San Pedro de Atacama prawdopodobnie w niczym nie przypomina dzisiaj oazy, którą już ponad 12.000 lat temu zagospodarowali tutejsi myśliwi. Dzisiaj jest to mała (około 6000 mieszkańców) osada z mnóstwem kafejek, sklepików z pamiątkami, hoteli, hosteli, biur podróży i mnóstwem turystów, służąca za baze wypadową na otaczającą pustynie i jej skarby. Centrum San Perdro to mały placyk z XVII w. kościółkiem (obecnie w remoncie). Od placu we wszystkich kierunkach rozchodzą się wąskie, biegnące wzdłuż grubych murów, za którymi znajdują się ukryte przed słońcem domostwa, sklepiki, biura itp. uliczki. Za jednym z takich murów znajduję pole namiotowe, które jest niesamowicie drogie i niezbyt czyste. Rezygnuję. Jako że i tak chcę wcześniej rano znaleźć się po wschodniej stronie pustynii, gdzie nad jednym z nielicznych jeziorek zainstalowały się różowe flamingi, postanawiam dzisiejszą noc spędzić na dziko, samotnie na pustynii.To, co obserwuję w nocy na niebie – milion razy więcej gwiazd niż można zobaczyć z Europy – potwierdza słuszność mojej decyzji. Wychodzę z samochodu. Staję na pustynii Atacama, nade mna jasne od blasku miliona gwiazd niebo. Rozkładam ręce, unoszę głowe, a z radia zupełnie przypadkiem rozbrzmiewa chyba najpiękniejsza jaką kiedykolwiek słyszałem piosenka o wolności “Bird On A Wire” Leonarda Cohena. I w tym momencie ja też jak ten ptak na drucie, jak pijak w jakimś nocnym chórze, ja też na swój sposób poczułem się wolny. Długo nie kłade się spać, długo ciesze się tą chwilą.
Rano budzi mnie przeraźliwe zimno. -2 stopnie. Ubieram czapke, rękawiczki, gruby sweter i czym prędzej udaje się w kierunku gdzie powinienem zastać flamingi. Chcę być tam przed wschodem słońca. Jestem dokładnie w momencie gdy pierwsze promienie nieśmiało wychylają się zza gór i powoli rozświetlają okolice. Mimo doskwierającego zimna, stoję i obserwuję wszystko bez ruchu. Mam nadzieję, że pare załączonych fotek przybliży Wam to, co dane było mi zobaczyć.
Słońce wznosi się coraz wyżej, a z nim razem temperatura. W południe, gdy wjeżdżam nad jeziora pod wulkanami na wysokości 4.000 metrów, temperatura dochodzi do 25 stopni, a po południu, gdy wracam do San Pedro, jest już tak gorąco, że parominutowy pobyt w mieście bez uprzedniego nakremowania się powoduje poparzenie (niewielkie) twarzy. Słupek rtęci dochodzi do 40 stopni. ale zwrotnikowe słońce pali dużo ostrzej niż u nas.
Tej nocy pozostaję na polu namiotowym. Kąpiel i małe sprzątanie w samochodzie po paru dniach jazdy są nieodzowne. Ustawiam samochód na wyznaczonym miejscu, a obok słyszę ludzi rozmawiających po niemiecku. Nina ze Szwajcarii i Felix z Niemiec (Bodensee). Oboje podróżują na rowerach. Spotkali się w La Paz i przez Boliwie górskimi szlakami na ponad 6.300 metrów (sypiali w namiocie na 5.500 m) dojechali do Atacamy. Tutaj ich drogi się rozchodzą. Nina jedzie dalej przez Argentyne do Santiago de Chile, a Felix chce się autobusem dostać do Arici, by z tamtąd peruwiańskimi górami dotrzeć do Limy. Ja jutro wyjeżdżam do Arici – zwracam się do Felixa – jeżeli chcesz, mozesz zabrać się ze mną. Wspaniale – odpowiada i nazajutrz już razem wyjeżdżamy w dalszą część drogi.