Nie wyobrażam sobie, by po kilku dniach spędzonych w zaciszu jeziora Kawaguchi, w cieniu wulkanu Fuji, od razu wbić się, w jak sądzę, burzliwy gwar milionowego Tokio. Myślę, że żeby zminimalizować szok, towarzyszący przeskokowi z sielankowej natury do dudniącej życiem cywilizacji, zamieszkam sobie najpierw na obrzeżach miasta i gdy uznam, że dostatecznie zaaklimatyzowałem się między samochodami i tłumami biegających w te i we wte ludzi, przeniosę się do centrum. Dobrze się składa, bo właśnie widzę, że jedna z 23 dzielnic Tokio, oddalona o 20 km od centrum, nosi znajomą nazwę – Kawaguchiko i to właśnie tu spróbuję oswoić się z życiem w dużym mieście.
Pewnie już nie raz wspominałem, że nie lubię dużych miast, ale podróż po świecie niestety wymaga by i dla nich znaleźć chwilę czasu, chociażby dlatego, że właśnie w nich znajdują się lotniska, węzły kolejowe lub dworce autobusowe, z których często się korzysta. Nie znaczy to oczywiści, że kompletnie na wielkomiejskie ośrodki się zamykam. Ilekroć w nich jestem, zawsze staram się znaleźć coś dla siebie. Nie ma tu wprawdzie wodospadów, gór i lasów, ale są atrakcyjne parki, cudowne ogrody, ciekawe wystawy, muzea czy też oszałamiające centra handlowe, do których od czasu do czasu też można zajrzeć.
Zanim jednak zobaczę, co ciekawego kryje w sobie stolica jednej z przodujących gospodarek świata, najpierw się trochę ogarnę. Dworzec w Kawaguchiko, dzielnicy Tokio, a potem krótki spacer przez park i kilka skrzyżowań do hostelu, nie zapowiadają póki co jakichś drastycznych zmian w stosunku do reszty Japonii. I tu życie toczy się raczej powoli, ludzi zbytnio dużo na ulicach i na dworcu nie widać, a nawet jak trafiam na sporą grupę wyjeżdżającą pewnie na wycieczkę młodzieży, to siedzą oni tak spokojnie i grzecznie ze swoimi walizkami, że w ogóle nie rzucają się w oczy. Co się natomiast rzuca w oczy i to bardzo, to ilość rzeźb z kobiecymi aktami. No właśnie – zauważyliście, że Japończycy lubują się w tego typu pomnikach? Ja w pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi, ale oglądając zdjęcie z poprzednich miejsc dostrzegłem, że z każdego parku, z każdego ogrodu czy skweru, mam przynajmniej jedno z roznegliżowaną panią i to chyba nie tylko dlatego, że półrozebrane kobiety, nawet jak są z kamienia, przyciągają jak magnes oko mojego obiektywu, ale dlatego, że jest ich w Japonii tak dużo, a w Tokio zdaje się nawet ciut więcej. Czego jest również więcej i to ku mojej uciesze, to przystawek do posiłku. Przekonuję się o tym już w hostelu przy pierwszym śniadaniu – miska ryżu i mnóstwo dodatków w postaci przypraw, kiszonych i konserwowych warzyw czy nawet owoców. Co mi jeszcze od razu wpada w oko, to jakby ciut bardziej zaawansowana technologia w … toaletach. Wspominałem już o takich urządzeniach w ubikacjach bodajże od razu pierwszego dnia po przylocie do Japonii. Jednak to, co zastaję w toalecie w Tokio przebija wszystko. Nie dość, że po otwarciu drzwi deska sama się podnosi i w odpowiednim czasie opuszcza, to jeszcze jest podgrzewana, a to co jeszcze można dalej robić siedząc na niej, aż strach opisać, a co dopiero dotykać wiszącego obok elektronicznego regulatora. Technika, która… No właśnie, co? Przeraża czy fascynuje? Hm? Trudno ocenić, w każdym razie jest się nad czym zadumać w samotności.
Do centrum Tokio przyjeżdżam już po dwóch dniach. Tyle mi wystarczyło, by się zresetować i przygotować na wielkomiejski zgiełk, na przeciskanie się pośród milionowego tłumu zagonionych ludzi (centrum regionu Tokio-Yokohama zamieszkuje prawie 40 mln osób, stanowiąc tym samym najbardziej zaludnioną metropolię świata), na hałas tysięcy samochodów, na korki, kolejki, klaksony, etc., etc. A tu nic!
Wysiadam na dworcu metra, prawie w samym centrum najbardziej zaludnionego zakątka świata i wcale tego nie odczuwam. Naturalnie, jest sporo ludzi dookoła, naturalnie, jest trochę więcej ruchu, ale to ani w ułamku nie oddaje tego, czego się spodziewałem. Tu w dalszym ciągu nie czuć atmosfery zagonionego wielkiego miasta. Samochody nie gazują, klaksonów nie słychać, a ludzie zdaje się nigdzie się nie spieszą. Oni zdaje się potrafią żyć powoli, a umiejętność robienia czegoś powoli to duża sztuka wpływająca niewątpliwie, na jakość wykonywanej czynności – w tym przypadku, na jakość życia. Artur Rubinstein zapytany kiedyś, dlaczego tak powoli gra te wszystkie mazurki czy oberki, przysunął sobie, oczywiście powoli, trójnóg ze statywem na mikrofon i rzekł – „gram powoli, bo umiem. Szybko i głośno potrafi wielu. Powoli i cicho, tylko nieliczni”. Pewnie gdyby Japończyka zapytać, dlaczego powoli chodzi lub jeździ, udzieliłby podobnej odpowiedzi – bo umie. Żyć powoli trzeba naprawdę umieć. Nie chcę absolutnie w tym momencie usprawiedliwiać mojego na przykład powolnego pisania bloga. Nie, nie. Ja niestety nie dlatego piszę powoli, bo umiem, tylko dlatego, że przeważnie mi się nie chce. Chociaż to, że jak czasem mi się czegoś nie chce, to nie muszę, oczywiście też wpływa na jakoś mojego życia. I to jak 😉
Przyglądając się japońskiemu społeczeństwu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich styl i jakość życia jest lepsza, spokojniejsza, niż nasza europejska. Być może ma też to coś wspólnego z innym podobno tokiem myślenia (tego naturalnie nie jestem w stanie zauważyć gołym okiem ). Z czasów studenckich pamiętam jak profesor tłumacząc nam model zarządzania resortami ”Just In Time” opowiadał nam taką anegdotą. W ramach wprowadzania owego systemu, polegającego na pozbyciu się magazynów, do Niemiec do firmy Mercedes w Hamburgu przyjechała grupa specjalistów z Japonii. W trakcie dyskusji na temat jak to odpowiednie części potrzebne do produkcji samochodu, w tym wypadku chodziło o kable elektryczne, nie powinny być brane z magazynu tylko dostarczane od firmy je produkującej, dokładnie w tym czasie, w którym są potrzebne (Just In Time), padło ze strony niemieckich managerów zasadnicze pytanie: – a co będzie, jeżeli samochód wiozący potrzebne części utknie w korku lub ulegnie wypadkowi? Wtedy nasza produkcja stanie i będziemy mieć straty. Na to prowadzący dyskusję Japończyk odpowiedział: – Wy Europejczycy myślicie inaczej niż my. Wy koncentrujecie się na pytaniu – „Co będzie jak się coś stanie?” My natomiast szukamy odpowiedzi na pytanie – „Co zrobić, żeby się nic nie stało?” Kolosalna różnica w postrzeganiu i rozwiązywaniu problemu tak bardzo utkwiła mi w pamięci, że teraz spacerując ulicami Tokio, staram się ją zauważyć w codziennym życiu mieszkańców tego dalekiego kraju. Czy widzę? Nie wiem. Różnica w sposobie życia na pewno jest, a z czego ona wynika to już trudno mi ocenić.
W każdym bądź razie, póki co rozkoszuję się taką jego formą i niespiesznie zaczynam zwiedzać miasto. Zaczynam od leżącego nieopodal centralnego parku z pałacem cesarza i resztkami murów pamiętających czasy połowy XV wieku i okres powstania na mokradłach zatoki Tokio zamku Edo oraz otaczających go rybackich wiosek. Potem odwiedzam muzeum narodowe i kilka ciekawych świątyń i po całym dniu po raz kolejny face to face z historią Japonii chyba już jestem nią trochę zmęczony. Hiroszima, Miyajima, Kioto – ileż można oglądać świątyń, zamków i pałaców? W następnych dniach postanawiam odrzucić zwiedzanie z przewodnikiem w ręku, a poświęcić je bardziej na ot takie spacery po mieście. Po raz kolejny spotykam się z Danielem. Właśnie również dotarł do swojego celu podróży. On z Tokio wylatuje do Warszawy dzień później niż ja do Władywostoku, więc mamy trochę czasu by wspólnie poszwendać się tu i tam.
Z tych spacerów najbardziej pozostanie mi z pewnością w pamięci i przecudowny Park Shinjuku, w którym po raz pierwszy żałuję, że nie przyjechałem do Japonii na przełomie marca i kwietnia w trakcie tradycyjnego święta kwitnącej wiśni, zwanego świętem Hanami. Teraz tu jest cudownie, a jak tu musi być pięknie, gdy wszystko wkoło kwitnie i posypuje drogi biało – różowym kwiecistym kobiercem? Aż trudno sobie wyobrazić.
Mimo to próbuję, przy szklance oryginalnej japońskiej herbaty, siedząc w kucki na poduszce w stylowej, znajdującej się pośrodku parku herbaciarni. Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić. Jest to z pewnością powód by jeszcze raz kiedyś odwiedzić kraj kwitnącej wiśni, tym bardziej, że koniec mojego w nim pobytu trochę się kiepści. Po wczorajszym porannym biegu, w trakcie, którego złapał mnie deszcz i przemoczył do suchej nitki, a klimatyzacja w hostelu doszczętnie wychłodziła, rano poczułem ból gardła, charczenie w płucach i osłabienie organizmu, zwiastujące nadchodzącą chorobę. No to przed wylotem na Syberię się doigrałem. Nie wiem czy aspiryna, gorąca herbata i garść witaminy C pomoże, ale póki, co innego sposobu nie mam. Zamiast włóczyć się dalej po mieście ostatni dzień spędzam pocąc się pod kołdrą. Pojutrze Syberia, a tam z grypą może być niewesoło. Biorę następny łyk herbaty i mam nadzieję, że jakoś będzie.