Szaryński Kanion i kurz spod naszych butów unoszący się nad szutrową drogą, pozostawiamy, nie bez lekkiego wzruszenia, za sobą i stojąc ponownie na skraju asfaltowej drogi, podnosimy w górę kciuk w oczekiwaniu na samochód i następną przygodę. Ta zaczyna się nieplanowanie szybko i nieplanowanie niedobrze. O ile na pierwszą okazję nie czekamy długo i po chwili jesteśmy 20 km dalej w miejscu, w którym musimy odbić od głównej drogi do leżącej gdzieś w dali, pod górami, niewielkiej miejscowości Saty (stamtąd chcemy jutro wyprawić się na poszukiwanie zatopionego w jeziorze lasu, który stanowi następny punkt na naszej liście), o tyle tutaj wydaje się, że ugrzęźliśmy na dobre. Nie tylko nic się nie zatrzymuje, co byłoby jeszcze do strawienia, bo zawsze jest nadzieja, że zatrzyma się następny, co po prostu nic w tym kierunku nie jedzie. Jedynie betonowy przystanek, w którego cieniu możemy się schować, pozwala nam wierzyć, że jeżeli on jest to pewnie kiedyś będzie i jakiś autobus, dla którego go postawiono. Ale czy to będzie dzisiaj, jutro czy za tydzień tego wiedzieć nie możemy. Pierwszą godzinę przeczekujemy raczej spokojnie. Drugą ciut mniej, bo kończy nam się woda, a i jedzenia nie przygotowaliśmy na drogę, więc zaczyna burczeć w brzuchach. Do tego niesamowity żar spływający z bezchmurnego nieba i ta bezlitosna pustka wkoło, sprawiają, że gdy i ta mija, zaczynam się niepokoić. Asia nie. Asia jak zwykle w trudnych sytuacjach nie traci ani spokoju, ani nadziei i siedząc sama na plecaku pośrodku niekończącego się stepu spokojnie mówi – zobaczysz zaraz coś będzie. No i jest. Wprawdzie pan tłumaczy nam, że do Saty nie jedzie, ale może podrzucić nas około 50 km, czyli tak mniej więcej 2/3 drogi. No jasne złociutki, że podrzucaj obojętnie gdzie, byle jak najdalej stąd, myślę w duchu i jak najszybciej pakuję do bagażnika plecaki, bojąc się chyba by nam nie odjechał.  

Asia nigdy nie traci spokoju.

Tym razem trafia się nam prawdziwy autostop. Szalenie miły kierowca, nie dość, że nie oczekuje od nas zapłaty za podwózkę, to jeszcze zatrzymuje się tu i tam by pokazać, a może też trochę pochwalić się urokami swojej ziemi. Bardzo nam to pasuje i jemu chyba też, bo sprawia wrażenie bardzo zadowolonego. W Jalanas, w którym wysiadamy po ponad godzinnej jeździe miejscami dobrą, przeważnie taką sobie, a momentami beznadziejną, dziurawą drogą, szczęście z powrotem zaczyna się do nas uśmiechać. Najpierw znajdujemy sklep i urządzamy sobie pyszne śniadanie na łonie natury, potem, aby wynagrodzić uprzedni stres i długie stanie na słońcu, są jeszcze lody, a na koniec, dosyć szybko udaje się nam złapać następną okazję, która podwozi nas do samego celu, do Saty.

Autostop i jego dodatkowe atrakcje.

Tutaj dobra passa trwa dalej. Nie tylko łatwo i szybko znajdujemy nocleg, ale wygląda na to, że przy okazji spełniania jednej zachcianki (wędrówki do zatopionego lasu) zupełnie przypadkowo, mimochodem, może ziścić się inna, która do tej pory tylko tak gdzieś krążyła po głowie i nigdy nie została sprecyzowana. Zawsze chcieliśmy spędzić kilka dni w naturalnych kazachskich warunkach, w wiejskim domu w gościnie u miejscowej rodziny. Cudowna wieś w dolinie u podnóża gór Tien-Shan z jednej strony i srebrzącą się w słońcu płytką, ale szeroką rzeką z drugiej wydaje się być najlepszym ku temu miejscem, a zadbane gospodarstwa i napotkani po drodze ludzi, życzliwie objaśniający, gdzie możemy pytać o nocleg zdają się zapraszać na dłuższy pobyt, byśmy mogli własnym jestestwem poczuć przemijający tu bardzo leniwie czas dnia powszedniego. Drugie drzwi, do których pukamy, okazują się tymi, które szybko za nami się nie zamkną. Widok obejścia nie tylko z klasyczną drewnianą latryną z tyłu domu, umywalką z wiszącym nad nią wiaderkiem wody (łazienką) pod gołym niebem, bani (murowana łaźnia ogrzewana piecem na drzewo, z której być może będziemy mogli skorzystać) na środku podwórka, konwiami ze świeżym, jeszcze ciepłym mlekiem, ale i łóżkiem w zielonym ogrodzie w cieniu owocowego drzewa, momentalnie przekonują nas, że to właśnie tu chcemy zamieszkać, a uśmiechnięta twarz właściciela, kilka zamienionych po rosyjsku zdań i propozycja wspólnych posiłków z jego rodziną, przygotowanych na tutejszą modłę, tylko nas w tym przekonaniu utwierdza. Zostajemy. Zostajemy pozwalając zupełnie nieoczekiwanie spełniać się niewypowiedzianym marzeniom.

Nie wszystko jednakże dzieje się mimochodem i przy okazji. Najczęściej jest tak, że ukrytym zachciankom, czy marzeniom wyśnionym w nocy, trzeba w ciągu dnia pomóc w ich realizacji, a im dłuższy dzień tym szansa na to większa. Jako, że oboje z Asią jesteśmy skowronkami i nie lubimy długo się wylegiwać, przeto najczęściej pozwalamy naszym marzeniom realizować się już od wczesnych godzin rannych. Oczywiście owocuje to i mnogością spełnionych pragnień i wysokim poziomem zadowolenia wieczorem. Dzisiejszy poranek też na to wskazuje. Zanim słońce na dobre zaczyna swoją codzienną wędrówkę nad górami Tien-szan, zaraz po wspólnym śniadaniu z naszymi gospodarzami (oni też wstają wcześniej, ale z zupełnie innych powodów) jesteśmy już w drodze do oddalonego o około 12 kilometrów jeziora Kaindy. Dookoła w górach jest kilka jezior. Wszystkie podobno fantastyczne i wszystkie warte zobaczenia. Jednak stara prawda głosi, że co za dużo to nie zdrowo, więc spośród tych najbardziej polecanych: Kolsai (to połączony kaskadowo zespół trzech jezior) 16 km na północ od wsi i Kaindy (słynącego z zatopionego w nim lasu) 12 km na zachód, wybieramy tylko ten drugi. Odległość, ponieważ nie mając środka transportu trasę tam i z powrotem musimy pokonać o własnych siłach, jest w trakcie dokonywania wyboru nie bez znaczenia. Jednak szalę na korzyść jeziora Kaindy przeważa znaleziony gdzieś jego opis mocno pobudzający nasze wyobraźnie: „Widok jezioro Kaindy, jego zapierający dech w piersi kolor i wspaniały sosnowy las wyrastający na 2000 m n.p.m. ponad taflę wody, dla nikogo nie zostanie obojętny”. Las w seledynowej wodzie musi sprawiać faktycznie piorunujące wrażenie i dlatego właśnie do niego spieszymy od rana, by się o tym przekonać naocznie. Spieszymy my, spieszą też inni. Każdy na swój sposób. Nie wiem dlaczego oprócz nas nikt nie idzie pieszo, skoro sama droga i roztaczające się dookoła widoki są zadziwiająco cudne i już dla niej samej warto się wybrać na kilkugodzinną wędrówkę. Zdecydowana większość chętnych by ujrzeć jezioro zostaje do niego dowieziona busikami, wznoszącymi nad drogą potężne tumany kurzu, co każe nam na chwilę zwolnić i odczekać aż wszystkie znikną gdzieś za horyzontem. Przez kilkanaście minut, co chwila pojawiają się nowe transporty, po czym jak nożem uciął zostajemy sami. Kurz opada i możemy wędrować dalej. Pewnie mają tu taki harmonogram dla turystów z Ałma-Aty.  Zwiedzanie kanionu, nocleg, drugi dzień rano jezioro Kaindy, po południu jezioro Kolsai nocleg i powrót. Cóż – tak najczęściej dzisiaj wygląda turystyka. Hotel, samochód, zwiedzanie, impreza, hotel, zwiedzanie i do domu. Druga możliwość dotarcia do jeziora to przebycie trasy w siodle. Ta, pewnie ze względu na koszt i też długi czas nie cieszy się sporym wzięciem, więc konie po drodze nam nie przeszkadzają. Dopiero nad samym jeziorem jest ich bardzo dużo i tam kilkuminutowe spacery wokół zatopionego w wodzie lasu znajdują znacznie więcej zwolenników. Trzecia możliwość to oczywiście pieszo i jak widać z tego wariantu korzystamy sami. Patrząc za oddalającymi się samochodami, co rusz podskakującymi na dziurach i kamieniach, nie zazdrościmy. Zdecydowanie wolimy pieszo, chociaż dłużej. Wolimy? Po kilku kilometrach, gdy sam od siebie zatrzymuje się samochód, wiozący pracowników do wycinki trawy i proponuje podwózkę, nie jesteśmy już tego tacy pewni. Chwila namysłu i siedzimy w środku, podskakując na każdym kamieniu i dziurze w ciasnej kabinie furgonetki zdecydowanie pamiętającej „świetlane czasy” Związku Radzieckiego. Droga jest naprawdę trudna, wąska, stroma, kamienista, przecięta rzekami, więc nie mam pojęcia, jakim cudownym sposobem ten leciwy gruchot w niedługim czasie dowozi nas bezawaryjnie na miejsce???  Nie zmienia to faktu, że po wyjściu i rozprostowaniu nóg oboje z Asią jesteśmy zgodni, że z powrotem za żadne skarby nie wsiądziemy do nawet najokazalszego samochodu i całą drogę przejdziemy pieszo. Niemniej dzięki podwózce mamy teraz nieco więcej czasu by pospacerować wokół jeziora i przyjrzeć się mu ze wszystkich stron, tym bardziej, że strony są nie tylko w płaszczyźnie, ale i w pionie. Piękno zatopionego w jeziorze lasu można, bowiem podziwiać z góry wdrapawszy się uprzednio na niewielkie wzniesienie lub z dołu z miejsca, gdzie do jeziora wpada rwący górski potok. Ten ci to potok, który jeszcze niedawno swobodnie spływał do płynącej poniżej rzeki, stał się przyczyną powstania owej leśnej atrakcji, którą z rozpromienionymi oczami możemy dzisiaj podziwiać. Nie tak dawno temu, bo w roku 1911 na wskutek osunięcia się ziemi, wywołanej uprzednim potężnym trzęsieniem, powstała ogromna tama, która blokując przepływ źródlanej wody w niedługim czasie doprowadziła do powstania sporego, bo liczącego 400 metrów długości i dochodzącego do 30 metrów głębokości, jeziora zalewając porośniętą sosnowym lasem dolinę. Kilkadziesiąt lat później następne trzęsienie ziemi wzruszyło utworzoną wcześniej tamę, wypuszczając z jeziora sporą część wody, jednocześnie odsłaniając kikuty pozostałych po sosnowym lesie drzew i tworząc jedną z większych atrakcji turystycznych Kazachstanu, co bezsprzecznie stojąc nad brzegami jeziora potwierdzamy. Kilka godzin w tak cudownym miejscu, spędzonych nad och i ach, spacerach, pluskaniu w okropnie zimnej wodzie i miłej pogawędce z biwakującymi Rosjanami, ochoczo częstującymi nas, czym chata bogata, a czym bogata to wiadomo, mija jak z bicza strzelił i jeżeli chcemy przed zapadnięciem zmroku wrócić na kolację do domu to musimy się zbierać. Nie bez żalu, bo gdybyśmy na przykład mieli ze sobą namiot to spokojnie zostalibyśmy tu dłużej, ale też nie bez uczucia niedosytu, bo spędziliśmy nad cudownym, seledynowym jeziorem otoczonym jeszcze cudowniejszymi górami, wspaniały czas i jesteśmy mocno usatysfakcjonowani. Droga powrotna, w czasie, której nie tylko po raz kolejny zachwycamy się krajobrazem okolicy, ale która od czasu do czasu urozmaicana jest ciekawymi sytuacjami, dostarcza mnóstwa dodatkowych niezapomnianych wrażeń. A to przybłąkuje się do nas kulawy pies, który biegnąc na trzech łapach cały czas uważnie się nam przygląda i prowadzi tak długo, aż z bezdroży dochodzimy do pierwszych zabudowań i piaszczystego traktu. Mamy zatem nie byle jakiego przewodnika i nie musimy co chwila sprawdzać czy dobrze idziemy. To znowu musimy przeprawiać się w brud przez rozlaną rzekę, której wartki nurt, zimna woda i śliskie kamienie mocno nam to utrudniają. Niezłą atrakcją jest też przypatrywanie się podjeżdżającemu piekielnie stromą ścieżką camperowi na niemieckich numerach. Da radę czy nie? Do ostatniej chwili trzyma nas w napięciu, bo bardzo mu kibicujemy czekamy by w razie czego pomóc. Daje radę. Jak już wszystkimi kołami staje na szczycie, podnosimy w górę kciuki w dowód podziwu, życząc powodzenia w dalszej drodze i spokojnie ruszamy dalej. Pytanie czy ja bym moim fiatem, którym i po takich drogach jeździłem, też dał radę, nie wychodzi mi z głowy jeszcze przez długi czas. Szkoda, że nie mogę tego sprawdzić empirycznie, myślę i trochę mi tęskno za tamtym rodzajem podróży. W takich warunkach, w takich miejscach jak te, mój autodom byłby nieoceniony i na pewno zostalibyśmy nad jeziorem znacznie dłużej. Dopiero w domu, po kąpieli w gorącej bani, przy suto zastawionym stole, w towarzystwie naszych przemiłych gospodarzy, przestaję rozmyślać o podróżowaniu camperem, dostrzegając niewątpliwe atuty podróżowania z plecakiem. Z pewnością nie poznałbym tylu ciekawych ludzi, nie mieszkał w tylu ciekawych miejscach i nie dotykał świata, tak jak czynię to teraz. Wszystkie rodzaje podróżowania mają swoje zalety i wady, a największą zaletą mojej podróży jest to, że mogę próbować ich wszystkich. Był camper, był rower i skuter, zdarza się autostop, nie brakuje lokalnych transportów i komunikacji publicznej, a co jeszcze będzie to dopiero pokaże życie. Póki, co jest pewne, że za chwilę, ponownie autostopem, ruszamy w kierunku Kirgistanu.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł