Nostalgia, która dopadła mnie gdy przez dwa dni żegnałem się z Nową Zelandią, powoli uwalnia mnie ze swego żelaznego uścisku, by gdzieś tak w połowie drogi między Christchurch (gdzie miałem przesiadkę) a Sydney, zupełnie odpuścić, dając miejsce nowym emocjom. Pode mną w promieniach zachodzącego słońca zaczyna wyłaniać się nowy ląd. Australia. Jeszcze nie bardzo chce mi się wierzyć, że dotarłem na ląd, o którym od dzieciństwa, za sprawą przygód Tomka Wilmowskiego – „Tomek wśród kangurów” mogłem tylko marzyć, nie wyobrażając sobie, że kiedyś postawię na nim nogę. No i właśnie stawiam. Wprawdzie o kangurach i wszystkich wspaniałościach, jakie mam nadzieję gdzieś tu w pobliżu się czają, na razie mowy nie ma, ale jestem gotowy na to, że w każdym nowym państwie, zanim zacznie być fajnie, trzeba najpierw się z nim zapoznać i zapłacić tak zwane frycowe. Uzbrajam się zatem w cierpliwość i myślę co i jak robić by zapłacić go jak najmniej.

Kilku rzeczy trudno się ustrzec. Zwłaszcza jeżeli granicę przekracza się późnym wieczorem i nie ma czasu na długie rozglądanie się. Wprawdzie w hostelu, który jak zwykle zarezerwowałem przez internet, a który zamykają o 21:00, uspokoili mnie, że w razie późniejszego dotarcia drzwi otworzy mi Night Manager (po polsku stróż nocny ;-)) i check in będę mógł zrobić następnego dnia to mimo wszystko się spieszę, bo nocna wędrówka z plecakiem przez nieznane miasto też nie musi należeć do przyjemności. Samolot wylądował o 20-tej, teraz dochodzi  21-sza. Na zewnątrz już całkiem ciemno, a ja nie mam pojęcia jak i czym najtaniej dotrzeć na ulicę Forbes St. 153-155 do Summer Hostel. Na pewno istnieje jakaś tańsza możliwość niż trzy stacje metrem za 15 dolarów. Na pewno tak, ale nie szukam. Wymieniam tylko 20 euro w lotniskowym kantorze, płacąc pierwsze niewielkie frycowe. Jak na całym świecie tak i w Sydney, na lotnisku absolutnie wymieniać pieniędzy się nie opłaca – tu biorą prowizję w wysokości 14 %. Potem kupuję plastikową kartę do metra i płacąc drugie frycowe – później się zorientuję, że można przejść około 1 km do innego przystanku i za tą samą trasę zapłacić 4 dolary, w końcu wychodzę na dworcu Martins Place w samym sercu miasta. Płacąc następne frycowe już teraz tylko fizycznym zmęczeniem, maszeruję z plecakiem ponad 2 kilometry pod wskazany adres. Jutro już będę wiedział, że gdybym wysiadł jeden przystanek dalej na King Cros miałbym do hostelu zaledwie 300 m.

Drzwi, jako że zrobiło się nie tylko po 9 pm, ale i po 10 pm otwiera jak zapowiedziano Night Manago, który ku memu zdziwieniu wita mnie czystą niemczyzną. Jest z Niemiec i tu pracuje. Dla mnie to znak, że już pierwszego wieczora udało mi się popłacić wszystkie koszta związane z przeprowadzką do nowego miejsca i odtąd będzie już tylko lepiej. Po niemiecku gadam biegle, po angielsku prawie wcale.

Plan na Australię jest taki: Na 40 dni wypożyczam minicamper z podwójnym legowiskiem i małą kuchnią. Za 4 dni przylatuje z Polski mój przyjaciel jeszcze ze szkolnej ławy też Witek, z którym prze 3 tygodnie objadę część czerwonego kontynentu, tylko jeszcze nie wiadomo którą. Potem na następne 3 tygodnie wpadnie moje siostra i wspólnie z nią objedziemy inny kawałek. Jako, że Witek kocha morze i plaże, siostra góry i wędrówki, a ja to i to, to konfliktu interesów nie przewiduję. Jak będzie okaże się w drodze i rzecz jasna na stronach tegoż blogu.

Przed przyjazdem Witka muszę koniecznie załatwić kilka spraw i to właśnie od nich rozpoczynam moją przygodę z Australią.

Po pierwsze muszę znaleźć serwis komputerowy, uruchomić nieczynny co najmniej od dwóch tygodni laptop i nadgonić parę wpisów na blogu. W końcu nie mogę w nieskończoność trzymać moich fanów w napięciu 😉 . Po drugie umobilnić się, czyli wymienić karty telefoniczne na takie z australijskim dojściem do internetu. Po trzecie rozejrzeć się za tanimi sklepami z żywnością. No i na koniec poznać trochę miasto i ścieżki, którymi będę mógł oprowadzać moich przyszłych gości.

Trzy pierwsze sprawy załatwiam nadspodziewanie szybko, że tak powiem od ręki. Serwis komputerowy znajduję dosłownie trzy przecznice od hostelu. Wprawdzie i tu słyszę, że nie będzie łatwo znaleźć pasujący ekran, ale są szanse tylko muszę poczekać. Trudno – poczekam. 200 m dalej w Voodafone kupuję za 15 euro 15 GB SIM kartę do telefonu. W przeciwnym kierunku, ale również w pobliżu jest sieciowy, tani sklep Coles, a troszkę dalej jeszcze tańszy, aż oczom nie wierzę, niemiecki Aldi. Obydwa podobno do znalezienia w każdym, nawet najmniejszym mieście. Rzuciwszy okiem na ceny jestem pewien, że życie w Australii będzie znacznie tańsze od nowozelandzkiego – co oczywiście nie znaczy, że tanie.

Skoro tak szybko uwinąłem się z trzema pierwszymi pozycjami, to do wykonania ostatniej mogę podejść z iście podróżniczym spokojem.  Bez planowania co będzie jutro zajmuję się tylko tym co ma być dziś. W recepcji, która jak zwykle okazuje się prawdziwym biurem informacji turystycznej, dostaję mapę i kilka bardzo przydatnych wskazówek, z których zrozumieniem nie mam najmniejszych kłopotów. Ana, kierowniczka hostelu, podobnie jak większość przebywających w hostelu gości, pochodzi z Niemiec. Czasem odnieść można wrażenie, że podobnie jak Nowa Zelandia, tak i Australia nie były brytyjskimi, ale niemieckimi koloniami. Język niemiecki, przynajmniej tu w Sydney, słyszalny jest prawie wszędzie, co mi oczywiście w żaden sposób nie przeszkadza. Ale wracajmy do tematu. Jasne jest, że by zwiedzić, nie mówiąc by poznać, tak wielkie miasto jak Sydney, potrzeba kilku jak nie kilkunastu dni. Jak więc mam  poznać sam w trzy dni, a potem pokazać je w kilka godzin Witkowi i siostrze? Niemożliwe. Niemożliwe, ale spróbować można – jak powiedział wprowadzając teorię Kaizen, legendarny szef Toyoty do swoich inżynierów, którzy nie wierzyli, że zmianę procesu produkcji z jednego modelu na drugi można skrócić z kilkunastu godzin do paru minut. Im się udało to i ja spróbuję. Wybieram na mapie najciekawsze punkty: Opera, Królewskie Ogrody, stare miasto, współczesne centrum, wieża telewizyjna, port, katedra, zatoka Watson, most Harbour, obserwatorium, jedną z kilkunastu plaż, ale podobno najpiękniejszą – plażę Bondi  i próbuję to wszystko jakoś połączyć. Nie jest źle. Mieszkam blisko centrum i praktycznie wszystko oprócz plaży Bondi mam w zasięgu ręki czy też raczej nóg.

Ruszam najpierw w kierunku dworca Martins Place, do którego dojechałem wczoraj z lotniska. Drogę już znam. To zaledwie 2 km w kierunku drapaczy chmur i wystającej ponad nimi symbolicznej 309 metrowej wieży telewizyjnej. Przy stacji metra od razu mam katedrę, dwa małe parki, śliczną fontannę i kilka pomników z Victorią i jej mężem Albertem na czele. Przy pomniku dzika, który nie wiem co symbolizuje, mam dylemat: skręcić w lewo do szklano-aluminiowego centrum czy w prawo do królewskich ogrodów? Po raz kolejny dając wygrać naturze z cywilizacją, po krótkim namyśle wybieram ogrody.

Utworzone w 1816 roku ogrody są bez wątpienia ulubionym miejscem nie tylko miłośników natury, ale i miłośników pikników (o czym świadczą kolorowe koce na trawnikach i wielkie kosze wypełnione kanapkami i napojami), miłośników biegania (bo mam wrażenie, że więcej ludzi tu biega niż chodzi), no i oczywiście miłośników miłości (co widać na większości ławek, zajętych przez ściskające się pary).

Nie to jednak przykuwa najbardziej czujne oko mojego obiektywu. Kwiaty, drzewa i krzewy z całego świata oraz nie widziane dotąd przeze mnie ptaki to najdźwięczniejsze obiekty do fotografowania.

Zaraz po nich łapię obiektywem wspaniały, wybudowany w 1837-1843 w angielsko – gotyckim stylu, dom gubernatora Nowej Południowej Walii (NSW), – zdjęcie wyżej. Do dzisiaj służy on jako rezydencja nie tylko gubernatorowi, ale i odwiedzającym Sydney głowom państw, a nawet odwiedzającej sporadycznie swoje byłe włości, królewskiej rodzinie. Ja nie będąc ani gubernatorem, ani przywódcą żadnego państwa, ani też królem, również dostępuję zaszczytu przekroczenia jego progów. Od piątku do niedzieli w godz. 10:30 – 15:00, co pół godziny można z przewodnikiem zwiedzać wydzielone dla turystów pomieszczenia. Jest sobota, godz 12:20 no to mam szczęście. Za 10 minut przez jakiś czas będę mógł się czuć jak król.

Jeszcze lepiej czuję się opuściwszy królewskie komnaty i dotarłszy parkową alejką wprost przed oblicze jej wysokości Opery. Symbol Sydney, do tej pory widziany tylko w telewizji w trakcie relacji z tej strony świata, służy mi właśnie jako tło do selfi. Czyż to nie królewskie uczucie?

Dalej, za operą, wkraczam szerokim bulwarem do mocno kulturowo urozmaiconego portu Circular Quay, nazwanego tak z racji półokrągłego wybrzeża. Wydaje się, że na w sumie niewielkim kawałku ziemi zebrali się przedstawiciele wszystkich światowych kultur: od rdzennych Aborygenów zaczynając, przez kolorowych Hindusów, rozgadanych Chińczyków, obwieszonych aparatami z przerażająco długimi obiektywami Japończyków, wysokich Amerykanów, niskich Latynosów, wystrojonych w złote łańcuchy Murzynów, jednakowo ubranych europejskich turystów, a kończąc na takich jak ja, plecakowych obieżyświatach.

Coś jednak innego niż kolorowy, rozentuzjazmowany, tłum przykuwa moją uwagę. Nie uwierzycie, bo i ja nie wierzę. Przy brzegu przycumowany jest ogromny pasażerski statek Norwegian Juwel. Ten sam, którym półtora roku temu podróżowałem na Alaskę. Nawet nie próbuję, ale może ktoś zechce przypomnieć sobie podstawy rachunku prawdopodobieństwa i policzyć jaka jest szansa spotkania w porcie statku, pływającego po wszystkich oceanach świata i podróżnika przebieżającego tenże świat lądem? Bez wdawania się w rozwiązywanie zawiłych wzorów śmiem twierdzić, że szansa jest niewielka, jednak tym większa im świat jest mniejszy. A zatem skoro spotkaliśmy się drugi raz jest to dla mnie dowód, że świat jest mniejszy niż sądziłem.

By przejść nad położoną po drugiej stronie półwyspu znacznie mniejszą i spokojniejszą zatokę muszę przecisnąć się przez zatłoczone jeszcze bardziej niż port o tej porze dnia centrum handlowo – bankowe. Stąd już prosta, aczkolwiek stroma droga, prowadzi do usytuowanego na niewielkim wzniesieniu obserwatorium. Jest górka, jest trochę kropel potu na plecach, ale jest też i fantastyczny widok. Szczególnie urzekający jest ten w kierunku drugiego albo trzeciego po operze i wieży telewizyjnej symbolu Sydney – mostu Harbour. Od niego, czyli następnego celu wędrówki, dzieli mnie dosłownie kilkadziesiąt kroków.

Na moście spędzam więcej czasu niż przypuszczałem. Muszę przecież przejść nim na drugą stronę, muszę pokonać kilkadziesiąt schodów by wdrapać się na 89 metrowy pylon (jeden z czterech, które go podtrzymują), skąd mam już nie tylko fantastyczne, ale wprost nieziemskie widoki na całe Sydney.  Muszę, nawet nie wiem ile razy, wybrać obiekt, wycelować nań obiektyw i pstryknąć mnóstwo zdjęć, no i w końcu muszę się tym wszystkim dookoła nacieszyć, napatrzeć i nasycić. Przy okazji łapię trochę oddechu. Górka i schody robią swoje. Schodząc z platformy widokowej można, a nawet trzeba przystanąć przed wystawą zdjęć i przyjrzeć się eksponatom w skromnym muzeum budowy mostu. Robi piorunujące wrażenie. Jak oni to zrobili? Szkoda tylko, że w trakcie stawiania tego giganta – 1149 m długości, 134 m wysokości, 49 m szerokości, 53.000 ton, nie obyło się bez ofiar. Na moście na zawsze zostało 16 robotników, których nazwiska widnieją na płycie wmurowanej w ścianę pylonu.

Mija 4 godzina spaceru, a jestem dopiero w połowie drogi. Dla moich gości będę musiał chyba wymyślić jakiś skrót. Droga, którą teraz odkrywam będzie do zrobienia pewnie ciut szybciej, bo będzie już przetarta, ale o ile? Zobaczymy.

Z mostu schodami schodzę do najstarszej części miasta, do historycznego The Rocks. To tutaj się wszystko zaczęło. 26 stycznia 1788 roku angielski statek pod dowództwem Arthura Phillipa zacumował u brzegów by wypuścić w tym miejscu na ląd pierwszych przybyszów z Europy. Byli to wprawdzie w przeważającej mierze wyrzuceni z Anglii więźniowie, nic jednak nie stanęło na przeszkodzie by właśnie ten dzień uznać jako święto narodowe Australii i czcić do dzisiaj pod nazwą Australia Day. Wielu Aborygenów zwykło nazywać tę datę Dniem Inwazji. Jak zwykle punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale nie o tym będziemy tu rozprawiać. Historia odkrycia Australii jest jednak ciut starsza niż upamiętniony Australia Day. Zanim kapitan Phillip dobił do brzegów zatoki Watson, 18 lat wcześniej, kilkanaście kilometrów na południe w zatoce Botanic zacumował okręt porucznika, późniejszego kapitana Cooka. Ten jednak widząc nieprzychylne zachowanie tubylczej ludności – w dziennikach zanotował: „wydaje się, że nie życzą sobie niczego ponad to byśmy odpłynęli”, nie zdecydował się wysiąść na ląd i wkrótce odpłynął. Jednak wieść o nowym lądzie nie mogła na Starym Kontynencie pozostać bez echa. Po niecałych dwóch dekadach rozpoczął się podbój nowych ziem, a sprawa tubylczej ludności, której obawiał się Cook, została definitywnie przesądzona. Dzisiaj potomkowie Aborygenów to ludzkie wraki, ale to też temat na zupełnie inną dyskusję.

Wracam myślami i ciałem do współczesnego, nad wyraz turystycznego The Rocks, w którym jak w każdą sobotę odbywa się jarmark. Z rozkoszą obchodzę porozstawiane budy z wszystkim tym czego normalnie się nie kupuje, a tutaj aż nadto przyciąga wzrok. Współczesna, australijska odmiana blaszanych zegarków, drewnianych kogucików, baloników na druciku … no i cukrowej waty. Bardzo mi się to wszystko podoba. Spore przeżycie to także przechadzka pod kilkuset tonową konstrukcją mostu Harbour, wiszącego nad The Rocks. Stojąc pod nim zdaję sobie sprawę, że właśnie widzę go z czwartej, ostatniej strony. Widziałem – z góry, z 89 metrowego pylonu, widziałem z jednego boku z obserwatorium i z drugiego boku od strony królewskich ogrodów i teraz widzę z dołu. Można rzec most Harbour znam wszechstronnie.

The Rock spotyka się z portowym Circulay Quay dokładnie w miejscu, w którym ze dwie godziny temu odbiłem w lewo w kierunku obserwatorium. Od tego miejsca zaczynam wracać do hostelu, starając się wyszukiwać nowych ścieżek. Nie lubię wracać tymi samymi drogami. Operę i Ogrody Królewskie mijam oczywiście po raz drugi bo tego nigdy za wiele, ale zaraz za ogrodami, które też jakoś inaczej przechodzę niż poprzednio bo trafiam na pomnik australijskiego poety, pisarza i barda Henry Lavsona (1867-1922) którego wcześniej nie widziałem, strącam ostro w lewo. W ten sposób przez jeszcze jedną zatokę Woolloomooloo Bay i jeszcze jeden port z długim drewnianym molo, dochodzę do hostelu z przeciwnej strony niż wyszedłem. Inaczej mówiąc zamknąłem kółko wokół centrum Sydney, zamykając je w sporej, ale jednak pigułce.

Do najpiękniejszej plaży Sydney, Bondi mam 7 km. Mógłbym ten odcinek w ciągu kilkunastu minut pokonać autobusem lub metrem. W Sydney za wszystkie środki lokomocji publicznej płaci się plastikową kartą OPAL, którą oczywiście co jakiś czas trzeba doładować brzęczącą gotówką, w którymś z licznie stojących automatów. Taką kartę posiadam i ja. Był to mój pierwszy zakup w Australii. By wydostać się z lotniska trzeba było skorzystać z metra, aby skorzystać z metra trzeba było mieć kartę. No to mam. Mimo to nie jadę tylko idę. Nie chodzi mi o to by być na plaży, ale by do niej dojść. Tak jak w piosence o króliczku „Skaldów” –  „..nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go …” Przy okazji, jako że Bondi Beach leży po przeciwnej stronie niż centrum, będę miał okazję przyjrzeć się jak żyje większość mieszkańców stolicy Australii.

W odróżnieniu od wczorajszego centrum, w którym było gwarno, gęsto i spiesznie, tu wydaje się być prawie idyllistycznie. Niska, kolorowa zabudowa, dużo zieleni, mało ludzi, niewielki ruch, nikt się nie spieszy. Wszystko wprawdzie wygląda na sporo tańsze i nawet gdzieniegdzie zrujnowane lub zapuszczone, ale to z pewnością niewielka cena za otaczający spokój. Tak – jeżeli miałbym kiedykolwiek decydować, gdzie mieszkać, to zdecydowanie wybrałbym obrzeża miasta, nigdy nie centrum.

Jednak im bliżej plaży tym zagęszczenie na metr kwadratowy wzrasta, by w samym Bondi osiągnąć to porównywalne z wczorajszą dzielnicą bankową. Tylko atmosfera zupełnie inna. Tam wszyscy zaganiani w ciemnych garniturach z aktówkami pod pachą liczą na dobry biznes. Tu wszyscy na luzie, w kolorowych strojach kąpielowych, dźwigając surfingowe deski, liczą tylko na dobrą pogodę. A ta o tej porze jest tu bankowo i to pewnie jedyny wspólny mianownik obu dzielnic.

Znowu muszę się trochę sprężyć by przecisnąć się między wystawionymi na chodnik stolikami, między knajpkami, lodziarniami i przede wszystkim falującym między nimi a plażą roznegliżowanym, pachnącym przeciwsłonecznymi olejkami tłumem. Walka na przepychankę nie kończy się wraz z dotarciem do plaży. Tu równie tłoczno, ale też i pięknie.

Znacznie luźniej robi się dopiero na kamienistej ścieżce łączącej ze sobą kilka następnych plaż. Komu oprócz mnie chciałoby się w takim upale, miast wylegiwać się na kocu, dreptać klifami i podziwiać niespotykanie piękne, morskie pejzaże. Niewielu. O tłumie już mowy nie ma.Mijam 3 plaże, a jest ich jeszcze więcej i po godzinnym spacerze daję słońcu za wygrane. Nawet kąpiel w cudownym turkusowym morzu nie jest w stanie schłodzić rozgrzanego do czerwoności ciała. Schodzę w kierunku zabudowań, szukając wody i cienia. Znalazłszy szybko wypijam wodę, a cienia staram się nie opuścić przez całą powrotną drogę.

Do przyjazdu Witka zostały dwa dni. Dzisiaj porannym joggingiem utrwaliłem sobie trasę zwiedzania centrum – Sydney w pigułce. Z paroma zmianami wyszło 11 km i to jest w sam raz tyle, by po długim locie z Europy, wyprostować nogi.

Samolot z moim gościem ląduje o 6 z minutami rano. Dla mnie znaczy to, że z hostelu muszę wyjść jeszcze przed przed porannym pianiem kogutów. Bogatszy o doświadczenia trzech dni pobytu w mieście do lotniska docieram za jedyne 4 dolary.  Z pobliskiego dworca King Cross jadę bezpośrednio do Wolli Creek, a stamtąd spacerkiem w 20 minut powinienem być na miejscu. Wprawdzie z 20 minut robi się 30, bo poranne ciemności skutecznie zasłaniają drogę, której nie znam. To jednak nic w porównaniu i z ceną i czasem jaki straciłem w trakcie mojej pierwszej podróży z lotniska do centrum.

Witek jest planowo. Długo nie czekam. Procedury graniczne przeszedł gładko jak rasowy globtroter i mimo, że to jego pierwsza samotna i na własną rękę podróż wszystko załatwia na 5+. Jest OK.

Teraz po długim siedzeniu w samolocie, życie nabiera mu tempa. Wracamy na Wolli Creek, tu orzeźwiająca poranna kąpiel w fontannie, bo staropolskim obyczajem po podróży trzeba się umyć (kto widział film Antoniego Krauzego na podstawie opowiadania Jana Himilsbacha „Party przy świecach” wie o czym mówię. Kto nie widział powinien zobaczyć), potem hostel, przebranie ciuchów z europejskich – zimowych na australijskie – letnie i już jesteśmy w mieście. Katedra, wieża, opera, most, ogród itd., wszystko zgodnie z planem. Sydney w pigułce zaliczamy w 4 godziny i teraz mamy czas by zastanowić się nad dalszym planem. Jutro rano odbieramy samochód i jesteśmy zgodni, że ruszamy wzdłuż wybrzeża na północ. Dokąd dojedziemy nie jest dla nas w tym momencie ważne.

Jutro okazuje się, że zamiast na planowaną północ wyruszamy na nieplanowane południe. Dlaczego?  – o tym już w następnym odcinku.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł