Przed wjazdem do Puerto Iguazu zatrzymujemy się (jak to mam w zwyczaju) przy centrum informacji turystycznej. Jak zwykle w takich miejscach dostajemy mape miasta, dowiadujemy się, gdzie można znaleźć miejsca noclegowe, a na dodatek wykupijemy już bilety do Narodowego Parku Iguazu (tego z wodospadami). Jako że jestem w towarzystwie pracującej studentki i biznesmana (właściciela dobrze prosperującego przedsiębiorstwa), stać nas na wykupienie biletów z wszelkimi atrakcjami, tzn z pontonową wycieczką po rzece Iguazu, oraz z wyprawą łodzią pod same wodospady. Do tego mój przyjaciel funduje wynajem kilkupokojowego zielonego domku na trzy dni, a więc jest full wypas. Dawno nie miałem sobie tak dobrze. Jak dodam, że codziennie na kolacje smażymy wołową polędwice, którą popijamy czerwonym argentyńskim winem – z butelki a nie z kartonika -, to dopełnie obrazu sielanki, w jakiej przyszło mi uczestniczyć.
Następny dzień, mimo sielankowej atmosfery, niebardzo nas rozpieszcza. Od rana jest zimno i pada deszcz. Leoś wykorzystuje niesprzyjającą aure na wyciągnięcie nóg, które nękają bólami jeszcze od czasu pieszych wędrówek po Buenos Aires, a my z Jennifer zwiedzamy w tym czasie miasto i park, w którym utworzono coś w rodzaju szpitala albo schroniska dla zranionych, odebranych przez policje kłusownikom lub z innych powodów zagrożonych zwierząt. Deszcz jak widać na zdjęciach nie bardzo nam przeszkadzał.
Samo Puerto Iguazu to spokojna, nie mająca wyjątkowych zabytków, ale urocza ze względu na podzwrotnikowe oblicze miejscowość. Jednak gdyby nie to, że stanowi bramę do parku narodowego ze słynnymi kaskadami, prawdopodobnie świat by o niej nie usłyszał.