Jeżeli Indie są państwem kontrastów, to Mumbai (znany też, jako Bombaj) jest niewątpliwie ich wizytówką i nie przypadek sprawił, że po turystycznym Goa, szukając więcej Indii w Indiach wpadłem akurat w sam jego środek. To znaczy nie wiem, czy dokładnie w środek i czy w sam, bo jest ich tu z pewnością kilka. Mumbai, bo tak od roku 1995 nazywa się wcześniejszy Bombaj, liczy sobie około 20 mln mieszkańców (po New Delhi, druga najliczniejsza aglomeracja Indii), którzy mieszkają lub koczują w kilkunastu jego dzielnicach, z których z kolei każda ma swoje centrum, czyli środek. Póki, co nie wiem, w którym z nich się znalazłem. Szukając dachu nad głową, patrzałem tylko by był on jak najbliżej dworca lub metra i bym nie musiał długo drałować z ciężkim plecakiem po zatłoczonych ulicach. Typowy miejski, mały hostel usytuowany w jednej z typowych bocznych uliczek, niedaleko wejścia do metra, nie daje mi jeszcze żadnego wyobrażenia o tym, gdzie jestem i co mnie tu czeka. Dopiero następnego dnia rano wspacerowując się coraz głębiej w różne dzielnice miasta, zdaję sobie sprawę, co tak naprawdę znaczy znaleźć Indie w Indiach. To są naprawdę te Indie, o których tyle wcześniej słyszałem, a poprzednie miasta: Chennai, Madurai i inne były tylko ich namiastką.  Z jednej strony zatłoczone, biedne, brudne, z cuchnącymi ściekami i slumsami, z drugiej kipiące bogactwem, z wieżowcami, szerokimi ulicami i chodnikami, wystrojonymi butikami i pięknie utrzymanymi parkami, bardzo się między sobą różnią, a kontrasty te robią niesamowite wrażenie. Jest jeszcze trzecia, pośrednia strona, ani zbyt biedna, ani bogata, ale kolorowa, egzotyczna z ulicznymi straganami, pędzącymi skuterami i uśmiechającymi się do mnie przyjaźnie ludźmi. Te lubię najbardziej i w tej właśnie mieszkam.

Im dłużej spaceruję, tym bardziej nieistniejące granice między poszczególnymi dzielnicami, stają się widoczne, a ostre kontrasty wręcz tak namacalne, że przechodząc z jednych do drugich czuję się niczym Dante w „Boskiej Komedii” wędrujący przez raj, czyściec i piekło.

Miejsce, w którym mieszkam, a takich najwięcej spotykam w trakcie dwudniowych wędrówek po Mumbaiu, to tak jak już wspomniałem, coś pośredniego między totalnym bogactwem i okropną biedą, czyli taki czyściec – jeżeli trzymać się powyższego porównania. Ot, jak we wszystkich dużych azjatyckich miastach (mam na myśli Azję Południowowschodnią: Sri Lankę, Filipiny, Laos, Wietnam, Malezję, Indonezję, Kambodże i po części Tajlandię) trochę tu śmieci, na ulicach panuje duży ruch, domy, choć nieco podniszczone, to jednak da się w nich nieźle mieszkać, w małych sklepikach i barach można sporo kupić i tanio zjeść, a przydrożny handel i usługi typu fryzjer, krawiec, etc. pod gołą chmurką, dodają całości niewątpliwej egzotyki i uroku. Bardzo lubię spacerować takimi zaułkami. Tu przystanę, tam coś, zjem, a tam strzelę fotkę i chodzę tak sobie wte i wewte, nie dbając zbytnio, o to dokąd mnie drogi prowadzą. Omijam jedynie miejsca gdzie zbyt dużo jest gnijących, śmierdzących odpadów lub (ale to tylko w Indiach) krowich odchodów i innych śmieci. Te wywołują w powietrzu, zbyt silny, drażniący nozdrza fetor i zaledwie je dostrzegam, a najczęściej są to zasypane śmieciami, rzeczne koryta, które z daleka widać i czuć, od razu robię w tył zwrot i zmieniam trasę szukając innych dróg. To z kolei powoduje, że czasem tracę orientację i w wąskich uliczkach błądzę jak w labiryncie. Nie szkodzi. W „czyśćcu” to nie szkodzi. Im dłużej po nim chodzę, im częściej się w nim gubię tym lepiej go poznaję i bardziej swojsko się w nim czuję.

Z czasem pokręcone, niezbyt schludne uliczki z odpadającymi elewacjami stojących przy nich domów, zamieniają się w szerokie chodniki z coraz bardziej przyzwoicie wyglądającymi domami i sklepami. Dochodzę do południowych i południowo zachodnich dzielnic miasta, w których królują okazałe wieżowce, zielone parki i migające neony butików z najbardziej znanymi w świecie markami: Diora, Prady, Rolexa czy innych. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że po tym, co zostawiłem za sobą, wkraczam do raju. Wszystko tu takie eleganckie, pachnące, nowoczesne i olśniewające bogactwem. Tutaj też można znaleźć najcenniejsze zabytki miasta, z przede wszystkim 26 metrowym łukiem tryumfalnym z 1924 roku, zwanym bramą wjazdową do Indii „Gatway of India”, gotyckim, wiktoriańskim dworcem kolejowym, białą świątynią boga Ganesha oraz wieloma innymi, których pewnie wszystkich nie odnajdę. Nawet nie mam takiego zamiaru. Jak już się człowiek nabiega po zabytkach, to znajdzie tutaj również miejsce, gdzie może spędzić kilka uroczych chwil np. w jednym z cudownie kolorowych parków. Jak już się z kolei człowiek nasiedzi to znowu może się nachodzić np. pasażem jednego z kilkunastu centrów handlowych, gdzie oczywiście można kupić najwspanialsze ubrania, najokazalszą biżuterię, najpowabniejsze perfumy, czy też zjeść najwspanialsze dania lub wypić najwyborniejsze drinki. Cóż mi jednak z tego, skoro ani nie stać mnie na drinka, ani nie potrzebuję ubrań, biżuterii czy perfum i co najgorsza nie mogę się nawet w tym raju zgubić, choć tak bardzo to lubię.  Szerokie dobrze oznakowane ulice na to nie pozwalają i z czasem mnie nudzą. Nie mogę też rozłożyć się moim zwyczajem na skwerze lub ławce, wyciągnąć z plecaka prowiantu i kawy i urządzić sobie pikniku. Raz, że nie wypada, a dwa, że czujne oko stojących wszędzie ochraniarzy zaraz by mnie wypatrzyło i przegoniło. Do kitu z takim rajem, gdzie nic nie wolno lub nie wypada, gdzie ceny nie tylko nieruchomości (filiżanka kawy w kawiarni kosztuje prawie tyle ile mój dniowy budżet na jedzenie), porównywalne są z tymi z Manhattanu, a ludzie spieszą się przed siebie, nie zauważając siebie.

Spieszę i ja i uciekam. Znaczy nie żebym biegł, ale bez długich postojów, stosunkowo szybko obchodzę tylko najważniejsze miejsca, zwiedzam, co ładniejsze zabytki, zaglądam do kilku kolonialnych gmachów i na końcu nieco dłużej zatrzymuję się przy „Gateway of Inidia”. Stamtąd szukam już drogi wyjścia z niewątpliwie imponującego, ale nudnego, drogiego i mało egzotycznego raju.

Kierując się na północ, ponownie mijam ulice tak dobrze mi już znanego „czyśćca” ,by nagle, nawet nie wiem, kiedy wpaść w coś, co niewątpliwie można by uznać za „piekło” gdyby nie to, że twarze napotkanych w nim ludzi wcale nie są powykręcane w diabelskim grymasie. Co prawda, rozpromienionych szczęściem, uśmiechniętych od ucha do ucha też nie widzę, ale czy widziałem je przed chwilą w raju?

Nie mam wprawdzie ochoty, a i rozsądek mi podpowiada, bym nie zapuszczał się zbyt głęboko w piekielne czeluście najbiedniejszych dzielnic Mumbaju, ale zawiłość dróg, labirynt korytarzy oraz zagłuszająca rozsądek ciekawość, pchają mnie coraz dalej i głębiej. W pewnym momencie schodząc śliskimi schodami w pokryty szmatami i falowanymi blachami, półmroczny świat bombajskich slumsów, włącza mi się w głowie utwór Jacka Kaczmarskiego „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego” zaczynający się od słów: „to moja droga z piekła do piekła, wzdłuż na złamanie karku gnam…” i zanim kończy się pierwsza zwrotka, orientuję się, że nie wiem gdzie jestem. Wiem jedno – wiem, że jeżeli nawet nie jest to piekło, to jeżeli Bóg istnieje, w takiej formie w jakiej sobie go wyobrażamy, to tutaj z pewnością go nie ma. Przeciskam się wąskimi przejściami, między pozasłanianymi szmatami dziurami w ścianach, za którymi kryje się coś, co pewnie stanowi mieszkanie dla kilku lub kilkunastu osób, w tym mnóstwa półnagich dzieci. Czasami udaje mi się zerknąć do środka (zdjęć nie robię; nie mam sumienia wyciągać tutaj aparatu fotograficznego i patrząc w twarz zdziwionym ludziom, robić im zdjęć) i trudno mi opisać to, co tam widzę. Życie toczy się na betonowej lub glinianej podłodze przykrytej tekturą, szmatą lub kawałkiem drewnianej płyty. Dzieci leżą jedno na drugim, po ścianach ścieka woda, w rogach palą się małe niczym niezabezpieczona ogniska, których dym drapie w gardło i szczypie w oczy, mimo prowizorycznie wyciągniętych na zewnątrz rur wentylacyjnych. Najgorsze, że nigdzie tu nie ma okien. Jedynie dziury między stertami blach, szmat i desek, służących za dach oraz owe rury nad paleniskami pozwalają na niewielką cyrkulację powietrza, w którym oprócz dymu unosi się wymieszany ze sobą smród odchodów i stęchlizny. Między tym wszystkim swobodnie, aczkolwiek nie gromadnie i nie często (widziałem dwa) przebiegnie szczur, karaluch, kot (tych znacznie więcej) lub pies. Już po kilku krokach moja ciekawość zostaje na tyle zaspokojona, że daje dojść do głosu rozsądkowi, a ten każe już szukać wyjścia. Niestety za późno. Tak się w obserwacji slumsowego życia i ukrytego pod stertami szmat świata, zapamiętałem, że nawet nie zauważyłem, kiedy z drugiego, trzeciego kręgu piekła zlazłem do siódmego, a może i ósmego i pojęcia nie mam, jak się zeń wydostać. Długo piekielnymi korytarzami, raz w górę raz w dół przemierzam niezmierzone odległości, dzielące dwa różne światy, aż dopiero przebijający się którędyś promień słońca, oświetlający betonowy chodnik, wskazuje mi upragnione wyjście. Właśnie przy wyjściu na powierzchnię, wraz z pierwszym głębokim haustem świeżego powietrza, ku memu zadowoleniu, zdaję sobie sprawę, że nie była to wędrówka bezowocna. Tam pod stertami szmat zobaczyłem zupełnie mi nieznany świat i uświadomiłem sobie jak wielka w człowieku drzemie siła przetrwania i jak wiele, nawet w najgorszych warunkach potrafi człowiek zrobić, by z nich wyjść. Przecież oprócz totalnej biedy i nędzy widziałem tam również płomyczek nadziei. Widziałem pomieszczenia służące za szkołę i przedszkole, widziałem rozmawiających ze sobą ludzi i słyszałem śmiech biegających lub bawiących się dzieci. Czyżby była nadzieja, że wraz z edukacją, która chodź w niewielkim stopniu, ale jednak, dociera powoli pod szmaty (jak u nas ongiś pod strzechy) zmieni, chociaż w drobnej części, piekło ludzi w nim mieszkających? Z tym wielkim znakiem zapytania w głowie i odrobiną nadziei w sercu opuszczam najbiedniejsze dzielnice Mumbaju i wracam na ziemię.

Na ziemię, gdzie nie ma już ani piekła, ani raju, ani czyśćca, tylko wszystko się z sobą miesza, a normalne życie sypnie raz jednym, czasem drugim, a nierzadko trzecim. Nadmorska dzielnica z szeroką plażą, egzotyczne, kolorowe centrum z postkolonialnymi zabytkami i oddalone nieco ruiny fortu, z roztaczającymi się wokół nich slumsami, dają mi cały hinduski świat w pigułce, czyli po trochu z wszystkiego tego, co do tej pory przeszedłem, zwiedzając po kolei dzielnice jednego z najbardziej zatłoczonych miast świata. Gdy pod koniec wędrówki, gdzieś między portowymi slumsami przy starym forcie, stacją metra w centrum i wytwornym, okazale rzeźbionym wejściem na plażę, trafiam na hinduskie wesele, na które jestem gorąco zaproszony, to goszcząc się na nim srodze, tańcząc, jedząc i pijąc, dochodzę do tylko jednego słusznego wniosku – nigdzie nie jest ani tak dobrze, ani tak wesoło, ani tak przyjemnie jak właśnie na ziemi. Ziemi, na której wszystkiego jest po trochu i dlatego jest ona taka ciekawa, inspirująca i wyjątkowa.

Życząc parze młodej wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, życzę sobie tego samego na mojej dalszej drodze, chociaż jeszcze nie wiem, dokąd mnie poprowadzi. Z pewnością na północ w stronę Nepalu, ale do jakiej stacji, jakiego miasta, tego dowiem się dopiero jutro wchodząc do bardzo tłocznego metra i jeszcze bardziej tłocznego pociągu wywożącego mnie poza granice miasta. Tam jest już zdecydowanie luźniej i w spokoju mogę spojrzeć na mapę i zebrać myśli.

Inspiracją do skonstruowania artykułu w formie wędrówki przez raj, czyściec i piekło była, poza Dante Alighieri i jego „Boską komedią” oraz samym Mumbajem, z jego kontrastującymi z sobą dzielnicami, piosenka Jacka Kaczmarskiego, która wybrzmiała w mej głowie, gdy schodziłem w czeluści bombajskiego piekła mimo, że absolutnie nie ma on nic wspólnego ani z Indiami, ani z Bombajem, ani ze slumsami i z tym co w nich widziałem i przeżyłem.

Mimo wszystko zapraszam do wysłuchania, bo Kaczmarskiego zawsze warto słuchać 😉


Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego

To moja droga z piekła do piekła
W dół na złamanie karku gnam
Nikt mnie nie trzyma nikt nie prześwietla
Nie zrywa mostów nie stawia bram

Po grani Po grani
Nad przepaścią bez łańcuchów bez wahania
Tu na trzeźwo diabli wezmą
Zdradzi mnie rozsądek drań
W wilczy dół wspomnienia zmienią
Ostrą grań

Po grani Po grani Po grani
Tu mi drogi nie zastąpią pokonani
Tylko łapią mnie za nogi
Krzyczą nie idź Krzyczą stań
Ci, co w pół stanęli drogi
I zębami pazurami kruszą grań

To moja droga z piekła do piekła
W przepaść na łeb na szyję skok
Boskiej Komedii nowy przekład
I w pierwszy krąg piekła mój pierwszy krok

Tu do mnie Tu do mnie
Ruda chwyta mnie dziewczyna swymi dłońmi
I do końskiej grzywy wiąże
Szarpie grzywę rumak rży
Ona co ci jest mój książę
Szepce mi

Do piekła Do piekła Do piekła
Nie mam czasu na przejażdżki wiedźmo wściekła
Nie wiesz ty co cię tam czeka
Mówi sine tocząc łzy
Piekło też jest dla człowieka
Nie strasz nie kuś i odchodząc zabierz sny

To moja droga z piekła do piekła
Wokół postaci bladych tłok
Koń mnie nad nimi unosi z lekka
I w drugi krąg kieruje krok

Zesłani Zesłani
Naznaczeni potępieni i sprzedani
Co robicie w piekła sztolniach
Brodząc w błocie depcąc lód
Czy śmierć daje ludzi wolnych
Znów pod knut

To nie tak To nie tak To nie tak
Nie użalaj się nad nami tyś poeta
Myśmy raju znieść nie mogli
Tu nasz żywioł tu nasz dom
Tu nie wejdą ludzie podli
Tutaj żaden nas nie zdziesiątkuje grom

Pani bagien mokradeł i śnieżnych pól
Rozpal w łaźni kamienie na biel
Z ciał rozgrzanych niech się wytopi ból
Tatuaże weźmiemy na cel
Bo na sercu po lewej tam Stalin drży
Pot zalewa mu oczy i wąs
Jego profil specjalnie tam kłuli my
Żeby słyszał jak serca się rwą

To moja droga z piekła do piekła
Lampy naftowe wabią wzrok
Podmiejska chata mała izdebka
I w trzeci krąg kolejny krok:

Wchodź śmiało Wchodź śmiało
Nie wiem jak ci trafić tutaj się udało
Ot jak raz samowar kipi pij herbatę
Synu pij
Samogonu z nami wypij
Zdrowy żyj

Nam znośnie Nam znośnie Nam znośnie
Tak żyjemy niewidocznie i bezgłośnie
Pożyjemy i pomrzemy
Nie usłyszy o nas świat
A po śmierci wypijemy
Za przeżytych w dobrej wierze parę lat

To moja droga z piekła do piekła
Miasto a w Mieście przy bloku blok
Wciągam powietrze i chwiejny z lekka
Już w czwarty krąg kieruję krok

Do cyrku Do cyrku Do kina
Telewizor włączyć bajka się zaczyna
Mama w sklepie tata w barze
Syn z pepeszy tnie aż gra
Na pionierskiej chuście marzeń
Gwiazdę ma

Na mecze Na mecze Na wiece
Swoje znać nie rzucać w oczy się bezpiece
Sąsiad owszem wypić można
Lecz to sąsiad brat to brat
Jak świat światem do ostrożnych
Zwykł należeć i uśmiechać się ten świat

To moja droga z piekła do piekła
Na scenie Hamlet skłuty bok
Z którego właśnie krew wyciekła
To w piąty krąg kolejny krok

O Matko O Matko
Jakże mogłaś jemu sprzedać się tak łatwo
Wszak on męża twego zabił
Zgładzi mnie splugawi tron
Zniszczy Danię lud ograbi
Bijcie w dzwon

Na trwogę Na trwogę Na trwogę
Nie wybieraj między żądzą swą a Bogiem
Póki czas naprawić błędy
Matko nie rób tego stój
Cenzor z dziewiątego rzędu
Nie w tej formie to nie może wcale pójść

To moja droga z piekła do piekła
Wódka i piwo koniak grog
Najlepszych z nas ostatnia Mekka
Bo w szósty krąg kolejny krok

Na górze Na górze Na górze
Chciałoby się żyć najpełniej i najdłużej
O to warto się postarać
To jest nałóg zrozum to
Tam się żyje jak za cara
I ot co

Na dole na dole na dole
Szklanka wódki i razowy chleb na stole
I my wszyscy tam i tutaj
Tłum rozdartych dusz na pół
Po huśtawce mdłość i smutek
Choćbyś nawet co dzień walił głową w stół

To moja droga z piekła do piekła
Z wolna zapada nade mną mrok
Więc biesów szpaler szlak mi oświetla
Bo w siódmy krąg kieruję krok

Tam milczą i siedzą
I na moją twarz nie spojrzą wszystko wiedzą
Siedzą ale nie gadają
Mętny wzrok spod powiek lśni
Żują coś bo im wypadły
Dawno kły

Więc stoję Więc stoję Więc stoję
A przed nimi leży w teczce życie moje
Nie czytają nie pytają
Milczą siedzą kaszle ktoś
A za oknem werble grają
Znów parada święto albo jeszcze coś

I pojąłem co chcą ze mną zrobić tu
I za gardło porywa mnie strach
Koń mój zniknął a wy siedmiu kręgów tłum
Macie w uszach i oczach piach
Po mnie nikt nie wyciągnie okrutnych rąk
Mnie nie będą katować i strzyc
Dla mnie mają tu jeszcze ósmy krąg
Ósmy krąg w którym nie ma już nic

Pamiętajcie wy o mnie co sił Co sił
Choć przemknąłem przed wami jak cień
Palcie w łaźni aż kamień się zmieni w pył
Przecież wrócę gdy zacznie się dzień

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł