Autobus, który wiezie mnie z Rosji do Kazachstanu nie jest luksusowym autobusem turystycznym z wygodnymi rozkładanymi oparciami itd., ale też nie jest to jakiś wrak, w którym spędzenie następnych 12 godzin przyprawiałoby mnie o ból głowy czy innej części ciała. Wprawdzie swoje najlepsze czasy ma już dawno za sobą i patrząc na niego można się przez chwilę zastanawiać, czy aby na pewno dojedziemy bezawaryjnie do Pawłodarska, jednak gdy chowam bagaże i rozsiadam się na wskazanym fotelu, okazuje się on na tyle wygodny i przyjemny, że po jakimś czasie spokojnie zasypiam. Łatwość spania w każdych warunkach to duże ułatwienie w długich podróżach, o czym przekonuję się zwykle w tego typu sytuacjach. Gdyby nie granica, którą przekraczamy o trzeciej nad ranem, spałbym pewnie do końca podróży, co nie znaczy, że po obudzeniu nie czułbym tu i ówdzie pewnego bólu i byłbym w doskonałej formie. Tak dobrze nigdy nie ma, ale zawsze da się jakoś przeżyć. Odprawa graniczna po raz kolejny przekonuje mnie, że służby wojskowe największego państwa świata nie są tak groźne, jak się o nich mówi albo przynajmniej myśli. Ot jak na każdej granicy na całym świecie, sporo zamieszania z przenoszeniem bagażu od jednego punktu kontrolnego do drugiego, jakieś formalności, jakieś wypisywanie deklaracji, których pewnie i tak nikt nie czyta i po kilku chwilach stempel wyjazdu do paszportu i daswidania Rasija. Po drugiej stronie powtórka z rozrywki, czyli znowu przenoszenie bagażu, znowu formalności, znowu deklaracje, których pewnie znowu nikt nie czyta, znowu stempel do paszportu tym razem jednak z adnotacją wjazd i zdrastwujtie w Kazachstanie. Język rosyjski jest tu obok kazachskiego językiem urzędowym więc bez obaw – o niezrozumieniu mowy nie ma. Można się nim spokojnie posługiwać, także mówiąc zdrastwujtie nie popełniam gafy. W Pawłodarsku jesteśmy o szóstej i wygląda na to, że kończy się tu nie tylko moja w miarę wygodna podróż, ale że kończy się ona w ogóle. Pani w jedynym czynnym na dworcu autobusowym okienku biletowym, informuje mnie, że dzisiaj do Nur Sułtan nic nie jedzie. Jedyny autobus będzie jutro o 10 rano. Ocho cho! Tego nie przewidziałem. W takim razie mam dwie opcje – myślę, nie zastanawiając się na razie, którą wybrać. Mogę wyjść na ulicę i próbować złapać okazję albo poszukać w pobliżu taniego hotelu i spędzić kilka godzin w miejscu, w którym naszym rodakom w latach 30-tych i 40-tych zeszłego wieku, przyszło po stalinowskich zsyłkach, spędzić kilka lub nawet kilkanaście lat. Okręg Pawłodarski właśnie tak wpisał się na karty polskiej historii i kto czytał trochę o tamtych czasach, temu nazwa miasta na pewno nie jest obca. Nie zdążyłem się jeszcze zastanowić nad jednym, czy drugim rozwiązaniem, ba nie zdążyłem nawet przełknąć przygotowanej na śniadanie kanapki, gdy podchodzi do mnie strażnik (on wie, że chcę się dostać do stolicy, bo szukając kasy biletowej właśnie o tym z nim rozmawiałem) i wskazując na podjeżdżający biały, nowy duży autobus, mówi – ten jedzie do Nur-Sułtan. Jak to? Pytam. Przecież dzisiaj nic nie odjeżdża w tym kierunku. Widzisz – mówi strażnik, w Kazachstanie jest tak, że jak ktoś mówi, że czegoś nie ma to wcale nie znaczy, że tego nie ma. I odwrotnie – jak coś ma być, to wcale być nie musi. Tak jest i już. Miało autobusu nie być, a jest. Hm – myślę, muszę sobie zapamiętać. To dopiero moje pierwsze godziny w tym państwie i już taka lekcja. Swoją drogą lepiej, że jest coś, czego miało nie być, niż że miałbym bezskutecznie czekać na coś zapowiadanego, podsumowuję uśmiechając się sam do siebie i pytam kierowcę o cenę biletu. Pasuje. Wsadzam plecak do bagażnika i za chwilę jadę nowym, super wygodnym autobusem, w którym oprócz mnie są jeszcze tylko dwie osoby i do samej Astany, czyli Nur-Sułtan (zaraz wyjaśnię, o co chodzi z tymi nazwami) nikt się nie dosiada. Nie ma żadnych przystanków, nic. Dlaczego? Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia. Dla mnie liczy fakt, że wygodnie, szybko i niedrogo dojeżdżam do celu i mam cały jutrzejszy dzień po to by przyjrzeć się miastu i przygotować na przylot Asi.
Przygotować w sensie: poznać na ile się da miasto, jego ciekawe miejsca i ewentualnie zabytki, zorientować się w miejskiej komunikacji, zwłaszcza tej na lotnisko i z powrotem, no i trochę się rozeznać jak poruszać się po bądź, co bądź milionowej metropolii. Jak już wszystko ogarnę to przynajmniej będę mógł trochę przed Asią poszpanować (bardzo lubię szpanować, a chodząc po świecie samemu rzadko mam okazję), jako przewodnik, po… właśnie, po czym? Po Astanie? Po Nur-Sułtanie? Czy może jeszcze po czymś innym? Nazw miasto leżące na ogromnym stepie w zatoce rzeki Ishim, w północno wschodniej części Kazachstanu miało dotąd bardzo wiele, mimo że jego historia wcale nie jest długa. Wszystko zaczęło się w roku 1830, gdy na odległych kazachskich stepach Rosjanie wybudowali strategiczny militarnie fort, dając mu nazwę Akmolinsk. Od połowy XX wieku, gdy Związek Radziecki zaczął mocną kampanię na rzecz uzyskiwania i wydzierania stepowi ziem pod uprawę i zabudowę, przyfortowe miasteczko szybko zaczęło się rozrastać, zyskując w roku 1961 nazwę Celinograd, którą następnie, po uzyskaniu przez Kazachstan w roku 1992 niepodległości, zmieniono najpierw na Aqmola, a w roku 1997, po przeniesieniu z Ałmaty do Aqmoli stolicy państwa, na Astana, co w języku kazachskim znaczy właśnie – stolica. Taka nazwa zdawała się być zupełnie neutralna, bez obciążeń historycznych czy politycznych, czyli wszystkich zadowalająca. Jednak w bieżącym roku, 23 marca, polityka ponownie zatryumfowała nad rozsądkiem i zgodnie z rozporządzenie obecnego prezydenta Qassyma-Schomarta Toqajewa, miasto znowu przemianowano, nadając mu na cześć poprzedniego prezydenta Nursułtana Nasarbajewa, który jako się zdaje dalej pociąga za główne sznurki w państwie tyle tylko, że z drugiego rzędu, miano Nur-Sułtan. Decyzja o przeniesieniu stolicy z Ałma-Aty, często nawiedzanej trzęsieniami ziemi, niewątpliwie była słuszna. Nie tylko pozbyła stolicy zagrożeń wynikających z położenia w nader sejsmicznie aktywnym miejscu, ale a może przede wszystkim, zbliżyła administrację państwową do niepewnych politycznie terenów nowo powstałego państwa. Po odzyskaniu niepodległości rząd bardzo obawiał się (i może obawia się dalej) separatystycznych tendencji mniejszości rosyjskiej, zamieszkującej głównie północno-wschodnie obszary kraju i pewnie wolał/woli mieć ją na oku. Przy okazji takiej roszady powstał oczywiście wielki ruch w tak zwanym interesie: inwestycje związane z przeniesieniem ciężaru władzy o setki kilometrów, budowa nowej infrastruktury, wielkie inwestycje w nowo powstającej stolicy itp. itd. przyczyniły się z pewnością do poważnego wzrostu gospodarczego tego do niedawna mocno zacofanego kraju. Oczywiste jest, że prezydentowi Nasarbajewowi należą się za to słowa wdzięczności, bo to w głównej mierze jego zasługa, ale czy nazwanie stolicy jego imieniem jest odpowiednią formą podziękowania? Czyż nie kryje się za tym megalomania? Prawdopodobnie wielu Kazachów, przede wszystkim tych mieszkających w stolicy, zadaje sobie to samo pytanie, nie bardzo godząc się z nową nazwą. W ten sposób w publicznym obszarze póki co równolegle egzystują obie. Oficjalnie, czyli na drogowskazach, mapach i głośnych publicznych rozmowach Nur Sułtan, a nieoficjalnie, w ludzkich sercach i na językach Astana – tylko po cichutku, po podobno za głośne używanie starej nazwy można zostać ukaranym. Ja nie dlatego, że boję się kary, ani nie dlatego, że emocjonalnie bardziej odpowiada mi nienaznaczona megalomanią czy jeszcze gorzej obrzydliwym lizusostwem, nazwa Astana, będę używał obu nazw na przemian, tak jak funkcjonuje to tutaj na ulicy.
Chcąc jak najszybciej zacząć poznawać dziwne jak mówią jedni, brzydkie jak twierdzą inni, wspaniałe jak czasem też da się usłyszeć miasto, z samego rana ubieram adidasy i idę przyglądać się mu biegiem. Od jakiegoś czasu kultywuję ten zwyczaj, przyjeżdżając do stolicy nowego państwa. Takie hobby sobie wymyśliłem ;-). Kilkanaście kilometrów joggingu pozwala mi wyrobić sobie pierwsze zdanie, nie tyle jeszcze o samy centrum, ile o jego najbliższych dzielnicach. Biegam oczywiście nie wzdłuż ruchliwych szerokich ulic, między wieżowcami, tylko wzdłuż rzeki, po parkach i mało uczęszczanych zakątkach. Coś, co od razu rzuca mi się w oczy i potem, gdy sam i z Asią będę spacerował po centrum będzie się powtarzać i potwierdzać, to coś, czego nie mogę od razu uchwycić i opisać. Dopiero po namyśle dochodzę do wniosku, że jest to coś, o czym pewnie myślał Kaczyński (Bogusław oczywiście) recenzując jakąś operę. Nie pamiętam jaką. Pamiętam tylko jego słowa: – „opera taka sobie, ale te imponderabilia…” i tu zawiesił głos. Mam chyba podobne odczucie. Miasto takie sobie, ale te imponderabilia – cudne. Wszystkie niby nic nieznaczące dodatki, na które od razu zwracam uwagę: pani z brązu czytająca nad rzeką książkę, para zakochanych z tego samego materiału, tuląca się na ławce, biegacze zamarli w bezruchu wzdłuż promenady, żywopłoty przycięte w kształty figur szachowych w szachowym parku, elegancko podświetlone mosty (z resztą wieczornych iluminacji to może lekka przesada, bo całe miasto po zmroku miga i świeci aż można dostać oczopląsu, ale taka już jego uroda), wydobywająca się tu i tam z ukrytych głośników spokojna muzyka itp. itd. sprawiają, że całość wywiera niecodziennie wrażenie i nabiera osobliwego uroku. Tym bardziej, że po rozmowach z ludźmi, którzy już widzieli Astanę przekonany jestem, że czeka mnie tu coś zupełnie odmiennego. Wyobrażałem sobie ogromny, surrealistyczny, szary, betonowy moloch, z którego szybko trzeba będzie uciekać, a tu proszę – taka miła niespodzianka. Szybko po porannej zaprawie przebieram przesiąknięte potem ciuchy i czym prędzej wychodzę zgłębiać wiedzę o mieście, które być może jeszcze mnie nie zauroczyło (to w przypadku wszystkich miast zdarza się nader rzadko), ale z pewnością mi się spodobało. Tym razem przyglądać będę się mu z bardzo bliska. Z tak bliska by móc nie tylko wszystko dokładnie zobaczyć, ale i dotknąć, i powąchać, i posmakować – podobno kuchnia też tu niezła, więc już cieknie mi ślinka. Zanim jednak zacznę zgłębiać najpierw muszę wmieszać, się wmieszać. Zgodnie z radami doświadczonego podróżnika pana Cejrowskiego, obserwuję, w jakich nakryciach głowy chodzą tutejsi mężczyźni. Następnie na pierwszym bazarze kupuję oryginalną kazachską czapkę, którą ubieram i mieszam się z tłumem i dopiero teraz idę zgłębiać wiedzę o mieście. Zaczynam od pępka, czyli od wieży widokowej Bajterek w samym centrum. Potem trochę w prawo do pałacu prezydenckiego, trochę w lewo do ogromnego stylizowanego na klasyczną grecką budowlę teatru. Wszystko tu jest ogromne i albo na coś stylizowane albo zupełnie wyjątkowe. Czuję się trochę jak w ogromnym parku rozrywki, bo jakoś nic mi tu nie pasuje do normalnego miasta. Bardzo szerokie ulice, nowoczesne szklane drapacze chmur i antyczne teatry, zza których wyglądają minarety bajecznych, niczym z baśni tysiąca i jednej nocy meczetów. Za tym, albo przed tym w zależności gdzie się stoi, kręci się ogromne diabelskie koło, w oddali połyskuje kopia wieży Eiffla i szklana piramida, a to wszystko otoczone jest fikuśnymi budowlami postawionymi z okazji organizacji Expo 2017. Normalnie wesołe miasteczko. O przepraszam – wesołe miasto – przecież mieszka tu ponad milion ludzi. Nie obchodzę oczywiście wszystkiego od razu i za jednym zamachem. Kilka ścieżek zostawiam nieodkrytych by móc jutro odkrywać je z Asią. Wieczorem wracam do wieży, czyli tu, gdzie rano rozpocząłem wędrówkę, ale na nią nie wjeżdżałem zostawiając sobie tę przyjemność na teraz. Chcę spojrzeć na miasto z góry i przy okazji nacieszyć wzrok zachodzącym słońcem, chowającym się za złote kopuły meczetów, szklane drapacze chmur i puste o każdej porze dnia i nocy ulice. W Astanie prawie w ogóle nie widać na ulicach ludzi, co też jest dosyć znamienne dla tego miasta. Jeszcze dziwniejsze i pewnie też dosyć charakterystyczne dla Nur-Sułtan, jest to, co widzę z wysokości kilkunastu pięter. Dokoła nowego, olbrzymiego, wyrośniętego jak spod ziemi miasta nie ma nic. Za ostatnią linią bloków kończy się jak nożem uciął wszystko. Znika cała infrastruktura tętniącej życiem milionowej stolicy i zaczyna się step, step, step, którego okiem sokolim nie zmierzysz. Dziwny to widok, dziwne to miasto, dziwne i mieszane uczucia mam próbując je ocenić. Mimo wszystko jestem jednak zdecydowanie bardziej na tak niż na nie. Nie wyobrażam sobie by przyjeżdżając do Kazachstanu nie wpaść choćby na jeden, dwa dni do jego stolicy. Tego samego zdania jest Asia, która notabene jest też pomysłodawczynią projektu Kazachstan, Astana i co tam jeszcze. W moich planach wędrówki przez Syberię takiej odskoczni nie uwzględniałem. Stokrotne dzięki Asiu.
Asię odbieram nazajutrz z lotniska, do którego jako już zaaklimatyzowany w mieście, bez problemu dojeżdżam autobusem spod samego hostelu. Z powrotem też nie mamy żadnych nieprzewidzianych niespodzianek, a że lot z Warszawy nie był ani zbyt długi ani nadzwyczaj męczący przeto po długim powitaniu i szybkim śniadaniu ponownie wyruszam, wyruszamy w miasto. Asia również słyszała sporo dziwnych i sprzecznych informacji na temat Astany, toteż tak jak ja wczoraj, niezmiernie jest jej ciekawa i pragnie jak najszybciej wyrobić sobie własny osąd. Łazimy po mieście tak długo, że zaczynamy się martwić by pierwsze pozytywne wrażenia wywołane wspomnianymi imponderabiliami, niezwykłymi budowlami, pięknie zadbanymi parkami, romantycznym wieczornym spacerem w otoczce migoczących wszędobylsko iluminacji, nie zostały przyciemnione bólem nóg i przesytem włożonych do mózgu obrazków. Tym bardziej, że to jeszcze nie koniec naszego tutaj pobytu, więc musimy sobie jakoś zacząć poznawcze emocje dozować. Mamy jeszcze do dyspozycji przynajmniej dwa dni. Jeden, jutro – zanim wyjedziemy na podbój niezmierzonych stepów i tego, co kryje się hen, hen po drugiej stronie państwa i jeden po powrocie z wojaży, a przed powrotem Asi do Polski i mnie do Rosji. Znaczy się mamy czas i nie musimy się zbytnio sprężać i nadzwyczaj obciążać nóg, co nie znaczy, że i tak nas już dzisiaj nie bolą. Jutro chodzimy zdecydowanie mniej. Idziemy tylko do szklanej piramidy i położonego obok fantastycznego muzeum narodowego. W muzeum wśród cennych zbiorów, wspaniałych obrazów, fantastycznych ekspozycji, obrazujących życie tutejszych ludzi na przełomie kilku wieków, jest coś, co frapuje i zaskakuje mnie najbardziej. Nasi tu byli – chce mi się krzyknąć widząc napis nad głównym eksponatem nie tylko muzeum, ale całego Kazachstanu. Ecik Korfany, symbol wolnego kazachskiego ludu to „Złoty człowiek z Ałmaty”, czyli wojownik z plemienia Scytów Ałtajskich, pochowany w złotej zbroi i odnaleziony w roku 1969 w wykopaliskach w Issyk niedaleko byłej stolicy na południu kraju. Mnie dziwi nie tyle historia wypisana złotymi literami na ścianie za plecami Ecika, ile to jak go nazwano. Ecik Korfany. Skoro Ecik to musi to być nasz chop – myśla sobie (nasz znaczy ze śląska). Dyć na bajtla Masztalskiego tyż wołali Ecik. No i to Korfany. Pewnie „t” przez lata gdzieś się przyplątało i powstało Korfanty, a jeżeli tak no to śląskie ślady na kazachskim stepie są już nie do podważenia. Widać jasno, że „… starsza nasza rasa niż się przypuszcza…” jak śpiewał Tadeusz Chyła. Śpiewał wprawdzie o Krakusach, odkopanych w egipskich grobowcach, ale co nam szkodzi dołożyć do nich Ślązaków, znalezionych w Kazachstanie hi hi. Z takim miłym akcentem zostawiam Ecika w spokoju. Podobno inni też mają go ponownie zostawić w spokoju i jak fama niesie jeszcze w tym roku ponownie złożyć do specjalnie przygotowanego grobowca. Dzisiejsze możliwości techniczne nie są w stanie wydobyć ze szczątków, jakie są do dyspozycji, kodu DNA więc postanowiono przechować resztki złotego człowieka do czasów, gdy być może nauka poczyni postępy i uda się z Ecika wydobyć więcej informacji. Może wtedy zostanie potwierdzona moja naprędce sklecona teoria? Kto wie?
Na ostatni dzień w Kazachstanie, zostawiamy sobie trzecią stronę miasta z ogrodem botanicznym, łukiem tryumfalnym, leniwie wijącą się rzeką i tym, co najlepsze – dosyć dobrą kazachską kuchnią. Ale to dopiero za jakieś trzy tygodnie, czyli po powrocie z Ałma-Aty.
Super.