To, że celem naszej podróży na południe Australii jest Melbourne, nie świadczy jeszcze o tym, że po drodze nie znajdujemy sobie innych pomniejszych celów. Dzisiaj na przykład, za potrójną namową: siostry, przewodnika i internetu, chcemy dotrzeć do Kaimy i trochę się tam rozejrzeć. Kiama to, jak już nam wiadomo z powyższych nośników informacji, jedno z większych miast na wschodnim wybrzeżu, z elegancką kilkusetletnią zabudową, w której oprócz katedry, ratusza i kolonialnych kamienic na wyróżnienie zasługują szeregowe, drewniane, robotnicze domy – dzisiaj przekształcone w sklepy, butiki, bary i kafejki, stanowią jedną z największych turystycznych atrakcji. Pewnie popijając na jednym z ganków ciepłą kawę lub schłodzone piwo mało kto zastanawia się jak onegdaj płynęło w nich życie. Jak na tych kilku metrach kwadratowych funkcjonowały całe, często kilkupokoleniowe rodziny? Robotnicy ściągający masowo do Kiamy (tu wydobywano kamień, główny budulec dla szybko rozrastającego się Sydney) wprawdzie pewnie nie narzekali na brak pracy, ale czy to znaczy, że ich życie było przez to łatwe i lekkie? Ilekroć spotykam się oko w oko z historią czy to w postaci drewnianych robotniczych domów czy chłopskich chat lub mieszczańskich kamienic zadaję sobie tego typu pytania i poszukując odpowiedzi w jakiś magiczny sposób przenoszę się w tamte lata. Teraz też tak jest. Dopiero głos siostry, klakson przejeżdżającego samochodu i głośny śmiech kogoś przy stoliku z kilkoma butelkami piwa przywraca mnie do rzeczywistości.

Poza zwiedzaniem miasta, co udaje nam się uczynić jeszcze przed zachodem słońca, mamy w zanadrzu jeszcze parę punktów, które będziemy pewnie odhaczać już jutro. Z powodu najważniejszej atrakcji miasta – Blowhole, która jak twierdzą fachowcy z biura informacji turystycznej, najciekawsza będzie dopiero około 15:30 i tak musimy zostać do jutra wieczór, więc chyba na wszystko będzie czas. Blowhole, to dziura w skałach, przez którą wpychana falami woda, w jakiś znany talko fizykom sposób, nabiera takiego ciśnienia, że wytryska w górę czasami aż na 60 metrów. Naturalnie siła eksplozji, czyli uroku zjawiska zależy w znacznej mierze od kierunku i siły wiatru. To kiedy i z jaką siłą będzie wiał właśnie stanowi ekspercką wiedzę pracowników biura informacji. Na podstawie ich prognoz jutro około 15:30 ma wiać najlepiej. Zostaniemy, poczekamy, zobaczymy. A żeby czekanie nie było zbyt nudne czymś sobie je urozmaicimy. Najlepiej jakąś wędrówką.  Specem od wędrówek jest naturalnie moja siostra i to ona wybiera spośród paru proponowanych, również w biurze informacji turystycznej, tę do oddalonego o 14 km od centrum miasta, Parku Minnamurra Rainforest. Krótki film, prezentowany w biurze na dużym telewizyjnym ekranie zapowiada, że 2,6 km wędrówka zakończona widokiem na niewielki wodospad o tej samej nazwie co las – Minnammurre, może być zupełnie interesująca. Zatem decyzja zapada. Rano wędrówka po deszczowym lesie, po południu wodne widowisko Blowhole i wieczorem jedziemy dalej.

Park nazwany deszczowym lasem niestety nie zaspakaja pokładanej w nim wczoraj nadziei. Przyjemny, ale bez jakichkolwiek efektów „och” i „ach” spacer szerokimi alejkami kończy się niestety tuż przed wodospadem, do którego dojście akurat jest remontowane. Cóż czasami nie wszystko wychodzi zgodnie z planem i trzeba się cieszyć z tego co się ma. Cieszymy się zatem i my, tym bardziej, że do oczekiwanej 15-tej pozostaje sporo czasu więc uda się być może zobaczyć jeszcze coś z przygotowanej wczoraj wieczorem listy. Może spacer fiordowatym nadbrzeżem „Coastal walk”? O – to dobry pomysł – tylko na północ czy na południe, bo Kiama leży akurat w środku dwudziestoparokilometrowego szlaku? Oba kierunki fajne, oba mają punkty widokowe. Siostra rezygnuje z dalszych dzisiejszych wędrówek więc decyzję muszę podjąć sam. Długo się nie zastanawiam, szkoda czasu. Wybieram ten na południe. Kręta ścieżka prowadzona przez niewysokie klify, zatoki i plaże trochę mi przypomina Irlandię, której nigdy nie widziałem, ale którą tak sobie wyobrażam. Zielona, górzysta, śliczna. Wracam punktualnie na seans natury. Równo o 15:30 Blowhole pokazuje na co ją stać. Stać ją na sporo i jest super, aczkolwiek ze zdjęć i plakatów wynika, że przy większym wietrze stać ją na wiele więcej.

Zostawiamy Kaimę z jej nieodkrytymi przez nas plażami i północnymi ścieżkami, wiodącymi ku skalnym nadoceanicznym formacjom, które może uda nam się zwiedzić w drodze powrotnej. Złowrogie chmury i wiatr nie zachęcają do dalszych spacerów, a w planie mamy następny cel: oddalony o kilkadziesiąt kilometrów Duras Pebbly Beach. Może tam uda nam się zażyć trochę plaży,morza i słońca.

Na jednym z  internetowych forów znaleźliśmy wzmiankę o Pebbly Beach. Podobno jest to cicha, niewielka zatoka, schowana głęboko w lesie, kilkanaście kilometrów od głównej drogi. Gdyby nie jeden szczegół, może w ogóle byśmy na ten post nie zwrócili uwagi. Autorka pisze, że na samej plaży i w całej okolicy zamieszkuje mnóstwo kangurów, a że siostra tak samo jak my z Witkiem przed czterema tygodniami, spragniona jest spotkania tych cudownych zwierzaków, jak nie przymierzając Zagłoba okowity, przeto nic tylko widząc drogowskaz Pebbly Beach od razu skręcamy. W półmroku pokonujemy ostatnie kilometry do plaży utwardzoną, ale bardzo dziurawą drogą przez las i w ostatnim momencie tuż przed zupełnym zmierzchem, wpadamy na niewielkie, wydaje się że bezpłatne pole namiotowe. W sztucznym świetle latarni i naszych czołówek lustrujemy uważnie otoczenie. Wydaje się, że nie jest źle. Miejsce na samochód doskonałe, woda i toalety w pobliżu i na dodatek niedaleko szumi morze. A jak jeszcze do tego zza krzaka wychodzą dwa, potem trzy, cztery i więcej kangurów to przestaje być nie tylko nieźle, ale zaczyna być całkiem dobrze. Nie wiem kto komu przygląda się z większym zachwytem, zachowując zarazem kilkumetrowy dystans, siostra kangurom czy kangury nam. Atrakcyjność miejsca nieznacznie zniżkuje gdy poza kangurami z krzaków na nasze spotkania wyłażą następni mieszkańcy. Jakieś ostronosy i tapiry to pół biedy. Gorzej gdy za wylizywanie patelni po naszej kolacji zabiera się wypasiony szczur albo przynajmniej coś takiego co bardzo go przypomina. Brrr jedyne zwierzę jakiego nienawidzę i się nim brzydzę to szczur. Od tej pory Peabbly Beach znacznie traci w moich oczach. Jednak nie na długo – tylko do rana kiedy to miejsce wieczornych gryzoni zajmują kolorowe ptaki, a słoneczny blask rozjaśnia nadzwyczajną piękność okolicy.

Naszym zwyczajem piękno okolicy idziemy podziwiać pieszo. Woda i kanapka w plecaku, kangury gotowe, my też – ruszamy. Z pola namiotowego, o czym informuje pobliska tablica, wychodzi kilka wędrownych szlaków. Są dłuższe i krótsze, górzyste i łagodne. Pojęcia nie mamy, który wybrać. Decydujemy się na taki pośredni. Czterogodzinny trekking po okolicznych wzniesieniach z nadzieją na fajne widoki i przede wszystkim w towarzystwie przyjaznych kangurów jest tym czego potrzebujemy przed dalszym samochodowym odciskaniem tyłka. Za chwilę ruszamy w kierunku Gór Strzeleckiego, do których mamy jeszcze dosyć daleko więc i siedzenia w szoferce dużo, to raz, a dwa jak już jedziemy w te góry to pewnie przed tym co nas tam czeka możemy dzisiejszy spacer zaliczyć jako lekką rozgrzewkę. Spacero-wędrówka w rzeczy samej okazuje się bardziej treningiem niż widokowym przeżyciem. Mocno zalesiony teren nie odkrywa przed nami żadnych miejsc z panoramicznymi widokami i gdyby nie towarzyszące nam wszędzie kangury cała wyprawa pewnie szybko poszłaby w zapomnienie. Za to tym bardziej oczarowuje po powrocie krajobraz złotej zatoki z uderzającymi o nią błękitnymi falami. Miejsce w sam raz do zakochania się w nim i spędzenia tu dodatkowych paru dni,  tym bardziej, że pogoda w końcu robi się nieco australijska. Niestety jak to na urlopie bywa (przez to że podróżuję wynajętym samochodem, a okres wynajmu jest od do, czuję się jakbym był na kilkutygodniowym urlopie) czas mamy mocno ograniczony i aby wszystko zobaczyć co mamy zaplanowane musimy się spieszyć i czasem dokonywać wyborów między leniuchowaniem na plaży, a zwiedzaniem i wędrowaniem. Wybieramy to drugie. Zwijamy biwak, pakujemy majdan i zanim wybija pora obiadowa jesteśmy znowu w drodze.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł