Nadszedł długo oczekiwany dzień: Wchodzimy do Parku Narodowego Iguazu. Pogoda jeszcze taka nijaka, ale według prognoz ma się około południa poprawić. Najpierw długimi kładkami przechodzimy przez rozlewiska w kierunku „gardła diabła“. Sam spacer kładkami już jest nie byle jakim przeżyciem. A to z krzaków wychodzą sobie jak gdyby nigdy nic mrówkojady, a to znowu nad głowami skaczą małpy, dokoła roi się od różnokolorowych ptaków, które siadają nawet na ręcę, w nadziei że dostaną okruszek chleba, wysoko nad nami szybują orły, a w dole coraz donośniej słychać szum spienionej rzeki, obwieszczający zbliżanie się do gigantycznego wodospadu, nie bez kozery nazwanego diabelskim gardłem. Widoki nie tylko zapychają dech w piersi, ale i skłaniają do rozmyśleń, jak natura mogła coś tak wspaniałego stworzyć i jak coś tak wspaniałego trwa non stop bez uszczerbku dla swej wspaniałości przez z górą 100.000.000 lat.
Wracamy tymi samymi kładkami z powrotem do punktu, z którego tym razem odpływamy pontonem. Prawie godzinna przejażdżka pontonem (po w tej okolicy spokojych wodach Iguazu) doprowadza nas do miejsca, skąd najpierw jedziemy przez gęsto zarośniętą dżungle cieżarówką, a potem pieszo dochodzimy do portu, w którym oczekują nas motorowe łodzie. Na polecenie kapitana chowamy wszystkie ubrania i rzeczy osobiste do specjalnych wodoodpornych worków, a sami tylko w pelerynach sadowimy się na ławkach. Lódź podpływa pod same wodospady, a żeby było śmieszniej i straszniej pare razy nurkuje w sam wodospad, co sprawia, że czujemy się przez pare minut niczym malutki okręcik na oceanie w środku cyklonu. Sztorm to według opinii Leosia – a jest ci on wilkiem morskim – to pikuś w porównaniu z zanurzeniem łodzi pod wodospad. Z kilku takich zanurzeń wychodzimy na szczęście cali, zdrowi, ale porządnie mokrzy (worki na ubrania miały sens). Na brzegu przebieramy się w suche ciuchy, przekładamy przez ramie aparaty fotograficzne i kładkami przez prawie wszystkie wodospady – a jest ich na odcinku trzech kilometrów 275, więc jest co fotografować – wracamy do wyjścia.
Szczęśliwie, jak było przepowiedziane, chmury ustąpiły miejsca słońcu, co dodatkowo upiękrzyło trasę wycieczki, gdyż co rusz nad wodospadami ukazuje się tęcza, czasami dwie, co w znacznym stopniu nas spowolnia. Nie sposób oderwać wzroku, a do tego jeszcze ręka samoczynnie co pare kroków sięga po aparat i pstryk, pstryk, pstryk. Tak przez trzy godziny. Pstryk, pstryk, pstryk. Cudo.

Wieczorem opuszczamy park z pełnymi głowami przeżyć. Jeżeli istnieje gdzieś ósmy cud świata, to pewnie jest to tu, gdzie spotykają się rzeki Parana i Iguazu, tworząc najznakomitrzy spektakl natury.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł