Do doliny Azapa wybieram się rowerem skoro świt. Wprawdzie dolina (jak się dowiaduję z przewodnika) z wartym zwiedzenia muzeum archologicznym leży zaledwie 15 km na północ od centrum miasta, ale nie należy zapominać, że zarówno miasto jak i kilkusetkilometrowa okolica to tereny pustynne, a więc czeka mnie wycieczka rowerowa przez pustynię. Jasne, że w mieście nie odczuwa się pustynnego klimatu, ale od razu za końcem zabudowań wyraźnie czuję na twarzy spiekotę pustynnego wiatru, a oczom brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia, bo dookoła tylko piasek, góry i krążące nad nami padlinożercze ptaki. Jedynie asfaltowa droga i co jakiś czas stojące przy niej budynki, a nawet kioski z zimnymi napojami pozwalają pokonać te parenaście kilometrów w przyzwoitym czasie i bez większego stresu. W samym centrum doliny znajduję miasteczko San Miguel de Azapa (haha miasteczko – 15 domków, kościół i przesłodka – jak samochodziki z mojego dzieciństwa – straż pożarna) a w nim, w elegancko zacienionym wysokimi palmami ogrodzie, muzeum archeologiczne z jak się okazuje najstarszymi na świecie mumiami. Fantastycznie wystawione eksponaty z przed paru tysięcy lat: ceramika, broń, narzędzia, cała technologia mumifikowania zwłok, spreparowane czaszki oraz oczywiście same mumie, wzbogacone są obszerną relacją z życia i kultury indian Azapa od zarania dziejów po dzień dzisiejszy. Potomkowie tych pierwotnie osiadłych tu ludów żyją w dolinie do dzisaj i są jednymi z największych w Ameryce Południowej, a nawet na świecie, plantatorami oliwek i producentami wytwarzanej z nich oliwy. Są indianami-businessmanami .
Oprócz zwiedzania wspaniałego muzeum niewiele mam tu do roboty. Kręce się trochę po dwóch ulicach przecinających to niby miasteczko na cztery kwadraty, wchodzę do malowniczego starego kościółka, pstrykam parę zdjęć i powoli kieruję swój rower z powrotem na pustynną drogę w kierunku Arici.

Następnego dnia pozwalam moim strudzonym całodniową rowerową wycieczką kościom na relaks w hamaku – może powiniemem zgłosić się do księgi rekordów Guinessa na najdłuższe leżenie w hamaku?
Odpocząłem i znowu ruszam dalej. Tym razem grupowo (jest nas łącznie siedem osób) samochodem z biura turystycznego do parku Lauca 160 km od Arici na wysokość 4.700 m.n.p.m. Wyjeżdżamy o 7-mej rano i już po dwóch godzinach wznosimy się ponad chmury ciasno otulające przyległe do Arici szczyty. Pogoda jak za dotknięciem różdżki zmienia się z pochmurnej, mglistej, chłodnej w rozzarzoną tropikalnym słońcem bezwietrzną i upalną. Szczęście, że zabrałem krem plus 50, bez którego dalsza wycieczka mogła by zakończyć się katastrofalnymi w skutkach poparzeniami. Zanim dojeżdżamy do parku, na wysokości około 3.000 metrów, przewodnik serwuje nam pierwszą atrakcję. Zjeżdżając z górky, wyhamowywuje samochód, wrzuca bieg na luz i o dziwo samochód cofa się samoczynnie pod górę. Czary to czy cuda jakowe???. Wysiadamy. Przed nami stoi już kilka innych samochodów z takimi samymi jak my niedowiarkami i wszyscy na swój sposób próbują przekonać się, że niemożliwe jest jednak (przynajmniej tutaj) możliwe. Co kto ma okrągłego, a to jakaś piłka, a to butelka po coli, wszystko położone na ulicy toczy się pod góre. ???? Złudzenie optyczne ???? Nie wiem. Nagrałem w tym miejscu krótki filmik (nie jestem fanem kręcenia filmów, wolę zdjęcia, ale tutaj dla udokumentowania cudu, trzeba było), który po powrocie z wyprawy chętnie zaprezentuję.
Cuda cudami, a my jedziemy dalej i po kilkuset zakrętach ukazuje nam się następny cud. Park Lauca. To prawdziwa perła tutejszych Andów. Ponad chmurami roztaczają się przed nami majestatycznie niczym królewskie trony, pokryte białym puchem sniegu, otoczone jednorazowymi termalnymi źródłami i przeźroczystymi jeziorami, rosłe na ponad 6.000 metrów wulkany. My sami osiągamy wysokość 4.700 metrów, a więc wulkany strzelają przed nami na jeszcze prawie 2.000 metrów wzwyż. Siadamy na skraju drogi, nie tylko dlatego, że wszelki ruch na tych wysokościach jest niewskazany, ale przede wszystkim dlatego, że widok a nie brak tlenu zatyka nam dech w piersiach. Nie mamy (a przynajmniej ja nie mam) ochoty na nic innego jak tylko patrzeć, patrzeć i sycić oczy niezapomnianym widokiem. Jak długo się da. Parę poniżej zamieszczonych zdjęć nie jest w stanie oddać naturalnej piękności krajobrazu, ale być może troszeczkę ją przybliży – mam nadzieję.
Po ponownym odzyskaniu tchu w płucach pozwalam sobie na krótki i bardzo powolny spacer dookoła najwyżej na świecie położonego jeziora Chungara (4.520 m.n.p.m.) z nad brzegów którego wyrastają moim zdaniem dwa najpiekniejsze wulkany: Pareinacota (6.350 m.) i Pomerape (6.240 m.).
W drodze powrotnej odbijamy deczko od głównej drogi, by przyjżeć się z bliska wypływającym tu i ówdzie termalnym źródłom. Niestety nie mamy czasu by się w nich ani pokąpać ani przynajmniej na chwilę zanurzyć – są to niedogodności krótkich, jednodniowych wycieczek, w czasie których nie na wszystko starcza czasu. Dalej droga wiedzie nas do malowniczo w górach położonej wioski Parinacota, której kolorowe mury, kamienne uliczki i rozrzedzone powietrze składają się na surrealistyczną scenerię dla XVIII wiecznego kościoła stanowiącego niejako centrum wioski. Tutaj przewodnik pozwala nam na godzinę swobodnego zwiedzania (za wiele do zwiedzania to tutaj nie ma, ale spacer zacienionymi wysokimi, kolorowymi murami, ulicami należy niewątpliwie do przyjemności) miasteczka, poczym spotykamy się w jednej z malowniczych ozdobionych ludową sztuką knajpeczek, na obiadokolacje, po której opuszczamy ten uroczy, żyjący swoim czasem (a czas płynie tu niewątpliwie wolniej) zakątek świata. Do Arici dojeżdżamy gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca schowały się za andyjskie szczyty, zaciemniając tym samym skrywaną w ich wnętrzu perełkę zwaną parkiem Lauca.

Wycieczka do Parku Lauca uwieńczyła moją przygodę z Chile, która rozpoczeła się gdzieś tam w Ziemi Ognistej pod kołem biegunowym w Parku Torres del Paine i biegnąc przez niezapomniane, kolorowe Valparaiso, przez egzotyczną wyspę Wielkanocną, przez gorącą pustynię Atacama doprowadziła mnie pod równik do północnych granic państwa.
Pozostałe pare dni spędzam na pakowaniu obozowiska, przygotowywaniu samochodu do dalszej drogi. 18 września mówię – Adios Chile – i wyruszam w dalszą część „into the world”, tym razem kierunek Peru.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł