Rzadko, ba nawet bardzo rzadko, bywa, że jadąc w nowe miejsce zbytnio się tym nie cieszę. Teraz właśnie tak jest. Jadę do Nowosybirska i nie odczuwam niczego, co zwykle towarzyszy mi przed odkrywaniem nowych miejsc. Dlaczego? Dokładnie nie wiem, ale myślę, że powodów jest kilka. Przede wszystkim Nowosybirsk to ogromny moloch, trzecie po Moskwie i St. Petersburgu największe miasto Rosji, a jak od dawna wiadomo, za molochami nie przepadam. Zawsze mam uzasadnione obawy przed zatraceniem się w kurzu, hałasie i całym tym czymś, co nazywamy wielkomiejskim zgiełkiem. No tak – powie ktoś, że to nie pierwsze miasto na mojej drodze, bo nie licząc jakiś tam: Buenos Airesów, Los Angelsów, San Francisków, Sydnejów czy Tokiów, to przecież w samej Rosji były już, wprawdzie nie molochy, ale jednak spore miasta: Władywostok, Irkuck, Krasnojarsk, czy najmniejszy, ale i tak nie całkiem mały Tomsk. To prawda. Jednak wszystkie te miasta miały jeszcze coś. Coś, co sprawiało, że zupełnie mile je wspominam. Czy to były wzgórza z punktami widokowymi we Władywostoku, czy stara drewniana architektura i autentyczny klimat minionych wieków Irkucka i Tomska, czy w końcu Park Narodowy Stolby w Krasnojarsku. Nowosybirsk z tego, co się domyślam, takich niespodzianek nie ma. Nie ma nawet zbyt bogatej historii, jako że praktycznie powstało na początku zeszłego wieku. W trakcie wytyczania linii kolei transsyberyjskiej, właśnie w tym miejscu postanowiono przerzucić, przez szeroki Ob, most, co dało impuls do bardzo szybkiej rozbudowy nieznaczącej dotąd, małej wioski Nowa Wieś. Tak szybkiej, że w niespełna wiek Nowa Wieś stała się ponad milionową stolicą Syberii, zmieniając po drodze kilka razy nazwę z Nowaja Derewnia na Gussewka, Kriwoschtschokowski, Alexandrowski, by w 1903 roku stać się Nowonikolajewskiem i 1926 w końcu obecnym Nowosybirskiem. Nie ma zatem co marzyć o starej zabytkowej, drewnianej, klimatycznej, syberyjskiej zabudowie. Drugi powód, przez który podróż do Nowosybirska nie upływa jak zwykle z radością serca i tymi niezwykłymi emocjami, wywołującymi gęsią skórkę na ramionach i plecach, jest fakt, że zdaję sobie sprawę, iż nieuchronnie nadchodzi czas pożegnania się z tym wszystkim, co jeszcze łapczywie obserwuję za oknem. Prawdziwa Syberia z bezkresną tajgą i dziką naturą powoli pozostaje za mną. Odwrotnie niż w USA, tutaj im dalej na zachód tym więcej cywilizacji, a mniej przyrody, więc im bliżej Nowosybirska tym o wypady w pobliską naturę będzie coraz trudniej – sądzę i tym mocniej przyklejam nos do szyby. Stąd właśnie te moje obawy i wcale nie lekkie przygnębienie. W takim razie nasuwa się pytanie – po co w ogóle tu jadę? Bardzo zasadne pytanie, bo sam sobie je zadaję, maszerując z dworca kolejowego w kierunku hostelu i szukam odpowiedzi. Tłumaczę sobie, że tak czy owak wszystkie szlaki tędy przebiegają więc chcąc nie chcąc muszę i ja tędy przejeżdżać, a skoro tak to już trudno. Zostanę dwa dni, rozejrzę się dookoła i może, zanim wyjadę w ałtajską przestrzeń, miasto mnie czymś zaskoczy? Poza tym jest jeszcze coś.  Coś, dosłownie bardzo przyziemnego, co najbardziej skłania mnie do krótkiego postoju w dużym mieście pełnym sklepów. Buty! Buty, które dla piechura są niezwykle ważne. Tyle się po tym świecie nachodzę, że od czasu do czasu muszę je wymienić, bo zelówki widać nie wytrzymują mojego tempa. Ostatnio takiej wymiany dokonałem całkiem niedawno w Irkucku, ale popełniłem kardynalny błąd. Chcąc zaoszczędzić nie tylko pieniądze, ale i czas, nie poszukałem odpowiedniego sklepu i kupiłem wydawałoby się na oko, niezłe buty, na targu. No i już po dwóch miesiącach sprawdza się przysłowie „kto tanio kupuje, dwa razy kupuje”. Buty, choć nie były jakoś nadmiernie eksploatowane nie wytrzymały próby czasu i kamienistych szlaków i się rozpadły. Drugi raz tego samego błędu nie popełnię. Dlatego potrzebuję dużego miasta ze specjalistycznymi sklepami. Do tej pory ani w Krasnojarsku ani w Tomsku takowych nie znalazłem. Może więc w Nowosybirsku? Tak rozmyślając, nie tylko o nowych butach, coraz bardziej przekonuję się do słuszności decyzji o zatrzymaniu się na chwilę w stolicy Syberii, a obiecując sobie w myślach poszukać jakiś „niewielkomiejskich” atrakcji, by i tu spędzić mile czas, od razu robi mi się lżej na duszy. Niestety tylko na duszy. Plecak dalej ciąży, a do hostelu zostały jeszcze dobre dwa kilometry. Na miejscu niestety mój ciężko wypracowany pozytywnymi myślami, dobry humor ponownie znika. „Lisia jama” tak nazywa się mój nowy hostel, to faktycznie nie tyle jama, co dziura w niczym nieprzypominająca schludnych, zadbanych, poprzednich rosyjskich hosteli. Ot widać, duże miasta i pod tym względem nie nadają się do długiego pobytu. No trudno – ponownie poprawiam sobie humor, myślami, że przecież długo tu nie zabawię, a za chwilę będę w pięknych górach Ałtaj i wszystko się zmieni. Zostawiam plecak i idę rozejrzeć się za czymś do zjedzenia. Pod tym względem jest dobrze. Bardzo dobrze. Super bar naprzeciwko, z tradycyjnym rosyjskim jedzeniem w mig pozwala zapomnieć o wszystkim, co niedobre w wielkim mieście. Najważniejsze, że jedzenie dobre.

Czegoś niezwykłego (zgodnie z daną sobie obietnicą) zaczynam szukać od samego rana. Skoro świt, zakładam adidasy, słuchawki i idę biegać.  W końcu jestem w stolicy i nawet, jeżeli nie jest to stolica państwa, tylko potężnego regionu, nic nie stoi na przeszkodzie bym oddał się mojemu, od jakiegoś czasu praktykowanemu, hobby „Poranny jogging przez stolicę”. Ledwo wybiegam kilka kilometrów poza betonowe centrum i już zaczyna robić się całkiem nieźle. Ciekawe zakątki, o których jeszcze wczoraj bym nie pomyślał: dzikie, zupełnie niezdeptane nogą człowieka tereny nad Obem, dosyć ładne szerokie plaże, z których skwapliwie o wschodzie słońca korzystają jedynie wędkarze, drewniane, ubogie dzielnice sprzed nowosybirskich czasów i targ warzywno – owocowy na przedmieściach sprawiają, że wracając do centrum, patrzę na niego już zupełnie innym okiem. Zaczyna mi się podobać. Biegnąc głównymi ulicami zauważam zupełnie niezły, duży park miejski, do którego na pewno przyjdę jutro poćwiczyć, parę cerkwi, które też przyjdę zwiedzić chyba jeszcze dzisiaj, aleję bohaterów Związku Radzieckiego, która chociaż ładna i kolorowa nie wzbudza szczególnego zainteresowania, no i co można było przewidzieć, już w samym centrum, typową surrealistyczną zabudowę, z której jak zwykle na pierwszy plan wysuwa się Wołodia Ilicz, tym razem nawet ze swoimi siepaczapi. Za pomnikiem Lenina wyłania się potężny budynek opery, z prawej filharmonia, obok muzeum i wystawa sztuki współczesnej – ot wszystko, co w dużym mieście powinno być, więc do jutra nie będę się nudził. Tylko sklepu z odzieżą turystyczną nie widzę. Za to w oko wpada mi coś jeszcze. Coś, co tylko na chwilę przykuwa mój wzrok, potem każe o sobie zapomnieć i teraz znowu mi się przypomina. Plakat! Biegnąc tylko mignął mi przed oczami, ale na tyle długo, że zarejestrowałem go w pamięci i teraz oświeca mnie przecudowna myśl. Nie, nie chodzi mi o tę ogromną reklamę koncertu legendarnej grupy Leningrad, na który kiedyś zaprosiła mnie Asia we Wrocławiu. Nie! Chociaż Leningrad był na tyle super, że poszedłbym z chęcią jeszcze raz, to jednak teraz chodzi mi o coś zupełnie innego. Mniejszy plakat i zupełnie inny koncert. Mam. O! W Filharmonii od jutra odbywają się białe dni muzyki poważnej: Bach, Chopin, Czajkowski, Mozart, etc. Chyba znalazłem sposób na pożegnanie Syberii w dosyć niezwykły sposób. Czyż nie fantastycznie byłoby będąc w Rosji pójść do filharmonii i posłuchać jednej z tak bardzo wychwalanych w świecie rosyjskiej orkiestry symfonicznej? Czyż nie wspaniale byłoby w taki dosłownie klasyczny sposób pożegnać się z tym krajem? Na pewno. Tylko hm(?) – mały problem. Na jutro, na „Białe gwiazdy” bilety wyprzedane. Nie szkodzi – pójdę pojutrze na „Białe czarne” (tym lepiej, bo repertuar znacznie szerszy) i zostanę w stolicy jeden dzień dłużej – decyduję, po raz kolejny błogosławiąc możliwość podróżowania po świecie bez pośpiechu.

W ten sposób, po porannej przebieżce, Nowosybirsk stał się zupełnie sympatyczny i spacerując jego kwiecistymi alejami między współczesnymi wieżowcami, a betonowymi radzieckimi blokami i licznymi kamienicami pamiętającymi czasy, gdy Nowosybirsk jeszcze Nowosybirskiem nie był, nawet nie spostrzegam, jak dwa dni przelatują jak z przysłowiowego bicza strzelił. W międzyczasie kupiłem eleganckie, wygodne buty, więc znowu mogę bez obaw, że sobie okaleczę stopy, ruszać bezdrożami w świat. Posmakowałem wszystkich syberyjskich przysmaków, odwiedzając codziennie kilka innych barów. I jeszcze przeżyłem coś nadzwyczajnego, choć trwało bardzo krótko. Rankiem idąc ćwiczyć do parku ze zdumieniem stwierdzam, że ludzie idący mi naprzeciw niosą rozłożone parasole, mimo że nie pada. Wytężam wzrok – faktycznie 100 może 200 metrów przede mną pada. No trudno – nie poćwiczę. Nic takiego. Obracam się by wracać do hostelu, patrzę, a za mną, czyli już teraz przede mną też leje. Co jest? Rozglądam się wkoło i wszędzie w promieniu 100, może 200 metrów leje. Tylko nade mną rozciąga się tęcza i jest zupełnie sucho. Cud natury trudny do opisania. Jakaś dziura w chmurach nade mną czy co. Nie wiem, ale jest przezabawnie i przesympatycznie. Nie mam nawet gdzie iść, więc stoję i czekam, jak się to cudo podzieje dalej. Po 10 minutach, albo znacznie szybciej, tylko mi się wydaje, że czas się na chwilę się zatrzymał, nadzwyczajne zjawisko mija. Przestaje padać w ogóle i wszędzie. Razem z deszczem znikają chmury i tęcza i tylko ja zostaję jeszcze kilkanaście sekund jak oczarowany nie bardzo pojmując, czego byłem świadkiem. Dookoła padało, a ja jestem zupełnie suchy. No to skoro jestem suchy, skoro już nie pada, to mogę kontynuować, co zamierzałem. Idę do parku, gdzie tylko się trochę rozciągam, bo trawniki na tyle mokre, że nie ma jak się położyć czy usiąść by przeprowadzić cały cykl ćwiczeń. Dobre i to.

Skoro dzień tak dobrze, by nie powiedzieć dosłownie, cudownie, się zaczął, to i tak musi się skończyć. O 18:00 jestem już w filharmonii w najlepszych ciuchach, jakie udało mi się wydobyć z plecaka i zanim wejdę na pięknie przygotowaną salę koncertową zwiedzam co nieco nieduży, ale gustownie urządzony gmach. Lubię takie miejsca i lubię tę niezwykła atmosferę, panującą w nich przed rozpoczęciem koncertu. Nie wiem czy wszyscy tak mają, ale ja zawsze w takich momentach czuję unoszącą się w powietrzu pewną magię tego, co za chwilę ma się rozpocząć. Ja najbardziej ją wyczuwam oczywiście w gmachach opery, ale to już zależy od tego, jaki kto ma zmysł powonienia. Nie wyobrażam sobie przyjść na koncert, operę lub teatr na ostatnią chwilę i pozbawić się tych osobliwych doznań. O dziwo, mnóstwo ludzi przychodzi właśnie na kilka minut przed ostatnim gongiem. Sala szybko się zapełnia, ale magia nie pryska. Koncert, choć naprawdę bardzo kameralny, dostarcza fantastycznych wrażeń, które spotęgowane purpurowym zachodem słońca nad dachami syberyjskiej stolicy, towarzyszącemu mi w drodze powrotnej do hostelu, powodują, że ostatni wieczór na Syberii, pozostanie jednym z tych niezapomnianych. Tak – teraz jestem gotów pożegnać się z tą częścią świata i ruszyć dalej na południe w zupełnie inne, nieporównywalne kulturowo i krajobrazowo rejony.

Na dworcu kolejowym jeszcze tylko ostatni łyk chlebowego zakwasu, którego smak zawsze będzie przypominał mi podróż przez Syberię. Jeszcze tylko ostatnie parę rubli wrzuconych do koszyka nieudolnym piewcom Wysockiego, pod którego pomnikiem przecież we Władywostoku, wszystko się zaczęło i już wsiadam do pociągu, który nie wywiezie mnie jeszcze wprawdzie z Rosji, ani nawet z Syberii, bo Ałtajski Region to przecież i część Rosji i część Syberii, ale jakby w zupełnie inny świat. To już będzie zupełnie inny krajobraz i chyba inna kultura, bo Ałtaj to trochę jak Buriacja, region sam dla siebie, dlatego znacznie różniący się od pozostałych. Tak myślę. Jak jest naprawdę już wnet się przekonam.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł