorowa jak słowa piosenki, ale również tak bardzo religijna, że każda z wielkich religii świata nadała jej swoją własną nazwę. Podłużne zagłębienie o długości 1,5 m, znajdujące się na szczycie, uznawane jest za odcisk stopy: Adama – tak uważają muzułmanie nazywając górę Adam Peak (ta nazwa chyba najbardziej się przyjęła) lub św. Tomasza, jak uważają indyjscy chrześcijanie, stąd nazwa góry św. Tomasza, czy też według buddystów jest to stopa Buddy, a hinduiści wierzą, że to odcisk stopy Śiwy. Najprościej mają, zdaje się lokalsi, którzy w swoim syngalskim języku nazwali górę po prostu Sri Pada, czyli Odcisk Stopy, nie bardzo przejmując się czyjej. Mnie, szczerze mówią, też to nie bardzo obchodzi. Kierunek na górę obrałem z zupełnie innego powodu. Przeczytałem gdzieś, że z jej szczytu można oglądać najładniejszy wschód słońca na Sri Lance i właśnie, to spektakularne wydarzenie (przynajmniej mam taką nadzieję), sprawia, że siedzę w autobusie w kierunku Maskeliyi, z której zamierzam wieczorem dostać się pod Sri Padę (tej neutralnej nazwy będę się trzymał najchętniej, aczkolwiek czasem może mi się też wyrwać Adam Peak, jako że pod tą nazwą góra jest najbardziej znana).

Zanim jednak znajduję przytulną przystań w niewielkim mieście, z którego widać już wynurzający się w dali, ponad wiecznie zielonym oceanem podzwrotnikowych lasów, ogromny stożkowaty szczyt Sri Pady, zanim rozpytam się w koło i znajdę jakieś wieczorne połączenie autobusowe do stóp świętej góry, następuje niespodziewany splot wydarzeń, każący mi zrewidować dotychczasowe plany i nie bez satysfakcji, przesunąć wyprawę o jeden dzień.

Dzisiaj jest 14 dzień stycznia, a 14-ty stycznia zaznaczony jest w tutejszym kalendarzu na czerwono. Znaczy się jest święto. Jeszcze nie wiem, jakie, ale właściciel hostelu, w którym wynająłem pokój, częstuje mnie ciastkami i owocami, coś tłumaczy i zaprasza na jutro do siebie na obchody uroczystości. Oczywiście nie odmawiam.

Już dzisiaj spacerując po niedużym mieście doświadczam niezwykłych emocji przyglądając się wystrojowi sklepów i wejść do prywatnych mieszkań. Pół dnia rozkoszuję się zapachem wonnych kadzideł i wsłuchuję w miarowe takty wybijane na bębnach przez skąpo odzianych młodzieńców, a to, co przeżywam jutro, zupełnie mnie zaskakuje i oczarowuje.

Przed południem zjawia się mój gospodarz i prowadzi do siebie. Przy zastawionym stole w salonie czeka już odświętnie ubrana żona i córka. Najpierw wszyscy siadamy, spożywamy przygotowane smakołyki – trochę przypomina mi to naszą wigilię, a potem wspólnie udajemy się na taras, na którym przygotowane są już paleniska z kadzidłami. Rodzina modli się, pewnie do wszystkich Bogów po kolei, bo trwa to dosyć długo. Po modlitwach, z kadzidłem trzymanym przez pana domu, obchodzimy wszystkie pomieszczenia kadząc i wypędzając pewnie w ten sposób złe duchy. Dokładnie nie wiem czemu to służy, ale tak się domyślam. Gdy domowe uroczystości dobiegają końca idziemy wszyscy na ulicę i dalej w kierunku centrum. Przed wszystkimi domami wystawione są stoły z owocami, słodyczami i innymi poczęstunkami, a wszyscy sąsiedzi ramię w ramię przechodzą od domu do domu, tu coś pogadają, tam coś zjedzą i wypiją, gdzie indziej znowu się zatrzymają, aż całą gromadą dochodzimy i stajemy na głównym placu. Tu zdaje się do wieczora, a nawet jak się dowiaduję, do jutra, przy akompaniamencie trąb, bębnów i piszczałek, w rytm wpadających w trans tańców, trwać będą uroczystości. Znaczy się od wczoraj do jutra, bowiem Święto zbiorów: Bhogi Pongal, Surya Pongal i Mattu Pongal, czyli kolorowy, tradycyjny festiwal z wieloma ceremoniami poświęconymi różnym bóstwom trwa właśnie trzy dni.

Dla mnie trzy dni zabawy, to naturalnie zbyt długo. Wieczorem z niewielką ilością informacji, a dokładniej rzecz ujmując prawie z żadną, wybieram się tam, gdzie miałem być już wczoraj. Nikt w mieście nie jest w stanie mi powiedzieć, o której i ewentualnie skąd jedzie jakiś autobus w kierunku schowanej już w mroku nocy góry. Jedyne, co wiem, to, to że prawdopodobnie coś pojedzie i najlepiej by było, żebym zszedł na główną drogę i tam na skrzyżowaniu czekał. Tak robię. W mieście wprawdzie jest jeszcze jasno, kolorowo i gwarno, ale im dalej oddalam się od centrum tym dookoła robi się ciemniej, puściej, chłodnij i nieprzyjemnie. No cóż – takie to losy poszukiwacza przygód, który koniecznie chce zobaczyć wschód słońca w jakimś nietypowym miejscu. Trzeba iść nocą – nie ma innej rady i choć już wielokrotnie w trakcie mojej podróży przez świat tego doświadczyłem, to zawsze i niezmiennie idąc nocą towarzyszy mi dreszczyk emocji. Mam szczęście. Nie czekam zbyt długo, może pół godziny i zatrzymuję niezbyt pełny autobus. Jest dobrze. Jeżeli do godziny dojadę na miejsce, a to nawet pomimo fatalnych dróg powinno być możliwe, to swobodnie, przed wschodem słońca powinienem być na górze.

Kilka minut po dwunastej ruszam w górę. Nie jestem sam. Chętnych przyjrzenia się porannemu zjawisku z piątej najwyższej góry Sri Lanki, jest więcej, a jak dołożyć do nas pielgrzymów wszystkich religii, to jest nas razem całe mnóstwo. Szczęście, że ścieżki i strome sięgające wydawałoby się nieba schody, są na tyle szerokie, że w ciemnościach, tylko czasami w ich węższych miejscach, sobie przeszkadzamy. O wpół do trzeciej jestem na górze. Cóż za ulga. Do wschodu jeszcze trochę brakuje. Akurat tyle, by wykorzystać czas na znalezienie dogodnego miejsca do obserwacji porannego spektaklu, co wierzcie mi nie jest rzeczą prostą. Ludzi na górze jest tyle, że wszystkie schody, gzymsy, kamienie po wschodniej stronie góry są już zajęte. Z trudem przeciskam się miedzy leżącą, siedzącą i stojącą, przylegająco ciasno do siebie ludzką masą i jakimś cudem znajduję zupełnie fajne, niezajęte miejsce za rogiem kamiennego muru. Mur tak cudnie oddziela mnie od wszystkich, że mam wrażenie, że mogę obserwować najpiękniejszy wschód słońca na Sri Lance w samotności i zupełnej ciszy. Cicho zresztą jest tak czy siak, bo chyba wszystkim z wrażenia odjęło mowę i tylko od czasu do czasu pstrykające aparaty fotograficzne i pikające smartfony przypominają, że jest nas tu całe mnóstwo. Coś uroczego, magicznego i jednorazowego, a na dodatek trwającego długie, długie niezapomniane chwile. Słońce w górach wstaje wolno i dostojnie. Najpierw leciutko rozjaśnia szare niebo, by wkrótce z pietyzmem unieść poranne mgły i odsłonić przykryte nimi najpierw czarne, potem szare i coraz bardziej zielone góry, wyrzucić zza nich pierwszy potem drugi, trzeci i czwarty promień i w końcu swoją złotą wytaczającą się zza horyzontu złotą tarczą oświetlić porażającą swym pięknem dolinę.

Opłacało się zarwać noc. Opłacało się wejść na ponad 2200 metrów. Najbardziej jednak opłacało się zostać na górze jeszcze kilkanaście minut po wschodzie. Nie wiem dlaczego, ale jak tylko słońce w całej swojej krasie wschodzi pond góry, wszyscy jak na komendę wstają i schodzą. Może czekają tam na nich autobusy? Może spieszą się gdzieś dalej? Nie wiem. Ja zostaję. Zostaję jeszcze długo i długo nie mogę się napatrzeć na górskie pasma przecinające dolinę pode mną, na skrzące się w oddali błękitne jezioro Maussakelle i na błyszczące dachy porozrzucanych po szczytach białych świątyń. Rzucam jeszcze okiem na pozostałe trzy kierunki świata, równie mocno zachwycające swą urodą. Zwiedzam małą świątynię z odciskiem stopy Buddy, Śiwy, św.Tomasza lub Adama (tutaj nie wolno robić zdjęć). Pociągam sznurkiem za jeden z kilku złotych dzwonków, jeszcze zerkam na coraz wyżej wschodzące słońce i stwierdziwszy, że zaczyna coraz mocniej palić sam również zbieram się do drogi powrotnej. Drogi, która jak się za chwilę okaże będzie jedną z najdłuższych, ale i najładniejszych, jakie ostatnio przeszedłem.

Będąc już na dole, stwierdzam, że nawet na śniadanie (chociaż u góry coś tam sobie z plecaka przekąsiłem) jest jeszcze za wcześniej. Godzina taka, że większość ludzi o tej porze jeszcze śpi, albo dopiero zbiera się do pracy. Autobusu, ani żadnego innego środka lokomocji ani widu, ani słychu, więc mając tyle czasu, prowiant, wodę i mimo wszystko jeszcze spory zapas sił, to może i ja jeszcze trochę popracuję? Do domu postanawiam wracać pieszo.

Prawie 6 godzin (niezła dniówka, a dokładając wejście i zejście ze Sri Pady, to i z nadgodzinami) wolniutko, przecinając niezliczone plantacje herbaty, rozkoszując się tryskającymi wodospadami, podziwiając na tle strzelistych gór, błękitną taflę obserwowanego niedawno z wysokości 2000 metrów, jeziora Maussakelle, przystając przy świątyniach, odpoczywając w cieniu drzew i pocąc się w żarze coraz wyżej na niebie zawieszonego słońca, pokonuję ponad 23 km i wracam do Maskeliyi, w której wciąż jeszcze trwają zabawy i ceremonie związane ze Świętem zbiorów: Bhogi Pongal, Surya Pongal i Mattu Pongal. Ja już się nie bawię. Ja już odpoczywam.   

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł