Cudowny, ba powiedziałbym sielankowy, czas podróży we dwójkę nieubłaganie dobiega końca. Za chwilę niestety ponownie będę brał się ze światem za bary w pojedynkę, co jest niewątpliwie znacznie trudniejsze, bo wymagające i większej koncentracji, i więcej siły, i dużo więcej czasu poświęconego na planowanie, wyszukiwanie, przygotowywanie itd. itp. Wiadomo, co dwie głowy i dwie pary oczu to nie jedna, a co cztery ręce i nogi to nie dwie, nie wspominając oczywiście o wszystkich innych walorach bycia z bliską osobą. Czas, w którym podróżujemy z Asią, jest dla mnie bez wątpienia okresem jakby luksusowego urlopu, w porównaniu z codzienną harówką, jaką trzeba mi wykonać przemierzając świat samemu, przeto ze smutkiem spoglądam w kalendarz, widząc, że to już ostatnie nasze wspólne dni. Mój odwrót z dalekiego nieokiełznanego do końca Kazachstanu do jeszcze dalszej i jeszcze dzikszej Mongolii zaczyna się już praktycznie w Ałma-Acie, kiedy to po zejściu z wysokiego, ośnieżonego Szymbulaka, czas nagle bardzo przyspiesza. Jako, że Asia już pojutrze odlatuje z powrotem do Europy, a od lotniska w Astanie dzieli nas ponad 1000 km, przeto odtąd wszystko musi zacząć dziać się szybko. Drogę powrotną z Ałma-Aty do Nur-Sultan, by nie powtarzać intrygującej, ale wątpliwej przyjemności, jaką jest przemierzenie upalnego pustkowia, kazachskiego stepu, rozklekotanym autobusem, tym razem pokonujemy samolotem. Szybka to i sprawna podróż, ależ jak bardzo pozbawiona egzotyki i przygody. Za to czas i siły, które w ten sposób zaoszczędzamy możemy, nie bez uciechy, przeznaczyć na domknięcie zwiedzania przedziwnej stolicy niebanalnego państwa, które już za parę dni pozostanie tylko w naszej pamięci. Najpierw oczywiście zmieniamy hostel na nieco lepszy niż ostatnio i znacznie bliżej centrum, co zaoszczędza nam ponownie kilka chwil drogocennego czasu. Potem szybko, ale bez zadyszki zwiedzamy, co jeszcze nie zostało zwiedzone (a i tak pewnie znalazłoby się jeszcze coś, czego już nie zobaczymy), jemy w naszej ulubionej jadłodajni, co jeszcze nie zostało zjedzone (a i tak pewnie są jeszcze potrawy, których już nie skosztujemy) i w końcu cieszymy się sobą jak najbardziej, bo już jutro rano ponownie trzeba się będzie żegnać. Pożegnania jak to pożegnania – są zawsze smutne. U nas tym bardziej, bo nigdy nie wiemy, kiedy i gdzie się znowu zobaczymy, a zważywszy, że przed Asią teraz mnóstwo pracy, a przede mną daleka i nie bardzo sprecyzowana co do czasu i miejsca droga, należy mniemać, że nie nastąpi to szybko, co nie znaczy jednak, że nie należy mieć nadziei, że kiedyś nastąpi. Po zniknięciu skrzydlatego kolosa z Asią na pokładzie, gdzieś za zachodnią częścią horyzontu, czas ponownie gwałtownie zwalnia, by za około dobę wrócić do swojego normalnego rytmu, odmierzanego, jak to w podróży przez świat, tempem wschodów i zachodów słońca.

Przez pierwsze godziny mojego powrotu do Gornoałtajska (tak nazwę stolicy Republiki Ałtajskiej zapisuje się z polska, czego nie wiedziałem i do tej pory używałem oryginalnej rosyjskiej pisowni Gorno-Altaisk) nie powinno być żadnych niespodzianek. Wiem gdzie wsiąść, gdzie wysiąść lub się przesiąść. Wiem gdzie kupić bilet i gdzie się przespać, więc niczym się nie martwię. Znacznie gorzej będzie dalej, za stolicą rosyjskiej Ałtaji, bo to też wiem, że jak do tej pory o drodze stamtąd do Mongolii nic nie wiem. Oprócz oczywiście tego, że normalnych połączeń nie ma żadnych, a z tymi nienormalnymi, takimi jak autostop, też może być bieda, bo samochodów jeździ tam niewiele. No trudno- taka niewiedza i niepewność dodają mojej podróży dodatkowej pikanterii i niepowtarzalnego smaku, więc póki co też się niespecjalnie przejmuję i siadłszy nad brzegiem Ishim, spoglądam po raz ostatni na miasto, które jeszcze miesiąc temu było dla mnie podobną zagadką, a dzisiaj nie ma już zbyt wielu tajemnic i pozwalam czasowi leniwie płynąć. Autobus do Pawłodarska odjeżdża dopiero wieczorem.

W Pawłodarsku, duży dworzec autobusowy, podobnie jak ostatnio, im bardziej do niego wchodzę, tym bardziej jest nieczynny. Oprócz poczekalni i jednej kasy, która mimo że czynna, to i tak biletu nie można kupić, bo nikogo za szybą nie ma, wszystko jest zamknięte. Miesiąc temu byłem tu około szóstej rano i było podobnie, a teraz jest czwarta, więc co się dziwić. Bilet kupię później – myślę, rozglądając się tym czasem za czymś płaskim, na czym mógłbym się na chwilę wyciągnąć. Chyba się jeszcze trochę zdrzemnę. Cóż innego robić o czwartej nad ranem na pawłodarskim dworcu? Na takie okoliczności jestem jasna sprawa doskonale przygotowany. Dmuchany materac, śpiworek i jasiek pod głowę lądują na szerokiej ławie i po chwili przywiązawszy torebkę z dokumentami i najważniejszymi rzeczami do ręki, zasypiam jak suseł. Niestety nie na długo. Proszę usiąść, tu nie wolno leżeć – słyszę jak przez sen i z trudem podnoszę powiekę. Pan w mundurze i z miną tak groźną, że druga powieka podnosi się automatycznie, powoduje, że dosyć szybko zmieniam pozycję z horyzontalnej na wertykalną i w takiej już pozostaję aż do przyjazdu autobusu. Z panami w mundurach nie ma co żartować ani dyskutować, zwłaszcza w krajach o niepewnych ustrojach politycznych, gdzie władza woli żeby ludzie siedzieli niż leżeli. Kazachstan, mimo całego swojego piękna i mojej sympatii chyba niestety do takich należy, więc siadam. Siadam i nic nie gadam. Zawsze lepiej siedzieć milcząc niż gadając siedzieć – pariodiuję w myślach Laskowika i czekam aż pan w mundurze, uspokojony moim grzecznym zachowaniem, oddali się na bezpieczną odległość. Śpiwór i poduszkę z żalem chowam do plecaka, a że i na takie okoliczności jestem przygotowany, wyciągam z niego książkę i jakoś przetrwam następnych kilka godzin siedząc.

Autobus spóźnia się tylko trochę. To nic. Cieszę się, że w ogóle przyjechał. Pamiętam jeszcze lekcję z ostatniego mojego tu pobytu, kiedy to nagle pojawił się autobus, którego miało nie być i boję się by tym razem nie było odwrotnie. Na szczęście nie jest. Z niewielkim opóźnieniem, ale jedziemy. Za to do Barnauł spóźniamy się już znacznie. Chyba ze dwie godziny. Trochę dłużej niż ostatnio zeszło się na granicy, trochę częściej kierowca robił postoje, pewnie też trochę wolniej jechał i tak suma summarum na znanym mi dobrze dworcu w Barnauł wysiadam o pierwszej w nocy. Dobrze, że przezornie zarezerwowałem sobie pokój zaraz przy dworcu. Po 40 godzinach bez spania i o tej porze pewnie daleko bym z plecakiem nie zaszedł. Już po drodze do hotelu solennie sobie obiecuję, że jutro naśpię się do woli. Może i cały dzień. Do Gornoałtajska ruszę dopiero pojutrze – postanawiam, zostawiając sobie cały dzień na odpoczynek – nikt i nic mnie przecież nie goni. Acha – akurat! Od czasu, gdy przez Amerykę Południową, podróżowałem samochodem i jako, że nie miałem prądu moją dzienną aktywność wyznaczały tylko słoneczne promienie i tak mi już zostało. Mój wewnętrzny budzik włącza się mniej więcej między ostatnim pianiem kogutów, a pierwszym blaskiem wschodzącego słońca, bez względu na to czy zasnąłem razem z jego zachodem czy też nie. Tak jest i dzisiaj. Mimo wczorajszego potwornego zmęczenia budzę się przed szóstą i o ponownym zaśnięciu mowy nie ma. No trudno – pochodzę sobie trochę po mieście, które jak ostatnio zauważyłem wcale nie jest takie brzydkie jak mi się pierwej wydawało. Ale na pewno wrócę wcześnie i od razu się znowu położę postanawiam, wstając. Przy okazji spaceru zajrzę jeszcze do biura informacji turystycznej, które ostatnio było zamknięte i może tym razem uda się dostać jakąś lepszą informację – jak najlepiej dotrzeć do południowej granicy? Bardzo na to nie liczę. W końcu już w tylu miejscach i tylu ludzi pytałem, że raczej gdyby coś, gdzieś, jakoś było to już bym wiedział, ale spróbować nie szkodzi tym bardziej, że i tak nie mam nic lepszego do roboty. Po drodze kupię już sobie na jutro bilet do Gornoałtajska i do południa powinienem być gotowy. Tak czy siak najważniejsze, żebym dzisiaj poszedł wcześniej spać i przed jutrzejszym wyjazdem nadrobił w tej kwestii wszystkie zaległości, bo droga może być długa i męcząca. Acha – akurat! Już na dworcu w trakcie kupowania biletu trafia mnie myśl – a zapytaj jeszcze raz czy nic się nie zmieniło i czy w dalszym ciągu nic nie jedzie do Mongolii albo przynajmniej do granicy? Wiem, że to bez sensu, ale i tak pytam. Pani po drugiej stronie szyby kręci przecząco głową. A do Saty? Pokazuję na mapie ostatni punkt przed granicą, o który też już wcześniej pytałem, a w którym jak sprawdziłem jest jeden bardzo drogi hotel. Nie ma. Słyszę ponownie. Zawsze w takich sytuacjach przypominają mi się czasy PRL-u, kiedy to zza każdej szyby, na każde pytanie, można było usłyszeć – nie ma lub nie wiem. No trudno, wiedziałem, że tak będzie i już chcę odchodzić, gdy mój wewnętrzny głos zatrzymuje mnie i szepcze – spytaj jeszcze o Kosz-Agacz. To jak widać na mapie ciut większa wioska jakieś 20, może 30 km przed granicą. Znowu wiem, że to bez sensu, mimo to ponownie pytam. A może jedzie coś do Kosz-Agacz? – wyciągam mapę i pokazuję, o który punkt mi chodzi. Tak! Do Kosz-Agacz jedzie. Raz w tygodniu w niedzielę o siódmej rano z Gornoałtajska. Oooo! Ta wiadomość elektryzuje mnie jak 380V bez uziemienia. Nagle wszystko mi się zmienia. Tylko dlaczego nikt wcześniej mi o tym nie powiedział? Wiem, wiem – nie pytałem o Kosz-Agacz tylko o granice lub Saty, ale czy to naprawdę trudno się domyśleć, że jak ktoś chce dojechać z punktu A do punktu C to jak dojedzie do leżącego tuż przed nim punktu B to też będzie zadowolony? Naprawdę trudno?  Pewnie mógłbym się teraz rozwodzić o urzędnikach państwowych (do takich należą wszyscy, których prosiłem o informację), w których gestii, nie jest dobro klienta i rzetelna obsługa, a jedynie odbębnienie 8 godzin pracy, ale jako, że i tak to niczego nie zmieni, przestaję o tym myśleć. Teraz inne myśli lotem błyskawicy przelatują mi przez głowę. W niedzielę o siódmej rano! A co dzisiaj mamy? Sobotę. Jak się dostać na jutro na siódmą do Gornoałtajska pytam, w dalszym ciągu stojąc przy okienku. O pierwszej w nocy jest autobus. Powinien według planu dojechać na piątą, piątą trzydzieści. Dobrze, to zostanie mi jeszcze czas na śniadanie, myślę szybko i decyduję. Poproszę dwa bilety: jeden do Gornoałtajska na dzisiaj w nocy (praktycznie to już będzie jutro) i drugi do Kosz-Agacz. Chowam bilety do portfela i już wiem, że po raz kolejny się nie wyśpię. Nic to – nadrobię, kiedy indziej.

Ach jak ja lubię tę dworcową atmosferę. Panuje tu taki nieopisany współgrający ze sobą nieład. Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają. Ktoś się gdzieś spieszy, ktoś na coś czeka. Jedni targają ogromne pakunki, inni tylko małe torebki. Każdy jednak coś niesie. Dzisiaj niedziela więc większość jedzie pewnie odwiedzić rodzinę na proszony obiad. Poznać to po odświętnych strojach. Niektórzy, mimo święta i tak pewnie jadą do pracy, chociaż tych chyba jest niewielu jak mi się wydaje. Są pewnie i tacy, którzy po prostu wybierają się w siną dal, nie bardzo martwiąc się o to gdzie ona jest i czy w ogóle. Z bułką w ręku przyglądam się budzącemu dniu na małej stacji w tak dobrze mi znanym Gornoałtajsku, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że podróżowanie lokalnym transportem to najlepsza forma obserwacji tubylczego życia. Dokładnie w chwili, gdy przełykam ostatni kęs, popijając gorącą kawą, bo i na takie okazje jestem przygotowany, wożąc ze sobą grzałkę i metalowy kubek, podjeżdża mój 15-sto osobowy busik. Moment później, zapakowawszy mój dobytek w tylne luki, siedzę wygodnie przy w miarę czystym oknie z utęsknieniem czekając widoków, które mniemam za nim ujrzeć. Nie znaczy to, że w raz z odjazdem z dworca kończy się moja obserwacja lokalnej społeczności. Nie. Zmienia się tylko jej forma. Z obserwatora zewnętrznego, jakim byłem na dworcowej ławce, w jednej chwili staję się obserwatorem uczestniczącym, siedząc ciasno ramię w ramie, noga w nogę z lokalsami. Jestem jakby jednym z nich. Prawie. Poza szczegółami typu odzież, czy bagaż jedna rzecz różni nas zasadniczo. Ja nie posiadam złotych zębów, a oni, bez wyjątku tak, chwaląc się nimi często w szerokich uśmiechach. Tylko ich liczba jest różna – od co najmniej dwóch po wszystkie i zastanawiam się, od czego to zależy i co jest lepiej? Czy jak jest mało to dobrze, bo świadczy to o większej niż u innych higienie i dbałości, czy też odwrotnie, jak jest ich dużo to dobrze, bo świadczy to o wyższym statusie społecznym? Trudno wyczuć. Nietrudno natomiast się przyzwyczaić i tylko, co jakiś czas, gdy któryś promień słońce mocniej wpadnie do środka samochodu muszę mrużyć oczy, bo świeci się i błyszczy jak w świątecznej szopce. Przez pierwsze kilometry, które tą drogą przemierzam już po raz piąty, naturalnie bardziej przyglądam się moim współpasażerom niż widokom na zewnątrz. Te znam już na pamięć, a atmosfera w środku jest nadzwyczaj sympatyczna więc też bardziej interesująca.. Trochę nawet rozmawiamy, bo i oni mnie ciekawi jak ja ich i dopiero, gdy samochód mija skrzyżowanie z drogą do Barankol, na którym kiedyś zawsze wysiadałem, bardziej zaczyna zajmować mnie to, co za oknem. Od tej pory wszystko na zewnątrz staje się dla mnie nowe, a jak nowe to, wiadomo, że bardziej pociągające. Tym bardziej, że łącznie z krajobrazami, w miarę pokonywania następnych kilometrów, zmienia się też klimat. Im wyżej samochód pnie się po krętej jak muszla ślimaka drodze, tym bardziej pozostawiamy za sobą piękną, złotą rosyjską jesień z jej, cudownie mieniącym się słońcu wszystkimi jesiennymi kolorami, drzewostanem i kwiatostanem i wpadamy coraz bardziej w ramiona królującej w wyższych partiach Ałtai, zimy. Nie jest wszak tak, żeby utrudniała nam jakoś jazdę. Zimę z jej śnieżną powłoką, mimo wszystko bardziej widzimy niż odczuwamy, a po kilkudziesięciu kilometrach, jadąc na granicy śniegu, znowu powoli staczamy się w doliny, gdzie na powrót nad przyrodą władzę trzyma jeszcze cudowna jesień. Nie mogę się nadziwić zmienności migających za szybą widoków, Dobrze, że chociaż od czasu do czasu robimy krótkie przerwy, najczęściej tam gdzie jest, chociaż jedno duże drzewo, dające sporo cienia i wtedy mam czas na chwilę zatrzymać uciekające mi obrazy i trochę je sobie uporządkować. Inaczej bym chyba zwariował od nadmiaru wrażeń.

Już dobrze w popołudniowej godzinie, gdy wysokie ośnieżone wierchy widoczne są już tylko na horyzoncie, a my wjeżdżamy ponownie w coraz bardziej zamieszkałe tereny, objawiające się widocznymi co jakiś czas drewnianym osadami, składającymi się w porywach do kilkudziesięciu domostw, dwa wydarzenia wyrywają mnie z hipnotycznego letargu w który zapadłem obserwując piękno ałtajskiej przyrody. Najpierw ku mojemu zdziwieniu zauważam samochód ustawiony na cokole, pod kątem 45 stopni. To pomnik budowy tej niezwykłej trasy przez górzystą republikę Ałtajską, po której jedziemy, a którego nadaremnie poszukiwałem w jej stolicy. W jakimś przewodniku wyczytałem, że właśnie w pobliżu Gornoałtajska ma się znajdować ów pomnik i mimo długich poszukiwać i wielokilometrowego spaceru nie udało mi się go znaleźć. Aż w końcu proszę jest – bagatela 300 km dalej. No cóż – 300 km w ogromnej Rosji to pewnie tyle, co w pobliżu, podsumowuję pstrykając szybko przez okno pamiątkowe zdjęcie. Jeszcze dobrze nie kończę rozmyślać o samochodzie pomniku i rosyjskich odległościach, a już następne wydarzenie każe mi się zainteresować tym, co się wokół mnie dzieje. Do samochodu z trudem wciska się para podobnych do mnie plecakowiczów. Są z Francji i od paru tygodni podróżują tylko po Ałtaji i mimo, że robią to stojąc z wyciągniętą ręką przy drodze to i tak w końcu dosiadają się do mnie, czyli do transportu publicznego. Z tego co opowiadają, podróżowanie autostopem nie jest i tu tragiczne, ale też nie najłatwiejsze. Samochodów wprawdzie mało, ale jednak trochę ich tędy przejeżdża i zachowując cierpliwość pod koniec dnia zawsze jest się sporo dalej niż było się rano. Im też trochę łatwiej niż byłoby mnie, bo niosąc namiot i biwakowy ekwipunek nie są uzależnieni od baz noclegowych, co podróżując autostopem jest bardzo ważne. Gdy wysiadają na łące u zbiegu dwóch rzek, za którymi rysuje się przyciągająca i wzrok i serce linia niewysokich gór, trochę im zazdroszczę. Z chęcią i ja powędrowałbym jeszcze po okolicznych szlakach, dając się sobie nacieszyć rzadko spotykanymi widokami, zwłaszcza gdy przyozdobione są tak cudownym jesiennymi kolorami. Jednak druga myśl, o noszeniu na plecach dodatkowych kilogramów momentalnie zbija tę pierwszą o kilka stopni powodując, że mniej zazdrosnym okiem patrzę jak zarzucają sobie ciężkie toboły i uginając się pod nimi znikają w oddali. Jednak ta pierwsza myśl, spadając pod ciężarem drugiej, wcale się nie potrzaskała i nie znikła w czeluściach mózgu. Nie. Mimo, że wydaje się to niemożliwe, bo ani nie wiem jak daleko stąd do docelowego Kosz-Agacz, ani nie wiem czy znajdę w nim jakąś kwaterę, nie mam też pojęcia jak dalej przyjdzie mi pokonywać ostatnie kilometry do mongolskiej granicy, nie mówiąc o tym, że zupełną zagadką jest dla mnie, co będzie za nią, więc co tu rozmyślać o nowych zachciankach. Niemożliwe, niemożliwe, ale raz zapadnięta w głowie myśl nie daje mi spokoju i męczyć mnie już będzie do samego Kosz-Agacz, do którego dojeżdżamy wreszcie na krótko przed zachodem słońca.

„Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie”                                                                                          Heraklit z Efezu     

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł