Rankiem, a to już zrobił się 30-ty grudnia, wyjeżdżam z narodowego parku Torres del Paine w kierunku El Calafate, gdzie od paru dni czekają już na mnie moi znajomi z Ushuaii, Brigit i Michael. Mam do przejechania coś około dwustuparu kilometrów, no i granicę chilijsko-argentyńską. Z tymi granicami to nigdy nie wiadomo, do czego się przyczepią i co będą kontrolować, a więc zawsze towarzyszy temu jakiś tam stres. A może to jeszcze w podświadomości pozostała pamiątka po naszych granicach np. z NRD? To było dopiero przeżycie. Kto choć raz przejeżdżal tę granicę, to wie, o czym piszę.
No cóż, i ja dojeżdżam po 40 kilometrach do granicy. Oczywiście nauczony doświadczeniem (to już któreś tam z rzędu przejeżdżanie z Chile do Argentyny i z powrotem) pochowałem owoce, warzywa i całą żywność, tak żeby mi nie zabrali. Do tej pory zawsze coś musiałem oddać. Raz zabrali mi cały worek jabłek, innym razem jajka i mleko, a ostatnio nawet drewniany klocek, który wożę po utracie kółka od przyczepki, w razie gdybym musiał ją odstawić. Teraz też na wierzchu zostawiam specjalnie jedno jabłko, łudząc się, że po jego zabraniu nie będą szukać dalej. Tak to już jest w tych przygranicznych wojazach. Na granicy mam trochę szczęścia, bo zaraz po mnie podjeżdżają dwa autobusy z turystami i robi się trochę zamieszania, z którego korzystam, bo celnik bez patrzenia na mnie wbija mi stempel, zabiera kartę samochodową (kartę taką zawsze zabierają przy opuszczaniu państwa, a przy wjeżdżaniu wydają nową) i uśmiechając się mówi esto todo tzn. to wszystko i adios. No dobra, ale gdzie jest Argentyna. Nie mam karty wozu, nie mam stempla wjazdu, a oni podnoszą szlaban i każą jechać. Do tej pory było tak, że w jednym pomieszczeniu siedzieli Chilijczycy i Argentyńczycy. Jedni załatwiali formalności związane z wyjazdem, a drudzy z wjazdem. A tu co? Pytam niezgrabnie o co chodzi i już wiem. Argentyna jest cinco kilometros dalej. Acha! Więc jadę, oczywiście o stanie drogi na terenie nie należącym do nikogo nie muszę pisać. Makabra. Po drodzę dedukuję, że skoro na tej granicy nie siedzą razem, to pewnie mają tu jakiś konflikt albo coś. A jak oni się tu nie lubią, to pewnie odbija się to na biędnych turystach przekraczających w tym miejscu granicę. Ocho – czarne myśli niczym wczorajsze chmury zawisły nad moją głową. Teraz to dopiero będzie. Przekopią mi samochód, będą się czepiać, a ja ich nie będę rozumiał. Będzie niełada cyrk – myślę. Granicy jak nie widać tak nie widać. Te pięć kilometrów to czasowo po normalnej drodze tak mniej więcej jak sto. W końcu jest. Domek. Tak malutki domek, w środku dwa stoły i dwóch urzędników: celnik i policjant. A teraz uwaga! Nie ma prądu, nie ma komputerów, nie ma poza stołem i urzędnikiem nic. Podaję paszport celnikowi, który przepisuje numer, nazwisko itd. do grubej księgi, a policjant obok daje mi do wypełnienia kartę samochodową, do której ja mam wpisać numer rejestracyjny, numer silnika, nadwozia, markę, a on nawet nie porównując z dowodem rejestracyjnym przykłada stempel podpis i to wszystko. Średniowiecze, ale za to jakie fajne. Cała procedura trwała parę minut – zaznaczam bez komputera – i znowu jestem w Argentynie. Macie takie uczucie ulgi, jak wyjeżdżacie gdzieś za granicę i potem wracając do domu przekraczacie granicę swojego państwa? Takie „uf“, nareszcie u siebie? Właśnie tak miałem. Po trzech miesiącach pobytu w Argentynie czuję się w niej poprostu jak w domu.
Droga się oczywiście zmieniła, sunę sobie asfalcikiem, czasami stanę żeby… coś sfotografować i po dwóch godzinach dojeżdżam do El Calafate. Wspomnę jeszcze, że przed każdym wjazdem do jakiegokolwiek miasta czy miasteczka, jest posterunek policji i rutynowa kontrola dokumentów. El Calafate też wita mnie w umundurowaniu. Tym razem nawet nie chcą dokumentów, tylko machają ręką i mogę jechać dalej. Mój kolorowy samochód wzbudza zaufanie.
Cetrum El Calafate, to prawdopodobnie centum turystyczne całej Patagonii. Pisałem już o miasteczkach, żyjących moim zdaniem tylko z turystyki. Nie porównują się one jednak do tego, co tu zobaczyłem. Małe miasteczko, powstałe paredziesiąt lat temu (wcześniej był tu tylko punkt handlu wełną) składa się tylko z hoteli, sklepów I oczywiście biur podróży, no i jest tu jeszcze casino. Na ulicach kolorowo niczym na targach odzieży turystycznej. Smiało można się zorientować, co w danym sezonie jest modne na całym świecie. Wszyscy bez wyjątku chodzą w markowych ciuchach, a kolorów lustrzanych okularów przeciwsłonecznych nie jestem w stanie policzyć. Na pierwszy rzut oka wygląda to wszystko stosunkowo fajnie i nawet wywołuje znany wyraz twarzy “wow”. Na dłuższą metę jednak nie do wytrzymania, więc dość szybko się orientuję, że długo tu nie zabawię.
Swoją ekspansję zawdzięcza El Calafate prawdopodobnie swojemu położeniu w pobliżu trzech najczęściej odwiedzanych miejsc w Patagonii, tj. parku Torres del Pajne na południu, pasma górskiego Fitz Roy na północy, no i oczywiście w bezpośredniej odległości (ok. 20 km) lodowiec Perito Moreno. Z powodu owego lodowca, o którym już się wiele nasłuchałem i naoglądałem, i ja tutaj właśnie dotarłem. Wyjazd do parku, w którym znajduje się lodowiec, planuję na 31-go grudnia, czyli Sylwestra, mając nadzieję, że to, co zobaczę, zastąpi mi noworoczne fajerwerki.
Nie pomyliłem się. To co ujrzałem, przyćmiło swym blaskiem wszystkie dotychczasowe fajerwerki, lącznie z tymi w Paryżu w 1999/2000 roku. To był istny spektakl natury, jakiego człowiek nie jest w stanie wymyśleć. Olbrzymia masa lodu lśni się w promieniach słońca różnymi kolorami, do tego co jakiś czas kilkutonowa bryła odrywa się od masywu i łoskotem wpada do wody. Lodowiec do tego wszystkiego wydaje niesamowite dzwięki: syczy, dudni, pęka, wyje, po czym na chwilę zapada w absolutną ciszę. Stałem przed nim kilka godzin, oglądałem z różnych stron, zrobiłem setki zdjęć i w tej chwili wiem, że cokolwiek bym jeszcze nie napisał, to i tak nie jestem w stanie słowami oddać tego, co przez te parę godzin przeżywałem. Takiego teatru natury poprostu nie jestem w stanie opisać. Przepraszam. Parę zdjęć mam nadzieje przybliży w minimalnej skali zjawisko p.t. Perito Moreno.

Po powrocie do El Calafate, gdzie parkowałem samochód przy łące, na której chadzały sobie flamingi, a obok koń przywiązany do słupa pilnował obejścia niczym pies znany z naszych europejskich krajobrazów, zaczęliśmy z Brigit i Michaelem przygotowywać sobie sylwestrowe ucztowanie. Jakieś zakąski, jakieó coś, żeby zakąski miały sens. Muzyka typu AC/DC, Led Zeppelin (Michael jest fanem AC/DC, ja natomiast Zeppelinów), a Brigit słucha wszystkiego, byle było rockowe – no i gotowe. Sylwester w samochodzie pod patagońskim niebem, tańce na ulicy i życzenia z przechodniami w pięknym hiszpańskim języku – feliz anio nuevo. Prawda, że brzmi pięknie? Więc niech ten Nowy Rok taki będzie.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł