„Podróż przez Chiny nie byłaby pełna bez wejścia na przynajmniej jedną świętą górę” – takie zdanie kiedyś przeczytałem i mocno utkwiło mi ono w pamięci. W kraju Konfucjusza i Laoziego (twórców systemów filozoficzno-religijnych, zwanych dzisiaj konfucjanizmem i taoizmem), gór określanych przymiotnikiem święta, jest oczywiście kilka. Jednak to wielki i czcigodny Tai Shan będący praprzodkiem wszystkich pozostałych, kradnie moje serce, do niego kieruję swoje myśli i to on sprawia, że dzisiaj o czwartej rano wychodzę z pociągu na stacji w Shandong, tzn. w niewielkiej miejscowości u jego stóp. Naturalnie o tej porze, wszystko dookoła pogrążone jest jeszcze w śnie i ciemnościach i o widoku na górującą nad miastem górę na razie nie mam, co marzyć. To nic – jeszcze się napatrzę. Póki, co mam inny problem, który bardziej pochłania moją uwagę. Po raz kolejny muszę się mocno zastanawiać jak znaleźć zarezerwowane lokum, a to po ciemku jest jeszcze trudniejsze niż w ciągu dnia. To, że do poszukiwań adresu w kraju, w którym trudno z kimkolwiek się dogadać, a mapy internetowe są bardzo niedokładne, powoli się przyzwyczajam, nie znaczy, że mnie to nie męczy. Męczy i to jak. Ale co zrobić? Teraz w dodatku o takiej mało ludzkiej porze, nawet nie ma kogo zapytać, licząc, że a nóż widelec zrozumie. Taksówki jak na złość też nie widać. Muszę próbować na własną rękę. Klucząc przez podwórka i wąskie uliczki, sam nie wiem jak, ni stąd ni z owąd, staję przed wprawdzie jeszcze zamkniętymi, ale za to dobrymi drzwiami poszukiwanego hostelu. Czyżby zamiast GPS-u, przyprowadził mnie tu i w ten sposób przywitał, duch świętej góry Tai Shan? Zaczyna się nieźle – myślę sobie i nawet kartka na drzwiach, głosząca, że zostaną otwarte dopiero o siódmej nie bardzo mnie przeraża. Jest piąta. Zostają mi zatem dwie godziny, a co to są dwie godziny, gdy ma się za przyjaciela takiego druha, jak duch Tai Shan? On to chyba ponownie zsyła mi pomoc w osobie chińskiego kucharza. Szukając, jakiego miejsca gdzie mógłbym usiąść i przeczekać, a jest jeszcze dosyć chłodno, zjawia się niespodziewanie jegomość pracujący obok w ogromnej kuchni i zaprasza do środka. W ten sposób, nie tylko mam gdzie siedzieć nie tylko mam ciepło, ale i bardzo ciekawie, bo nie często się zdarza siedzieć o piątej nad ranem w chińskiej kuchni przyglądając się masowej produkcji chińskich specjałów. No i chcąc nie chcąc zmuszony jestem zrewidować, co nie, co moje do tej pory fatalne zdanie o Chińczykach. Choć to dopiero druga, czy trzecia osoba, po: pani w hostelu w Pekinie i taksówkarzu w Xian, która okazuje mi zainteresowanie i pomoc, to jednak jest coś. Nie mogę już używać zwrotu „wszyscy Chińczycy” itd. – mimo, że być może są to tylko przypadki potwierdzające regułę, co się pewnie w dalszej części mojej podróży jeszcze okaże.

Z nadejściem świtu, rozjaśniającego okolicę, stało mi się jasne, że decyzja, którą podjąłem wczoraj w jednej chwili, a która, jak wtedy myślałem, potrzebowała ewentualnie dłuższego namysłu, była ze wszech miar słuszną. Opuściłem wprawdzie leżący po drodze klasztor Shaolin, ale zaoszczędzony w ten sposób dzień na pewno kilkukrotnie lepiej spożytkuję tutaj, na zboczach otaczających miasto gór, niż między klasztornymi ścianami. Szykuje mi się wspaniała wędrówka, na którą teoretycznie, według planu musiałbym się wybrać od razu w dniu przyjazdu. Teraz z zaoszczędzonym dniem w plecaku, mogę chwilkę odsapnąć, przygotować się i poświęcić jej jutro znacznie więcej czasu. Bardzo jestem z tego powodu kontent. 

Oprócz świętej góry Tai Shan, która już przed południem po przepędzeniu zmroku i kilku opasających szczyt, kłębiastych chmur, ukazuje mi się w pełnej krasie, Shandong posiada jeszcze kilka innych perełek, którym też warto się przyjrzeć. Park geologiczny, ładne muzeum z ciekawymi zdjęciami, deptak wzdłuż rzeki z panoramicznym widokiem na zieloną ścianę górskiego masywu, piękna brama wjazdowa, kilka interesujących pomników, labirynt wąskich uliczek z małymi, kolorowymi sklepikami i smakowicie pachnącymi restauracjami, no i oczywiście szereg większych i mniejszych świątyń z tą główną i największą Dai na czele, zajmują mi ponad pół dnia i dopiero od popołudnia zaczynam przygotowania do jutrzejszej pielgrzymki. Na szczyt mierzącego 1532 metry Tai Shan, prowadzi kilka dróg, bodajże cztery, z których nazw pamiętam tylko dwie: centralna i zachodnia. Mnie oczywiście najbardziej interesuje ta centralna, zwana też tradycyjną, z racji tego, że to właśnie nią w roku 219 przed naszą erą, kroczył pierwszy cesarz Chin, Qin Shihuangdi, (wspominałem już o nim przy okazji wędrówki po Wielkim Murze) i która zaczyna się teoretycznie tu gdzie właśnie teraz stoję, czyli w klasztorze Dai oddalonym 1,7 km od podstawy góry. Piszę teoretycznie, bo mimo, że właśnie stąd prawie 2000 lat temu wyruszył cesarz Qin Shihuangdi, by po wejściu na szczyt ogłosić zjednoczenie Chin i proklamować powstanie nowego państwa, to dzisiaj praktycznie wszyscy turyści i większość pielgrzymów zaczyna swoją wspinaczkę od podnóża góry, od klasztoru Guandi, do którego z centrum miasta dojechać można autobusem.

Ja pragnąc upodobnić się do cesarza, bo przecież „cysorz to ma klawe życie” zacznę moją wędrówkę jutro skoro świt, z pewnością stąd. Zanim to jednak nastąpi, jeszcze kilka spojrzeń i zdjęć samego klasztoru Dai i szerokiej prowadzącej od niego w stronę góry, cesarskiej drogi, oraz parę przeczytanych ciekawostek, które może jutro umilą mi morderczą wspinaczkę. Otóż góra Tai Shan, lub Taishan, uznawana jest za świętą od około XI wieku przed narodzinami Chrystusa i już od mniej więcej tego czasu pielgrzymi z bliższych i dalszych okolic mozolnie zdobywają szczyt by zjednać sobie jej ducha. Do dzisiaj przetrwała wiara, że każdemu, kto dotrze o własnych siłach na górę dobre duchy i nadprzyrodzone siły gwarantują życie przynajmniej do 100 lat. Nie ma niestety żadnej wzmianki na temat czy 100 lat w zdrowiu i dostatku czy tylko ot tak sobie, ale przecież nie wszystko zależy od dobrych duchów i ślepego losu. Samemu też trzeba coś w tym kierunku zrobić, a aktywność fizyczna i na przykład taki marsz pod górę, wydają się być doskonałą ku temu okazją. A jeżeli przy wysiłku fizycznym jestem, to dodam jeszcze, że trasa od początku, czyli od klasztoru Dai do wierzchołka wznosi się o 1400 metrów i liczy sobie 8,9 km, przy czym pierwsze 1,7 km jest zupełnie płaskie, następne około półtora, do wyciągu kolejki linowej, stosunkowo łagodne i ostatnie ponad 5 km to stroma wspinaczka kamiennymi schodami o bardzo zróżnicowanej wysokości, których jest prawie osiem tysięcy, więc natrudzić się trzeba będzie mocno. Chociaż może nie aż tak mocno, skoro na szczyt oprócz wspomnianego wyżej cesarza Qin Shihuangdi weszło 71 następnych władców Chin, mnóstwo innych osobistości w tym najbardziej znany Konfucjusz, o którym jeszcze wspomnę, a co roku pielgrzymuje nań ponad milion wiernych. Jeżeli na koniec napiszę, że Tai Shan, umieszczony jest na liście UNESCO, to chyba nikogo nie zdziwię, bo tak się jakoś składa, że większość ostatnio spotykanych przeze mnie miejsc, właśnie na niej widnieje.

Stąd się zaczyna tradycyjna droga na Tai Shan w tle.

Rankiem, ale nie tak wcześniej jak przypuszczałem, bo śniadanie, pakowanie wody i prowiantu, trochę mnie wstrzymały, wyruszam szerokim, traktem spod klasztoru Dai na święty Tai Shan. Niebo powoli oczyszcza się z porannych mgieł, odsłaniając swój błękit i skalisty wiszący nade mną szczyt, dając nadzieję na wspaniałe czekające na górze widoki. Słońce coraz odważniej ogrzewa chłodne jeszcze powietrze, a brak ludzi i okropnego panującego wszędzie w Chinach hałasu, sprawiają, że mam doskonały humor i ogromny apetyt na kilkugodzinną wędrówkę. Łącznie ze mną idzie nas od początku zaledwie kilka osób. U podnóża góry, czyli tu gdzie zjeżdżają autobusy, gdzie zaczyna się praktycznie centralny szlak, sytuacja znacznie się zmienia. Ludzi jest mnóstwo i o spokoju już mowy nie ma. Na szczęście ogromna masa chętnych zdobycia Tai Shan dzieli się na tych, którzy zaczynają tu swoją wędrówkę i tych, którzy przesiadają się do następnego autobusu podwożącego do wyciągu. Myślę, że z grubsza można powiedzieć, że pielgrzymi odtąd już idą, a turyści dalej jadą, więc przy kasie biletowej, aż tak wielkiego tłoku nie ma. Dodatkowo przy następnym przystanku, część z tych, którzy zaczęli iść mimo wszystko rezygnuje i decyduje się na szybszą i znacznie wygodniejszą opcję, jaką jest gondola linowej kolejki, co powoduje, że na zaczynających się odtąd kamiennych schodach będzie troszkę mniej. Co naturalnie w dalszym ciągu nie oznacza, że będzie nas mało. Ludzi schodami idzie sporo, bardzo sporo, ale nie na tyle, żeby się o siebie obijać, lub sobie przeszkadzać. Przeszkadzać jedynie mogą Ci, którzy nie wiadomo, po co i na co niosą przymocowany do paska wzmacniacz podłączony do komórki, z którego rozbrzmiewa na cały regulator muzyka (!!!) No cóż Chiny są głośne i trudno. Szczęściem droga jest na tyle długa, że wspinający się po niej łańcuch ludzkich głów jest często porozrywany i bywają momenty, że robi się bardzo luźno, bywa bardzo spokojnie, a czasem nawet jestem sam. Wtedy, mam czas by się w pełni nacieszyć i ciszą, i miejscem, i wędrówką wspaniałymi i widokami dookoła. A że pora późno jesienna, więc widoki tym bardziej zachwycające. Jesienne złociste kolory, krzewów i drzew poniżej moich stóp, doskonale współgrają z odbijającymi się od szaro brązowych skał, promieniami słońca, powyżej mojej głowy. Panorama miasta w dole z każdym krokiem wzwyż przypomina bardziej widok z samolotowego okienka niż z górzystej ścieżki. Klasztorna brama na końcu schodów, wznosi się niczym Piotrowa Brama do Niebios, a same schody, które jeszcze przed chwilą wydawały się rzymskimi scalae ad infinitum, coraz bardziej przekształcają się w Led Zeppelinowskie Stairway to Haven. Mimo wszystkich niedogodności, mimo potu kapiącego coraz rzęsiściej spod ronda kapelusza, mimo coraz bardzie rozdygotanych kolan i stwardniałych łydek, czuję się ponad miarę szczęśliwy. Gdyby tylko nie ta myśl, że jeszcze trzeba będzie wrócić na dół, a schodzenie po schodach męczy jeszcze bardziej niż wchodzenie. Oj, oj, oj myślę, z niedowierzaniem przyglądając się mijanym mnie, niektórym ludziom. Niespiesznie, powoli, krok za krokiem, niczym dramatyczne postaci z książek Dostojewskiego, w rozpadających się trzewikach, podpierając się kijem, wytrwale podążają ku górze i nie byłoby w nich nic dziwnego, gdyby nie zgarbiona sylwetka i poorana zmarszczkami twarz zdradzająca wiek. Teraz dopiero zauważam, jak dużo na świętą górę pielgrzymuje ludzi starszych, starych i bardzo starych. Są momenty, że w gronie otaczających mnie osób jestem prawdziwym młodzieniaszkiem i trochę mi wstyd mojego głośnego oddechu, nadmiernie spoconej koszuli i częstych postojów. Oni idą powoli, ale non-stop, krok po kroku, schód po schodzie. Nie do wiary. Na szczycie, tuż po przekroczeniu bordowej bramy, która przed kilkoma chwilami wydawała się bramą do wieczności, a teraz jest po prostu kawałkiem muru z okrągłym otworem, tłum się nasila. Ponownie łączą się drogi turystów z pielgrzymami, wędrowców z amatorami kolejki linowej, tych, co dopiero weszli lub wjechali i tych, co są tu już od jakiegoś czasu. Z początku trudno się ogarnąć. Nie widomo, dokąd iść, bo chciałoby się wszędzie, ale wszędzie pełno. Siadam na pierwszym lepszym murku, przygotowuję, drugie śniadanie, wyrównuję puls i oddech, ogarniam całość wzrokiem i powoli rozeznaję sytuację. Szczyt jest na tyle wielki, że bez problemu można znaleźć spokojne miejsce, tylko trzeba mocno oddalić się od miejsca z knajpkami, sklepikami i tym wszystkim, co zawsze jest tam gdzie pełno ludzi. Tak robię. Idę na przeciwległy koniec masywnego szczytu i tu wprawdzie dalej nie jestem sam (w takim miejscu nie mogę tego wymagać), ale jest na tyle spokojnie, że w dowoli mogę się delektować tym, po co, tu wlazłem. Jest pięknie, jest cudnie jest bardzo uroczyście. Przy okazji poszukiwania odosobnionego miejsca, znajduję, ukryte ścieżki i jakby potajemne schody, zachodniej, zupełnie bezludnej trasy. Postanawiam, że nią będę wracał i już teraz zdradzę, że oprócz tego, że do momentu aż się, mniej więcej w połowie drogi, połączy ze szlakiem centralnym, będę szedł zupełnie sam, a na dodatek, jako, że to szlak zachodni, a schodzić będę krótko przed zachodem słońca, będę miał superowe iluminacyjne atrakcje. Ale to dopiero za jakiś czas. Teraz jeszcze jestem na szczycie Tai Shan muszę przede wszystkim odpoczęć i jeszcze nacieszyć się tym, co tu i już, a jest tego mnóstwo. Góra jest wielka to i atrakcji wiele. Z każdej strony inny widok, a każdy pożerający umysł i zapierający dech, w i tak już dosyć nadwyrężonych płucach.  Ponadto są skały, urwiska, punkty widokowe, miejsca kultu, pomniki i inne cudeńka. Tu trzeba zrobić zdjęcie, tam przeskoczyć by móc jeszcze lepiej spojrzeć w dół, a tu usiąść i się zadumać nad pięknością świata. Zresztą nie tylko pięknością.

Być może, na tym samy kamieniu, na którym siedzę, usiadł swego czasu Konfucjusz, bo i on tutaj jak wspomniałem był, a rzuciwszy w dół okiem, jako pierwszy człowiek zauważył i stwierdził, że –„świat jest mały”. I miał niewątpliwie rację. Moją kilkuletnią już podróżą przez świat i poczynionymi obserwacjami jestem w stanie całkowicie to potwierdzić. Tylko, co mam odpowiedzieć tym, którzy często mnie pytają – co tam słychać w wielkim świecie? Wielkim? Małym?  Schodząc po stromych zboczach i wysokich schodach świętej góry Tai Shan, mam się, nad czym zastanawiać – mały ci on czy jednak wielki? Mam nadzieję, że do końca Into the World znajdę odpowiedź. J Jutro jadę szukać jej w Shanghaju.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł