W przciągu zaledwie kilku tygodni, po raz trzeci przyjeżdżamdo Sydney. Jeszcze niedawno, no może nie, że nie umiałbym pokazać na mapie stolicy Australii, ale z pewnością do głowy by mi nie przyszło, że przyjdzie czas, że będę czuł się w niej jak w rodzinnych Tarnowskich Górach. A takie uczucie właśnie mnie dopada. O! –  ten dom znam, o! i tę ulicę też. Wiem, że na tym skrzyżowaniu trzeba skręcić w lewo, a na tym w prawo. I gdyby nie to, że dla urozmaicenia poodróży zmieniamy nieco trasę by przejechać jednym z najsławniejszych mostów świata Harbour Bridge, to do hostelu Summer, mojego sydneyowskiego miejsca zamieszkania, trafiłbym z zamkniętymi oczami.

Witek z zatroskaną miną pakuje się i żegna powoli z drugą półkulą świata. Widzę, że myślami jest już chyba w  domu. Pewnie się zastanawia jak wytłumaczyć żonie swoje podrapane plecy. W historię o walce ze skałami, falami i rekinami trudno jej będzie uwierzyć, no ale szczęściem w razie czego mogę o wszystkim zaświadczyć także problemu być nie powinno. To tak pół żartem pół serio, a tak naprawdę to wcale się mu nie dziwię że się zatroskał. Każdy zna to uczucie gdy kończy się urlop i czas wracać do pracy i codziennych obowiązków. To z pewnością nic przyjemnego, ale skoro nieuniknionego to nie ma rady. Wiciu niech się pakuje i rozmyśla, ja w tym czasie ogarnę samochód i … no właśnie i co z samochodem? Zmiana turnusu (Witek kończy urlop i jutro odlatuje, moja siostra zaczyna urlop i pojutrze przylatuje) potrwa trzy dni. Trzy dni trzymać auto na ulicy w Sydney przekracza finansowe możliwości każdego podróżnika. Średni koszt godzinnego postoju przy krawężniku to 3 do 6 dolarów. Nie znajdując innego rozwiązania wpadamy na wydaje się genialny pomysł. Samochód wprawdzie w czasie jazdy nigdy nas nie zawiódł i poza paroma mankamentami sprawował się świetnie, ale właśnie te mankamenty nasuwają nam pewną myśl. Wypadająca uszczelka z przedniej szyby, która sprawiła, że pewnego poranka po nocnej burzy szoferka bardziej przypominała basen niż kabinę samochodu, wprawdzie została przez nas naprawiona tzn. wsadzona i dociśnięta, ale nie znaczy to, że usterki tej nie powinniśmy zgłosić. To samo tyczy się zardzewiałej i dającej się tylko z wielkim trudem rozciągnąć markizy, palącej się kontrolki błędu silnika i paru pomniejszych mankamentów. Myślę więc tak – oddamy auto na trzy dni w ramach reklamacji do wypożyczalni i tym samym upieczemy dwa kurczaki na jednym ogniu. Rozwiąże się problem parkingu to raz i auto na wyjazd z siostrą będzie w ciut lepszym stanie niż teraz, to dwa. Nawiasem mówiąc hippi camper w australijskich wypożyczalniach nigdy nie będzie w doskonałym stanie – hippi to hippi – z brakiem wygód, czystości i takich tam spraw niestety trzeba się pogodzić.

Auto bez problemu oddajemy, co dodatkowo symbolizuje definitywny koniec witkowego urlopu. Wieczorem wyruszamy na lotnisko. Tutaj tradycyjny miś, uścisk i to i tamto co zwykle wykonuje się przy pożegnaniach i już za chwilkę Witek jeszcze trochę kulejąc (australijska przygoda z oceanem i pozostawione po niej ślady pewnie jeszcze przez parę dni będą najosobliwszą pamiątką z urlopu) znika za bramkami. Ja powoli w asyście mocno świecącego nad Sydney księżyca wracam do hostelu. Wracam dosłownie tylko na chwilę by się zdrzemnąć. Skoro świt, tym razem w towarzystwie  pierwszych wynurzających się zza oceanu słonecznych promieni, wracam na lotnisko. Powinienem dostać już chyba jakąś legitymację stałego bywalca i co najmniej darmową kawę – przychodzi mi do głowy, gdy siadam na krześle, które dopiero parę godzin temu opuściłem. Ma wrażenie, że tak jak w centrum Sydney, tak i na lotnisku czuję się powoli jak w domu. Siostra nie każe długo na siebie czekać. Zmęczona, ale uśmiechnięta pozuje pod szyldem „Welcome to Sydney” i po siostrzano-braterskim powitaniu, jak 4 tygodnie temu z Witkiem tą samą drogą, by uniknąc drogiego metra, drepczemy do oddalonego o niecałe dwa kilometry przystanku Wolli Creek. Potem, również jak onegdaj, czyli tradycyjnie spacer po centrum miasta z obowiązkowymi punktami: przy operze, pod mostem Harbour, na wzgórzu z obserwatorium, w ogrodach botanicznych itd. Dopiero po zwiedzeniu miasta, tuż przed zapadnięciem zmierzchu, siostra Lucyna, tak ma na imię moja siostra, pada na zasłużony po kilkunastu godzinach lotu odpoczynek. Nigdy nie obiecywałem nikomu kto przylatuje do mnie w odwiedziny, że będzie łatwo i spokojnie i od razu pierwszego dnia daję temu przykład. By świat poznać i zrozumieć trzeba się po nim nachodzić, się go nadotykać i nam niego napatrzeć i najlepiej zacząć to robić od razu po wyjściu z samolotu. Naturalnie trochę z przymróżeniem oka. Czas na odpoczynek i zapisanie sobie świata do pamięci wewnętrznej, czyli nie tylko tej w aparacie fotograficznym, też musi być. I jest. Siostra odpoczywa, ja w tym czasie odbieram ponownie samochód i podjeżdżając pod hostel otwieram niejako oficjalnie drugi turnus „Camperem przez Australię”. Tym razem rodzeństwo Ortlieb rusza od Sydney na południe w kierunku Melbourne.

Jeżeli coś się powtarza to zaczyna stawać się tradycją? Pewnie tak. Czyżby zatem tradycją było, że wyruszając z Sydney w danym kierunku zaczynamy od przeciwległego? Tak było z Witkiem, gdy ruszając na północ zaczęliśmy od położonego na południu Royal Parku i tak jest teraz, gdy wyruszając na południe zaczynamy od leżących na północnym wschodzie Błękitnych Gór. Wiedząc, że siostra jest pasjonatem i ogromnym wielbicielem pieszych wędrówek, nie mogę odmówić jej przyjemności spędzenia przynajmniej jednego, jak nie dwóch dni, w tym ulubionym przez plecakowych spacerowiczów, zakątku Australii. Tam jest naprawdę gdzie chodzić, a że i ja po ostatnim pobycie nie znalazłszy podobno urokliwych wodospadów, czując pewien niedosyt, z utęsknieniem oczekuję powrotu w tamte strony, dlatego zanim wyruszymy zwiedzać południe, decydujemy się najpierw ruszyć w kierunku, w którym świat wydaje się być błękitniejszy (dlaczego błękitny pisałem w artykule „Błękitne Góry”). W tych okolicach nie czuję się jeszcze tak pewnie jak w Sydney, bo jestem tu dopiero po raz drugi, ale bez większego problemu znajduję znany mi już parking nad jeziorem Wentworth Falls Lake, gdzie zostajemy na noc. Rankiem równie gładko prowadzę samochód w kierunku punktu widokowego Echo Point i wyjścia na trzy skały zwane Trzema Siostrami (może niektórzy pamiętają legendę o nich z poprzednich artykułów). W pokonywaniu 800 stopni w dół, by przespacerować się przez położony u stóp skał las, po czym ponownie wdrapać się kręconymi, metalowymi, przytwierdzonymi do jednej z trzech sióstr schodami, nie towarzyszę siostrze, oszczędzając siły na poszukiwanie ukrytych gdzieś w pobliżu wodospadów. Razem idziemy tylko kawałek do spływającej po skałach wody, czyli niewielkiego wodospadu (jak się później okaże to jest błąd) i gdy odtąd droga gwałtownie się obniża rozdzielamy się. Siostra dalej wędruje sama, ja wracam do samochodu przygotować kawę). Jestem pod wrażeniem, gdy po około godzinie z minutami (jeszcze woda nie zdążyła się zagotować na kawę), po pokonaniu kilkuset schodów w górę i w dół i paru kilometrach marszu przez las, siostra ponownie staje przed samochodem. Wprawdzie mokra koszulka i krople potu, spływające po uśmiechniętej twarzy, świadczą nie tylko o wielkim zadowoleniu, ale i o nielichym zmęczeniu. Tempo pokonania niebywale trudnego, górzystego odcinka godne jest podziwu. Wiedziałem, że Lucyna to nie byle jaki piechur, ale nie wyobrażałem sobie, że aż taki. Na dzisiaj koniec z bieganiem po górach. Poszukiwania wodospadów odkładamy do jutra. Jutro niestety okazuje się, że jak to bywa w rodzinie, trochę się nie zrozumieliśmy. O mały figiel będąc po raz drugi w Błękitnych Górach nie znalazłbym tego czego najbardziej w nich szukam – huczących wodospadów. Poprzednio, jako że Witek jest typem mniej wędrującym, a bardziej pływającym, nie rozpoczęliśmy nawet poszukiwań, tylko od razu ruszyli w stronę morza, co zbytnio mnie nie niepokoiło. Już wtedy wiedziałem, że za niedługo wrócę tu z siostrą, a że ona jest niewątpliwie typem wędrownika przeto byłem pewien, że znalezienie wodospadów to tylko kwestia czasu. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że dla ludzi kochających wędrówki, jak moja siostra, nie bardzo liczy się gdzie się idzie i co się widzi tylko, że w ogóle się idzie. Znaczy droga sama w sobie jest celem, a nie jakieś punkty na mapie czy w głowie. No i tak zamiast nad wodospadem lądujemy na wędrówce w pięknym australijskim lesie. Ja z przekonaniem, że zaraz ruszymy go szukać, a siostra z przekonaniem, że ten mały widziany wczoraj dostatecznie mnie usatysfakcjonował więc teraz możemy się skupić tylko na drodze i wcale nie ma zamiaru go szukać. Dopiero po powrocie z kilkukilometrowej wędrówki przez las do samochodu i pytaniu – to dokąd jedziemy teraz? – orientuję się jak katastrofalna zaszła pomyłka. Czyżbym i tym razem miał nie zobaczyć wodospadu? Dzień jeszcze ma się daleko ku końcowi, więc jest jeszcze szansa. Szybko dogadujemy się, że ten mały, wczorajszy ciek wodny to nie to czego szukam – może jeszcze uda nam się dzisiaj naprawić nieporozumienie i znaleźć to na czym mi tak zależy? Jezioro, przy którym nocowaliśmy przedwczoraj nazywa się Wentworth Falls Lake więc chyba tam należy rozpocząć poszukiwania. Słusznie. Zaledwie 4 kilometry od naszego ostatniego postoju znajdujemy to co wydawało się być ukryte i o mały włos dwukrotnie przeze mnie pominięte, a faktycznie okazuje się być wprost w zasięgu ręki. Znaczy bardziej nogi niż ręki, bo zaparkowawszy samochód dosłownie w paru podskokach dobiegam do krawędzi wielkiego urwiska i już z oddali widzę to coś, co tak bardzo mnie tu ciągnęło. Piękny, ogromny, obmywający srebrzystymi wodami brunatną olbrzymią skałę i znikający w zielonym buszu u jej stóp, wodospad, nie pozwala oderwać od siebie wzroku. W końcu mam czego chciałem. Patrzę jak zauroczony i już po chwili chcę więcej. Chcę się pod nim zanurzyć, chcę go zobaczyć od spodu, chcę go dotknąć. Pewnie da się jakoś pod niego zejść. Da się. Najpierw droga prowadzi nad nim. Dalej są schody, ale chyba nie prowadzą aż na sam dół? – to bardzo nisko i stromo. Zejść to jeszcze pół biedy, ale jak potem wejść? Analizuję, myślę, kalkuluję, pytam siostry – idziesz? Przecząco kręci głową. W tym momencie słyszę w głowie słowa piosenki Cugowskiego (po odejściu od Budki Suflera założył zespół Kros, z którym między innymi nagrał ten utwór) „…po zmęczonych schodach zbiegam w dół, nikt nie woła stój …”. Skoro nikt nie woła to w takim razie zbiegam. Zbiegam i zbiegam i zbiegam, a gdy w końcu dobiegam staję u jego stóp, zadzieram w górę głowę, spoglądam na niego przez pryzmat szklących się w nim promieni słońca i wydaje mi się, że zadowolenie moje nie ma granic. Długo rozkoszuję się tą chwilą. Potem jeszcze tylko krótka kąpiel, parę zdjęć, mozolny powrót na górę, chwila na złapanie oddechu w przydrożnej galerii sztuki, szybka chińska zupka dla podreperowania budżetu energetycznego i możemy ruszać dalej. Kierunek południe – Royal Park.

Ten teren, jako że i tutaj byłem już z Witkiem, też nie jest mi obcy. Jest jednak na tyle urodziwy, a nawet fascynujący, że z ogromną rozkoszą przyjeżdżam tu z siostrą po raz drugi. Tutaj, podobnie jak wczoraj w Górach Błękitnych, jest mi się dużo łatwiej poruszać niż za pierwszym razem. Nie musimy szukać odpowiedniego miejsca na biwak, bowiem znam już ten najodpowiedniejszy w Stanwell Parku. Nie musimy zastanawiać się jak, gdzie i ile zapłacić za parkingi, bowiem i to mam już przećwiczone od ostatniego razu. No i w końcu nie tracimy czasu na szukanie najpiękniejszych miejsc i ścieżek, tylko od razu po śniadaniu ruszamy do najbardziej na północ oddalonego Bundeena, w którym zaczyna się ponad 30 km trasa wzdłuż całego wybrzeża parku. Tam u góry jest jeden z jej najpiękniejszych odcinków toteż proponuję siostrze by go przeszła aż do Wattamolla Beach, dokąd ja dojadę samochodem i stamtąd wyjdę jej naprzeciw. Ostatnio z Witkiem przeszliśmy tylko część tej drogi, bo musieliśmy wracać do samochodu pozostawionego na parkingu. Zatem teraz i ja skorzystam. Idąc na spotkanie siostrze, przechodzę tę nie zaliczoną ostatnio część, dodając do moich przeżyć następną atrakcję Parku Royal. Zgodnie z obliczeniami spotykamy się krótko przed  Wattamolla Beach. Byłem pewien, że prześliczny krajobrazowo odcinek, prowadzący krawędzią stromych urwistych klifów, nad huczącym rozbijającym się o skały oceanem, niezmiernie się siostrze spodoba, ale nie sądziłem, że do tego stopnia ją oczaruje, że postanowi przejść pieszo całą ponad 30 km trasę. Wspominałem przed chwilą, że siostra to zamiłowany piechór i żadna nawet najdłuższa droga nie jest jej straszna, przeto nie odwodzę jej od tego zamiaru. Ustalamy, godzinę i miejsce następnego spotkania. Tym razem mają być to sławetne „ósemki” tzn. wyrzeźbione przez ocean w skałach naturalne baseny, z których niektóre mając kształt podwójnych okręgów, przypominają cyfrę osiem. Część z czytelników pewnie pamięta, jak opisywałem drogę, którą musieliśmy z Witkiem pokonać by do nich dotrzeć. Tym razem idę inaczej. By poznać coś nowego, zostawiam samochód na tym samym parkingu co ostatnio, czyli na południowym krańcu parku, ale do plaży z „ósemkami” ruszam drogą, nie wzdłuż wybrzeża, tylko głębiej przez las. To, że jest nieco dłuższa od tej ostatnio, nie robi różnicy. Prawdopodobnie i tak dotrę do plaży godzinę przed siostrą, co mi w zupełności wystarczy, by w oczekiwaniu na nią ponownie trochę popluskać w basenach i nauroczyć się niezwykłą magią niezwykłego miejsca. Docieram do Figure 8 Pools zgodnie z przewidywaniami. Wyleguję się prawie godzinę w wannie. Ponownie obfotografowuję cały teren, nie mogąc oprzeć się pokusie naciskania migawki przy każdym uderzeniu oceanu o brzeg. Siedzę na kamieniu, wpatrując się to w rozbryzgujące się fale, to w nadchodzących od północnej strony ludzi, a siostry jak nie było, tak nie ma. Idąc nawet niezbyt szybkim krokiem już powinna tu być. Zaczynam się niepokoić. Może po prostu zrezygnowała z dotarcia do plaży z „ósemkami” – myślę. By tu dojść trzeba trochę odbić od głównego szlaku i poskakać po skałach i kamieniach odgradzających to magiczne miejsce od sąsiedniej plaży. A skoro ominęła „ósemki” to pewnie już się zbliża do wyjścia z parku i nie spotkawszy mnie nie dotrze do naszego obozowiska w Stanwell Parku. Czym prędzej ruszam zatem z powrotem do auta. By skrócić drogę i czas, tak jak poprzednio, z tym, że teraz w pojedynkę, wdrapuję się po stromym, skalistym klifie. Resztę drogi pokonuję prawie biegiem. Na próżno. Przy wyjściu siostry też nie ma. Może w takim razie zdecydowała się iść wzdłuż drogi w kierunku Stanwell Parku? Biegnę do samochodu. Jadę na nasz parking, gdzie mamy spędzać i dzisiejszą noc. Nic. Siostry brak. Nie wspomnę, że łączności telefonicznej czy internetowej z powodu braku jednego i drugiego też brak. Wracam powoli do wyjścia z parku, przyglądając się uważnie przydrożnej ścieżce. Nigdzie ni śladu, siostry nie widzę. Może poszła jakąś inną ścieżką niż ta wzdłuż asfaltu? Ponownie jadę na parking. Ponownie nic. Nie ma rady muszę się zdecydować gdzie czekać. Tu na dole na parkingu, czy tam u góry przy wyjściu z parku. Decyduję się na to drugie, bo to jednak spora odległość, a iść po ciemku (za niedługo zacznie zachodzić słońce) wzdłuż nieoświetlonej drogi to nic przyjemnego. Dobrze mi intuicja podpowiedziała. Tyle co po raz kolejny podjeżdżam do wychodzącej z parku dróżki i jakbyśmy się umówili właśnie w tej samej chwili wychodzi z niego uśmiechnięta, zadowolona  choć bardzo zmęczona siostra. Nic dziwnego. Przeszła trasę proponowaną w przewodnikach jako dwudniowy trekking w niecały dzień. I chociaż tym razem nieco przeceniła siły i pod koniec zwolniła tempo, no i zgodnie z moimi przypuszczeniami ominęła dosyć trudne do sforsowania skały i kamienie przed „ósemkami” co spowodowało, żeśmy się rozminęli, to jednak dokonała niezwykłego wyczynu. Brawo. Koniec końców, szczęśliwie znowu jesteśmy razem i po usprawiedliwieniach, przypominających te Pana Słowika przed Panią Słowikową w wierszu Juliana Tuwima – „wybacz moje złoto, ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą”, nie wiem który to już dzisiaj raz, zawracam i ruszam w kierunku parkingu w Stanwell Parku.

Jutro zarządzamy półdniową przerwę na plaży, na odkwaszenie mięśni, a potem już tylko na południe i południe w kierunku Gór Strzeleckiego i Melbourne.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł