Wydaje się, że dotarcie do i zwiedzenie Chińskiego Muru to prosta sprawa. Tak też jest w rzeczywistości, z jednym wszakże zastrzeżeniem. Tam gdzie blisko i łatwo, tam ciasno i drogo. Z centrum Pekinu autobusem w niecałą godzinę można dojechać, do Badaling, miejscowości pod najczęściej na zdjęciach oglądanym odcinku muru i stąd już, bez problemu, kilkoma schodami wdrapać się na jedną z największych nie tyle chińskiej, co światowej atrakcji. Nie na darmo w 1987 roku wpisano Chiński Mur (w tym samym czasie, co Zakazane Miasto. Jeszcze inne cudne rzeczy się wtedy też wydarzyły, bo to był dobry rok, ale o tym może kiedyś indziej) na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a kilka lat później w roku roku AD 2007 ogłoszono go jednym z 7 cudów współczesnego świata. Aczkolwiek taki bardzo współczesny to on ci już nie jest, zważywszy, że pierwszą jego część wzniesiono około 200 lat przed narodzinami Chrystusa. Jednak, jako że najważniejsze jego odcinki, które znamy i dzisiaj podziwiamy, powstały 1000 lat później, zatem na pewno nie jest on wybitnym okazem sztuki budowlanej świata antycznego. No właśnie – jedna część, druga część, a nawet trzecia i czwarta, a ja zawsze myślałem, że Chiński Mur to jedna całość wzniesiona mniej więcej w tym samym czasie. Otóż nie. Jak wspomniałem pierwsze odcinki muru pochodzą z III wieku przed naszą erą, następnych kilka fragmentów dobudowano 200 lat po narodzeniu Chrystusa, by potem przez 1000 lat nic więcej przy murze nie majstrować. Dopiero potężny sąsiad z północy Dżingis Chan, jego hordy, ciągłe napady i grabieże zmusiły Chińczyków do ponownego zainteresowania się mocno już zniszczonym i podupadłym ogrodzeniem. W latach 1115 – 1234 budują oni tysiące kilometrów kamiennej zasłony ciągnącej się przez góry i doliny i w ten sposób odgradzają się od niedobrego sąsiada, wrogiej całemu światu, Mongolii.  W wieku XV, XVI i XVII, w czasach panowania dynastii Ming, następuje budowa czwartej najnowszej części muru i renowacja, wzmacnianie i poszerzanie już istniejącej. Szacuje się, że łącznie przy budowie ponad 21 tys kilometrów muru (połowa równika) ciągnącego się od Mandżurii, przez17 prowincji, aż do piasków pustyni Gobi, w których znika on w okolicach Xinjiang , straciło życie 3 miliony robotników i przerzucono około 180 tys kubików ziemi. Mimo tak potężnego wysiłku i niewyobrażalnych kosztów, mur w efekcie nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Dzikie hordy Dżingis Chana i późniejsi najeźdźcy swobodnie znajdowali w nim luki i słabe punkty i co rusz go przekraczali. Sprawdził się natomiast nieoczekiwanie w zupełnie innej roli. Przez wieki służył handlowcom i podróżnikom, jako świetny trakt prowadzący przez trudne, górzyste tereny, przyczyniając się w czasach pokoju do ożywionego handlu i wymiany myśli technicznej.

Jak się murem spacerowało ówczesnym globtroterom, chcę naturalnie doświadczyć na własnych nogach. W tym celu szukam odpowiedniego, spełniającego kilka warunków, miejsca. Jak wiadomo, nie mam dużo czasu, więc podróż z Pekinu do muru, tam i z powrotem, nie powinna mi zająć więcej niż 3-4 godziny. Im dłużej będę jechał, tym krócej będę mógł chodzić, bo na całość przeznaczam tylko jeden dzień. Chciałbym, aby mur nie był zbyt zniszczony, ale też żeby nie była to taka bardzo odnowiona dla turystów część. Poza tym chciałbym, by w trakcie wędrówki po nim rozciągały się dookoła super widoki, by nie było zbyt dużo ludzi, by nie trzeba było płacić zbyt wygórowanego wstępu, by nie trzeba się było przedzierać do niego przez dżunglę i góry, bo na to też nie mam czasu i by ogólnie było super. Chyba niewygórowane wymagania, co?  Też tak myślę i zanurzywszy nos w mapie i przewodniku, szukam. Typuję dwa, a nawet trzy punkty, które na moje oko spełniają powyższe wymogi. No i teraz to najtrudniejsze – wybrać ten jeden. W tym pomaga mi ponownie pani z recepcji, ta sama, która załatwiła mi bilety wstępu do Zakazanego Miasta. Wybór okazuje się łatwiejszy niż się spodziewam – Zhuangdaokou. Do położonej 70 km na północ od Pekinu wioski dostanę się, w zależności od czasu oczekiwania na następne połączenie (muszę jechać metrem i dwoma autobusami) w około dwie, dwie i pół godziny. To nie problem. Wyjdę wcześniej to czasu mi starczy. Największa jednak zaleta Zhuandaokou jest taka, że wchodząc w niej na mur, nie będę się musiał wracać, tylko przechodząc na przestrzał przez góry dojdę po około 12 km do następnej wioski Huanghua Cheng, z której odjeżdża do Pekinu ten sam autobus, którym przyjadę. Tak wolę. Wolę chodzić w koło lub na przestrzał niż tam i z powrotem mimo, że wiem, że takie spacery też mają swoje zalety (przypominam słowa Roba z plemienia Navajo w kanonie Antylope w Arizonie  – „jeżeli nie widzisz tego co z tyłu, to widzisz tylko połowę”). Kropki nad i jeżeli chodzi o wybór Zhuandaokou dopełnia zalew Shui Changcheng , który malując się w pobliżu niebieską plamą na mapie, maluje się automatycznie w mej wyobraźni wspaniałym urozmaiceniem zielono górskiego krajobrazu, który według zapewnień pani recepcjonistki powinienem tam zastać. Dłużej się nie zastanawiam. Panią proszę jeszcze tylko o ostatnią przysługę. Proszę by na mapie krzaczkami chińskiego alfabetu napisała mi miejscowości, do których mam dojechać i w których się przesiąść, bym nie mogąc rozmawiać miał, co ludziom pokazywać. Potem po ruchach ręki i mimiki twarzy będę orientował się, co mi odpowiadają i gdzie mam iść. Mam mapę, mam plan, przygotowuję prowiant i dużo wody i praktycznie jestem gotowy.

Kilka metrów dzielących mnie od metra znam na pamięć. W samym metrze też się już nieźle orientuję. Dworzec autobusowy, to jednak z początku zagadka, ale za pomocą czarodziejskiej kartki z chińskimi słowami, niczym za pomocą czarodziejskie różdżki szybko znajduję odpowiednie stanowisko, a szczęście sprawia, że mój autobus już stoi. Z przesiadką w ….(nie powtórzę nazwy), też nie mam problemu. Ludzie w autobusie po przyjrzeniu się czarodziejskiej kartce pokazują gdzie mam wysiąść i dokąd iść na następny przystanek. Blisko. Może 200 metrów i w dodatku na tej samej ulicy, także nie muszę szukać. Tu szczęście dopisuje mi dalej. Gdybym palił papierosy, to pewnie nie zdążyłbym się nawet dwa raz zaciągnąć, bo już podjeżdża kolejny mój autobus. Ten do Zhuandaokou, krążąc między górami, mijając kilkadziesiąt zatopionych w ich cieniu wiosek, jedzie powoli i długo. To nic. To też niezła frajda przyglądać się światu zza szyb lokalnego chińskiego autobusu. Na miejsce docieram po godzinie, czyli łącznie od wyjścia z hostelu mija właśnie dokładnie dwie i pół godziny. Wszystko pasuje i zgadza się z planem. Na wędrówkę po murze zostaje mi zatem mnóstwo czasu, tylko… właśnie, tylko gdzie on jest? Gdzie jest mur??? Znaczy gdzie jest to wiem. Widzę go i obserwuję już od dawna, siedząc jeszcze w autobusie, ale to, że go widzę nie świadczy, że wiem gdzie jest. Teraz czeka mnie chyba najtrudniejsza część ekspedycji – znaleźć drogę do muru, a że zgodnie z moim życzeniem turystów, ani innych miejscowych ludzi nie ma nic a nic, przeto nawet zapytać się nie ma, kogo. Idę na nosa, który tym razem mnie zawodzi i po kilkuset metrach wspinaczki muszę zawrócić. W takim razie idę drogą w przeciwnym kierunku. Kilka zabudowań, ale ludzi nie widać. W końcu ktoś idzie. Uff, no to po kłopocie – myślę i pytając po angielsku o drogę pokazuję na mur na szczycie góry. Dlaczego pytam po angielsku? Nie wiem. Równie dobrze mógłbym pytać po polsku – to zupełnie bez znaczenia. Mój zdawałoby się wybawiciel, nie dość, że nic nie rozumie to jeszcze w ogóle nie domyśla się, o co mi chodzi. Trudno szukam dalej. Mijam jeszcze dwa razy tutejszych i dwa razy z podobnym, czyli nędznym rezultatem. Dopiero młoda dziewczyna, mówiąca nieco po angielsku, uświadamia mi, że oni, mimo że tu mieszkają, nie mają absolutnie pojęcia jak dojść do muru, bo nigdy tam nie chodzę. No tak, bo i po co. Po co komu łazić po murze, który, na co dzień widzi, przez okna sypialni? Po raz kolejny, zdaję się na swój nos i myląc się jeszcze ze dwa razy w końcu znajduję ukrytą w gąszczu ścieżkę zmieniającą się po chwili w betonową dróżkę, która przekonuje mnie, że idę słusznie. Skoro ktoś sobie zadał trud wybetonować spory odcinek drogi, to nie zrobił tego bez celu. Potwierdza się to płotem, bramą i kartką – opłata 10 juanów. Gdyby oprócz drogi zrobili jeszcze na dole strzałkę dałbym nawet 15 hihi, śmieję się w duchu szczęśliwy, że już jestem tam, gdzie być chciałem. Pani, która wyszła z domu otworzyć bramę, daję bez targowania dychę i nie pytając o dalsze informacje, wspinam się coraz bardziej stromym szlakiem w kierunku, coraz bliżej wynurzającego się z buszu, muru. Jest!!! Kurcze, nie mogę uwierzyć. Jeszcze dwa kroki, skok przez rów, wdrapanie się po kilku kamieniach i oto jestem. Jestem na jednej z najsławniejszych na świecie budowli, dostrzegalnej podobno z kosmosu. Bajka.

Do wsi Huanghua Cheng muszę iść murem w prawo. W tę stronę mur jakby bardziej odnowiony i taki ładniejszy niż w lewo. Czasu mam mnóstwo. 12 km przejdę w jakieś 3 godziny z przerwami może 4. Stać mnie, zatem jeszcze, by skoczyć najpierw w lewo zobaczyć, co jest do zobaczenia z tej strony góry, wrócić i pójść w prawo. Skoro już jestem na Chińskim Murze, to muszę wykorzystać go maksymalnie, aczkolwiek bez przesady. Jutro musi mi się chcieć jechać dalej, więc na zbytnie zmęczenie ochoty nie mam. W efekcie robi się ponad 5 godzin spaceru bardzo odnowionymi, a i bardzo zniszczonymi odcinkami, z przerwą na lunch w cieniu jednej z wież, którego smaku nie jestem w stanie opisać, bo jak może smakować drugie śniadanie spożywane na Chińskim Murze z widokiem na oszałamiające krajobrazy? Jest sobie to, kto w stanie wyobrazić? Ja też nie, mimo że właśnie tego doświadczam i przeżywam. A najfajniejsze jest to, że w zatłoczonych Chinach, będąc na jednej z najsłynniejszych atrakcji, jestem przez prawie cały czas sam. W przeciągu całego spaceru tylko trzykrotnie napotykam na podobnych do mnie „murskich chodziarzy”: raz grupę młodych Japończyków i dwa razy Niemców z Lipska, (przy czym nie byli razem i nawet o sobie nie wiedzieli). Pożytek z tego taki, że przynajmniej mam kilka zdjęć siebie na murze, a to, że można z  kimś zamienić kilka słów, wspólnie pozachwycać się widokami i powzdychać och i ach, też jest nie bez znaczenia. Ale tylko od czasu do czasu. W takich miejscach zdecydowanie wolę być sam i ten warunek sprawdza się tu znakomicie. W ciszy i samotności dużo lepiej przeżywam niepojętą umysłem atmosferę i zdecydowanie mocniej odczuwam emocje, jakie na mnie wywiera. Powoli zbliżam się do Huanghua Cheng, przed którym mur kończy się znienacka stromym urwiskiem, nisko, pod którym maluje się jak wstążka, asfaltowa droga i ogromna tama zalewu. Tutaj nie zejdę. Nie ma ani szans, ani innej drogi. Czyżbym faktycznie musiał wracać? Na szczęście w tym momencie z zarośli wynurzają się trzy głowy. Dwie należą do owej drugiej pary z Lipska, o której wspomniałem, a trzecia to ich przewodnik. Tu jest ścieżka i nią dojdę do wsi i do przystanku, objaśnia pokazując gdzie muszę uważać by się nie zgubić. Dziękuje bardzo i jemu i opatrzności, która mi go przysłała, bo sam bym tej wąskiej drogi w chaszczach nie wypatrzył. Przed samą wioską, czeka mnie kolejna niespodzianka – płot, brama i kartka – opłata 10 juanów. To taka prywatna inicjatywa, niemająca żadnego prawnego uzasadnienia, ale niech sobie jest. Skoro mieszkają przy murze, niech sobie dorobią, z jednym tylko, ale. Rozumiem żeby płacić za wejście, ale za wyjście?  To już oszustwo. Ci przed chwilą przede mną zapłacili pewnie 30, bo wchodzili. Ja też 5 godzin temu dałem dychę, bo wchodziłem.  Przy wyjściu jest jednak inaczej. Człowiek może nie mieć przy sobie pieniędzy. Jak nie ma przy wejściu to trudno – nie wejdzie, ale jak nie ma przy wyjściu to, co? Zostanie na murze? Musi wracać? A może też nie mieć już wody i powrót staje się niebezpieczny? Nie. Opłaty przy wyjściu są nieporozumieniem i przeciw temu się buntuję. Nie zapłacę i nie chodzi mi o 10 juanów tylko o fakt, że to niegodna praktyka. Po raz pierwszy kłócę się po chińsku, a że Chińczycy są bardzo głośni, więc kłótnię słychać chyba po drugiej stronie muru w dalekiej Mongolii. Niemożliwe jak oni krzyczą. Mnie tylko od czasu do czasu udaje się coś powiedzieć, choć nie tak głośno, ale przecież i tak nikt mnie nie rozumie. Ja ich też nie, ale z grubsza wiadomo, o co chodzi. W końcu nudzi mnie ta nieciekawa pyskówka, otwieram sam sobie bramę i nie ciągnąc dalej bezsensownej dyskusji przechodzę obok i schodzę do wsi.         

Z autobusu, na który tym razem muszę chwilę poczekać, po raz ostatni rzucam zauroczone spojrzenie na otaczające mnie zewsząd góry i wijący się ich wierchami niczym świąteczny łańcuch po choinkowych gałęziach, coraz bardziej znikający w oddali mur. Dalej nie mogę uwierzyć, że przed momentem przeżyłem na nim tyle fantastycznych chwil.

Do Pekinu wracam z podobnym szczęściem, jakie towarzyszyło mi rano i w ciągu niespełna trzech godzin jestem z powrotem w hostelu.  Długo jeszcze przechodzą mi przed oczami obrazy kończącego się powoli wspaniałego dnia, ale już gdzieś tak między kolacją a położeniem się spać zmuszony jestem ostatecznie pożegnać się z nimi i z przygodą na Chińskim Murze. Prze zaśnięciem muszę przygotować w głowie miejsce na nowe wrażenia, które mam nadzieję czekają mnie już jutro. Szybko się wszystko dzieje. Bardzo szybko.  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł