Zdawać by się mogło, że padający całą noc deszcz zbudował czterokolorowy most, łączący oba brzegi jeziora Te Anau. Wczoraj załamane w kroplach deszczu promienie zachodzącego słońca ledwo co zdążyły postawić początek łuku, a dziś rano, spiesząc na autobus do Milford Sound, ze zdziwieniem i zachwytem stwierdzam, że olbrzymi tęczowy most błyszczy w całej swej okazałości. Pewnie nieczęsto się zdarza by na dobranoc i dzień dobry ujrzeć w tym samym miejscu takie cudo – bo jak inaczej nazwać ogromny, sięgający nieba, kolorowy most? Mnie jak widać się zdarzyło, co poczytuję za dobrą wróżbę przed rozpoczynającym się dniem i uszczęśliwiony przyspieszam kroku, by nie okazało się, że jest odwrotnie i nie zdążę na autobus. Do dobrych wróżb stosunek mam jak najbardziej poprawny, ale na wszelki wypadek staram się ich spełnianiu zbytnio nie przeszkadzać.

Z Te Anau do Milford Sound jest jakieś 150 km, czyli ponad 2,5 godziny jazdy autobusem. Długo? Długo. Ale nie dlatego, że kierowca nie używa pedału gazu i jakoś specjalnie się gramoli. Po prostu po drodze jest kilka tak cudownych panoramicznych miejsc, że dla urozmaicenia podróży zamiast na gaz, kierowca naciska hamulec i pozwala na krótkie fotograficzne sesje. Chwała mu za to.

Im bliżej morza tym chmury coraz szczelniej zakrywają jeszcze przed chwilą sporadycznie pojawiające się placki błękitnego nieba i gdy w końcu parkujemy w porcie, słońca nie widać już wcale, a do padającego od dłuższego czasu deszczu przyzwyczailiśmy się na tyle, że chyba nawet już przestał przeszkadzać. Pociecha z deszczu jedynie taka, że spływając potokami z wszędobylskich dookoła skał, sprawia wrażenie jakby spływało po nich kilka tysięcy srebrnych wodospadów, dodając fiordom jeszcze więcej uroku. Na statek przycumowany do betonowego nabrzeża wchodzimy, chroniąc się przed deszczem, z pochylonymi głowami okrytymi kapucami. Jednakże rano zapowiadał się dobry dzień, przeto równo z wypłynięciem z portu, ktoś zakręca u góry kurek, ucisza wiatr i można spokojnie wyjść na odkryty pokład i stojąc twarzą w twarz, oddać się czarowi mijanych, wyrastających z morskiego dna, skalnych szczytów z najbardziej znanym Mitre Peak na pierwszym planie. A czar jest w istocie tak czarujący, że jak zwykle trudno jest mi go opisać. Mam jednak tym razem pomoc w słowach brytyjskiego pisarza i poety Rudyarda Kiplinga, który odwiedziwszy Fiord Milfrd Sound w roku 1890 uznał go za ósmy cud świata, a mi wystarczy w całości poprzeć jego opinię. W rzeczy samej cała okolica zasługuje na miano jeżeli nie cudu to przynajmniej cudownej.

W trakcie dwugodzinnego rejsu pogoda płata figle, dostarczając dodatkowych, czasem dramatycznych wrażeń. Nagłe ulewy powodują, że czujemy się jakbyśmy w trakcie sztormu wyszli spod ogromnej fali, a sporadyczne, ale bardzo silne podmuchy wiatru pokazują co znaczy walka z żywiołem na środku morza. Trzymanie się metalowej balustrady nie wystarcza by nie zostać zdmuchniętym w morskie odmęty i trzeba ewakuować się pod pokład. Szczęściem Posejdon choć dzisiaj nieco kapryśny nie jest nadto uparty i wodne igraszki nie trwają zbyt długo. Mamy dostatecznie dużo czasu by między jednym, a drugim dmuchnięciem, postać na dziobie lub rufie i nie tylko podziwiać to co przed chwilą nazwałem cudem, ale próbować jeszcze wypatrzeć między wzburzonymi falami oznaki głębinowego życia. Milford to doskonałe miejsce do zadomowienia się dla takich przedstawicieli zimnych wód jak foki, pingwiny czy delfiny. Te ostatnie paradnie podskakują co jakiś czas z boku statku, jednak nie na tyle długo i często by dały się sfotografować. Dla zaspokojenia fotograficznych potrzeb dużo bardziej nadają się za to ogromne, huczące spienioną wodą wodospady. Zwłaszcza dwa z nich są szczególnie atrakcyjne: 157 metrowy Strling i 162 metrowy Bowen. Pod ten drugi, jakbyśmy mało mieli wody z nieba, podpływamy tak blisko, że znowu wszystko i wszyscy są zalewani. Tym razem ma być to jednak atrakcja więc z uśmiechem i brawami dziękujemy kapitanowi za dodatkową kąpiel, modląc się w duchu, że to już ostatnia. Dzięki Bogu jest ostatnia. Wodospadów w drodze do portu więcej nie ma, a deszcz ustał na dobre. Za chwilę rejs dobiegnie końca. Ostatni raz przyglądam się majestatycznym skałom, trochę żałując, że pogoda nie w pełni dopisała. Ciemne chmury, wzburzone morze i panujący półmrok powodują, że i świat i zdjęcia nie są tak kolorowe jakbym sobie życzył. Pewnie, że to co odczuwam to nie smutek ani tym bardziej złość, ale taki lekki zawód. No cóż z takimi uczuciami też należy umieć się obchodzić – tłumaczę sobie, wiedząc że akurat na takie rzeczy, jak pogoda nie mam wpływu. Tym bardziej zadowolony jestem z tego co słyszę za dwa dni. Muszę w tym momencie na chwilkę wybiec w przyszłość. Będąc pojutrze w schronisku na trasie Routeburn rozmawiam na temat dzisiejszej wycieczki z jego kierowniczką frau Agnes pochodzącą z Berlina. Po kilku słowach narzekania, że pogoda, że chmury, że deszcz, słyszę wesołą nutkę w jej głosie i zapewnienie, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Wyobraź sobie – mówi, gdyby tam było błękitne niebo, gorące słońce i zero wiatru. Wiesz co by było – kontynuuje. Nuda by była. Totalna nuda. Słońce i błękitne niebo dobre są na plaży, ale nie tam. Tam potrzeba chmur, które opierając się na skałach nadają im właściwej dramaturgii, czaru i magii. Poza tym wodospady są żywsze i jest ich więcej. Jednym słowem taka pogoda jak była jest najlepsza by Fiord Milford Sound przeżyć najgłębiej. Miałeś brachu szczęście – podsumowuje, a ja myślę, że faktycznie. Zamykam oczy – wyobrażam sobie dwie wersje pogody i przyznaję Agnes rację. Pojutrze jestem już bardzo zadowolony, że rejs po południowych fiordach Nowej Zelandii odbył się w najprzecudowniejszych pogodowych warunkach.

Wracamy do Te Anau. Mam wrażenie, że w autobusie wszyscy oparci w wygodnych fotelach z wpół zamkniętymi oczami jeszcze raz przeżywają urocze minione chwile. Mnie również przewijają się w głowie migawki zapamiętanych ujęć bujania się po spienionym morzu między fiordami, a wraz z nimi trochę historii o tym najsławniejszym Milford Sound.

Długo zanim pierwsi Europejczycy odkryli ten urokliwy zakątek świata, polowali i mieszkali tu już Maurysi. Wierzyli oni, że fiord Piopiotahi, jak w ich języku zwał się Milford, stworzył Bóg mórz Tu-te-raki-whanoa. Nazwa Piopiotahi znaczy tyle co pojedynczy ptak piopio, który kiedyś zasiedlał Nową Zelandię i czczony był przez jej mieszkańców jako świętość. Dzisiaj gatunek piopio uznany jest za wymarły. Dla Europejczyków fiord Milford Sound odkrył dopiero w XIX wieku, w 1823 roku walijski osadnik John Grono i nazwał go Milford, jak walijski port Milford Haven. 56 lat po Johnie Grono pojawił się tu następny osadnik Donald Sutherland, który wraz ze swoją żoną Elisabeth wybudował i udostępnił pierwsze schronisko dla turystów. Po śmierci małżeństwa Sutherland schronisko przejęło państwo i na jego miejscu postawiło działający do dzisiaj hostel. Od 1990 roku Fiord Milford Sound i prowadząca wzdłuż niego morska trasa, jako część Narodowego Parku Fiordland wpisany jest pod nazwą Te Wahipounamu na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł