Drugiego dnia jedziemy autobusem do stolicy.
W Santiago de Chile przez pierwsze dwie godziny bardzo dokładnie poznajemy dworzec autobusowy i okolice – a to dlatego, że mylą nam się kierunki świata i zamiast podążać na północ idziemy na południe, tudzież wschód mylimy z zachodem. Z mapą w ręku kręcimy się jak muchy w smole. Wszystkiemu winna druga półkula, gdzie, jak już kiedyś wspominałem, wszystko jest na odwrót. Fakt faktem, że z tej prostej przyczyny dane było poznać nam okolice, których śmiem mniemać żaden turysta z Europy nie zwiedzał, a my i owszem. Krążąc tak w te i spowrotem, przy okazji rozglądam się za punktem napraw telefonów komórkowych, myśląc że takie punkty jeżeli w ogóle to powinny znajdować się właśnie w okolicach dworca. Niestety – daremny trud – w dalszym ciągu jestem bez komórki, co w XXI wieku, samotnie podróżując po świecie jest dużym uniedogodnieniem. Ktoś podpowiada mi, że w centrum na ulicy takiej a takiej znajduje się centrum obsługi klienta sieci Claro, i że tam prawdopodobnie mi pomogą.
Ustawiwszy w końcu mapę tak jak trzeba, ruszamy w kierunku centrum ok. 5 km.
Wkrótce idąc główna ulicą przechodzimy obok pałacu de la Moneda – centrum władzy politycznej Chile, znane z transmisji telewizyjnej lat 70, kiedy to dokonywano bombardowań tego budynku. Dziś nic już nie przypomina tamtych wydarzeń. Od pałacu już tylko parę kroków do centrum historycznego z katedrą i muzeum.
(Po drodze znajdujemy owe Claro, gdzie pan technik informuje mnie, że e-fony są nienaprawialne, czyli jedyne co mogę zrobić, to kupić nowy. Muchos gracias senior – mówie grzecznie, a w duchu myślę – tyle to ja sam wiem i nie potrzeba mi do tego technika. No nic, jest jak jest, bez komórki też da się żyć.)
Zwiedzamy katedrę, wchodzimy do muzeum, gdzie po zwiedzeniu eksponatów w dolnej części, przyklejamy się do grupy z przewodnikiem i wchodzimy na wieżę, udając, że pilnie słuchamy, co przewodnik opowiada. Z wieży mamy przepiękny widok na całe stare miasto odbijające się w szklanych ścianach nowoczesnych wieżowców drapiących się tuż obok w niebo. Opuszczamy muzeum i stare miasto, bo chcemy jeszcze zdążyć na górę Cerro Santa Lucia, leżącą trochę na uboczu, a wieczorem musimy zdążyć na powrotny autobus. Z góry Santa Lucia (wysokość 70 m.), która jest zarazem miejskim parkiem z ruinami starego kościoła, rozciąga się jednorazowy, wspaniały widok (porównywalny – haha – z naszym widokiem z pałacu kultury w Warszawie) na całe miasto. Można by tu praktycznie zakończyć wędrowkę po Santiago, ale skoro mamy jeszcze trochę czasu, to może uda nam się jeszcze zobaczyć stare, znane z widokówek centrum handlowe, leżące wprawdzie nie po drodze w kierunku dworca, ale powinniśmy zdążyć. W pobliżu centrum handlowego zupełnie przypadkiem w bocznej uliczce zauważamy sklepik z telefonami i naprawą. Młody chłopak z papierosem w ustach ogląda mój telefon, opowiadam mu, że szkoda powstała na skutek wpadnięcia do wody jakieś dziesięć dni temu. Mówi, że spróbuje. Potrzebuje około godziny. Do autobusu mamy dwie godziny i 4km. Dobra. Zostawiam telefon i idziemy dalej zwiedzać, kalkulując, czy przez godzinę jesteśmy w stanie przejść 4 km, tzn. czy zdążymy na autobus. Po godzinie odbieram naprawioną komórkę, z czego jestem bardzo, bardzo zadowolony, i w te pendy, krokiem wojskowym, czyli 6 km/h, zmierzamy do punktu wyjścia – czyli dworca autobusowego. Zdążyliśmy, a nawet byliśmy na tyle wcześnie, że zostało parę minut na uzupełnienie brakującej wody w organiźmie i na opróżnienie jej nadmiaru. Do Isla Negro dojeżdżamy późno wieczorem i zaraz kładziemy się spać, gdyż następnego dnia wyjeżdżamy znowu do Santiago, ale już tym razem tylko na lotnisko, a przed wyjazdem trzeba jeszcze zdążyć zwinąć obozowisko.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł