Pierwotnym moim zamierzeniem po wyjeździe z El Bolson było dotarcie do San Carlos de Bariloche, spędzenie w nim dwóch, trzech dni i pojechanie dalej na północ w kierunku Mendozy. Zycie jednak, jak to życie, napisało ciut inny scenariusz. Do Bariloche i owszem dotarłem krótko po południu, ale nie znalazłwszy w mieście żadnego wolnego parkingu, pojechałem szukać miejsca na nocleg troszeczkę dalej (ok. 25 km wzdłuż jeziora Nauhel Haupi) do parku Llao Llao (czyt. Jao Jao). Chciałem tylko znaleźć miejsce do spania, przespać się i rano wrócić do Bariloche z nadzieją znalezienia parkingu.
No i właśnie w parku Llao Llao życie zaczęło pisać swój scenariusz, któremu nie bez zadowolenia całkowicie się podporządkowałem. Widoki, jakie się przede mną roztaczały praktycznie z każdego zakątka parku, przez który przejechałem w poszukiwaniu miejsca do spania, obudziły we mnie niepohamowaną chęć przyjrzenia się im bliżej i dłużej. Znalazłem spokojne miejsce na wzniesieniu z fantastycznym widokiem. Zaparkowałem samochód, usiadłem na kamieniu i przez długie długie chwile patrzałem przed siebie nie umiejąc oderwać wzroku od zatapianych w promieniach zachodzącego słońca krajobrazów. Chyba wtedy zrodziła się myśl, by następnego dnia przyjrzeć się parkowi z najbliższej jak to możliwe odleglości, czyli z siodełka roweru. Postanowiłem objechać cały park Llao Llao na rowerze (w końcu po to go ze sobą ciągnę).
Rano szybciutko spakowałem to, co na całodzienną wycieczkę jest niezbedne, wyciągnąłem rower i heja z górki (spałem na wzniesieniu). Już po pierwszym zakręcie wiedziałem, że będzie bajkowo, bo zauważyłem rosnący na skale las. Nie jakieś tam krzaki, czy pare drzew. Duży, zielony las na skalnym urwisku. Bajka. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a ja jechałem i jechałem, co chwila zatrzymując się, podziwiając widoki, myśląc że nic piękniejszego już nie będzie, a jednak każdy następny wydawał się piękniejszy. I tak cały dzień przez 80 kilometrów.
Po drodze znalazłem górski cmentarz, na który musiałem się kilkanaście minut drapać pod górę, ale warto było zobaczyć, jakie niektórzy nawet po śmierci mają widoki. Znalazłem grotę w skale, miejsce tutejszych pielgrzymek. Znalazłem wspaniałe miejsca do kąpieli w jeziorze, z czego nie omieszkałem skorzystać. No i w końcu znalazłem stadnine koni połozoną pod górą Corro Lopez – wtedy już wiedziałem, co będę chciał robić następnego dnia.
Następnego dnia jeździłem po parku Llao Llao konno. Właściciel stadniny, gaucho Ariel, zanim dał mi konia, zaprosił do wspólnego wypicia maty. Potem razem osiodlaliśmy dwa konie i z jego czternastoletnim synem Emanuelem ruszyłem w konny rajd po patagońskich pampach.
Po powrocie jeszcze kilka godzin spędzilem w stadninie. Pomogłem Arielowi przy wymianie paru podków, wspólnie wyczyściliśmy wszystkie konie, w sumie 19 stuk, wypiliśmy pare litrów maty, zjedliśmy orginalnego argentyńskiego, przygotowanego przez gaucho autentico steaka. Dla mnie była okazja sprawdzenia postępow w nauce hiszpańskiego. Jeszcze ciągle bardzo słabo, ale chyba jakoś się rozumieliśmy skoro Ariel nalepkę z moim logiem into the world (widać na zdjęciu) przykleił u siebie na szybie.
Wieczorem wróciłem na moje poprzednie miejsce, by jeszcze raz popatrzeć na zachód słońca nad parkiem Llao Llao. Rano pojechałem do San Carlos de Bariloche.