Długo nie umiem znaleźć odpowiedzi na pytanie – „gdzie jechać dalej?” Ostry bój z myślami toczę prawie przez całą noc i dopiero po krótkim śnie, rano przy śniadaniu, podejmuję decyzję. Z kilku możliwości, które analizuję od wczoraj, do śniadania przetrwały tylko dwie. Tylko? A może aż dwie. I to one właśnie spędzały mi sen z powiek. Pierwsza ta, która od początku, czyli od momentu, gdy stanąłem na rosyjskiej ziemi, była w planach i druga, która zrodziła się zupełnie niedawno, chyba nawet wczoraj, gdy siedziałem na skale w Stolbach i podziwiałem nieogarnięte piękno dzikiej natury. Początkowo zakładałem, że przemierzę Syberię od Władywostoku przez Irkuck, Krasnojarsk, Nowosybirsk do Omska i stamtąd ruszę na południe do Astany i po zwiedzeniu Kazachstanu wrócę do Rosji przez góry Ałtaj by dalej ich dolinami pojechać do Mongolii. Tak myślałem jeszcze do wczoraj. A wczoraj, patrząc na zieloną, syberyjską tajgę coś mnie tknęło i dostrzegłem dwa słabe punkty tego planu. Po pierwsze za dużo po drodze dużych miast, a za mało natury, a po drugie według tego harmonogramu w ałtajskich górach byłbym dopiero pod koniec września, co w tym rejonie świata wiązać się może już z pierwszymi podmuchami zimy. Teraz póki, co pogoda jest jak złoto i szkoda ją marnować na spacery po miastach – myślę, skłaniając się do zmiany kierunku. Mógłbym zrezygnować z wielkiego Omska (im dalej na zachód tym syberyjskie miasta mniej są syberyjskie, a co za tym idzie mniej dla mnie interesujące) i już z Nowosybirska skręcić na południe w ałtajski rejon, pojechać do Kazachstanu i tą samą drogą potem wrócić. Plusy tego rozwiązania oczywiście takie, że miesiąc wcześniej będę w górach i więcej będę miał natury w nozdrzach niż spalin. Minus to pewnie to, że dwa razy przyjdzie mi przejechać tę samą drogę i właśnie się zastanawiam czy to faktycznie aż taaaaki mankament? Przy śniadaniu już wiem. Idąc sam z sobą i swoimi myślami na kompromis, odrzuciwszy Omsk, leżący daleko na zachodzie, w jego miejsce wrzucam leżący przed Nowosybirskiem, z dala od turystycznego szlaku, niewielki Tomsk. Z Nowosybirska postanawiam jechać w góry, dopijam kawę i jestem bardzo zadowolony. Do Tomska mam zaledwie 500 km, a to jak na syberyjskie warunki niewiele. Połączenie też jest znakomite. Znaczy znowu mi się świat poukładał i już popołudniu wysiadam na niedużej stacji niedużego Tomska.

Trzy rzeczy od razu rzucają mi się w oczy. Autobusy na gaz, w których nie byłoby nic niezwykłego gdyby nie to, że nie mają schowanych gdzieś pod karoserią baków, tylko najzwyczajniej w świecie wożą butle z gazem na dachu. Druga rzecz to zachowana w doskonałym stanie, wspaniała murowano-drewniana architektura miasta, pamiętająca co najmniej dwa ostatnie stulecia. A trzecia, co wydaje mi się niezwykłe gdyż do tej pory byłem pewien, że średnia wieku mieszkańców syberyjskich miast jest dosyć wysoka, to bardzo dużo młodzieży. Gdy dowiaduję się, że Tomsk, nazywany swojego czasu „Syberyjskimi Atenami”, szczyci się pierwszym syberyjskim uniwersytetem założonym w roku 1880 i Technicznym Instytutem z roku 1896, fakt ten przestaje mnie dziwić. Studenci stanowią ponad 20% populacji miasta i to właśnie bardzo widać.

Autobusem na gaz, ulicami wzdłuż cudownie zachowanych kamienic, pośród rozentuzjazmowanej młodzieży dojeżdżam do hostelu, który, jak całe miasto, też robi na mnie doskonałe wrażenie. Czysty, schludny ze wspaniałą miłą obsługą, do której powoli się w Rosji przyzwyczajam i wszystkimi przydatnymi w podróży wygodami (kuchnia, lodówka, pralka, wifi) po raz kolejny przekonuje mnie by jak Marco Polo w Irkucku tak i ten szczerze zarekomendować. Wszystkim plecakowym turystom, którzy przypadkiem lub nie trafią do Tomska serdecznie polecam hostel Rus przy ulicy Alekseya Belentsa 17. Robię to nie tylko na łamach mojego bloga, ale także na miejscu z czystym sumieniem pozwalam się sfotografować, opowiadam parę zdań o sobie i z podniesionym do góry kciukiem, na znak, że hostel jest OK. ląduję na frontowej ścianie przy wejściu.  

Rozgościwszy się w hostelu, najpierw, zanim zajmę się miastem i jego zabytkami, zajmuję się sobą. Tak mi się tu podoba, że zostanę pewnie parę dni, więc na spacery i zwiedzanie mam mnóstwo czasu, a na doprowadzenie do ładu siebie po paru dniach podróży, znacznie mniej. Nie będę opisywał, jakie zapachy dobywają się z plecaka z niepranymi od paru dni ubraniami, nie będę wspominał o długości moich paznokci i zarostu, a nade wszystko nie opowiem jak bardzo mój żołądek domaga się dobrego, domowego, zjedzonego w spokoju posiłku. W krasnojarskim hostelu niczego z tych niewygórowanych przecież życzeń nie mogłem sobie spełnić, a tutaj jak najbardziej tak. Czyste ciuchy, gorący prysznic i ciepły obiad i na deser kawa z ciastkiem, takie chwile w podróży są bezcenne. Do końca dnia dbam o siebie i zawartość plecaka i dopiero następnego poranka idę zobaczyć, co też ciekawego, oprócz uniwersytetu i zadbanych drewnianych domów ma jeszcze Tomsk do zaoferowania. Nie wiem czy to przypadek czy rytuał, ale jeżeli przez miasto przepływa rzeka, a do tej pory przez wszystkie przepływała, to zawsze najpierw idę nad jej brzeg. Przez Tomsk przepływa Tom, wpadający 60 km dalej do Ob. Stojąc nad jego niespiesznym nurtem zastanawiam się, co widzieli i czuli pierwsi Kozacy, którzy ponad 400 lat temu, tak jak ja teraz, stanęli nad brzegiem rzeki. Czy dużo się od tego czasu zmieniło? Nie wiem, ale musiało się im spodobać skoro na rozkaz cara Borysa Gudunowa w roku 1604 w zatoce rzeki postawiono drewniane umocnienia i założono kozacką osadę. Od tego czasu dzieje Tomska toczyły się różnie, by w końcu na początku XIX wieku stał się stolicą całej zachodniej Syberii i pod koniec tegoż wieku tę rolę utracić. Utracić na rzecz niedalekiego, małego i nic wtedy nieznaczącego Nowosybirska. Wszystko, dlatego że wytyczając trasę Kolei Transyberyjskiej, postanowiono właśnie koło Nowosybirska przerzucić przez Ob ogromny kolejowy most, omijając tym samym, tracący od tej pory coraz bardziej na znaczeniu Tomsk. I dobrze – przynajmniej jest cicho i spokojnie, myślę sobie, spacerując wzdłuż rzeki w kierunku głównego placu miasta, na którym jak to zwykle w każdym mieście Rosji towarzysz Lenin wskazuje ręką, w którym kierunku powinno toczyć się życie. Mnie nie. Ja idę w przeciwnym i to nie tylko dlatego że jestem zadeklarowanym antykomunistą, ale dlatego, że właśnie w przeciwnym kierunku do wysuniętej ręki Lenina znajduje się muzeum miasta i okolic. W małym, ale ciekawym muzeum nie tylko dowiaduję się o Kozakach przybyłych pod koniec XVI wieku nad Tom, nie tylko mogę przyjrzeć się kosztownym szatom i wyposażeniom wnętrz poprzednich epok, ale i to podoba mi się najbardziej, z górującej nad miastem wieży mogę rzucić okiem na zabudowane centrum, a nawet troszkę dalej na uboższe podupadające dzielnice i jeszcze dalej na otaczającą miasto tajgę. Z muzeum, schodząc ze skarpy na drugą stronę miasta, znajduję się jakby w innym świecie. Odtąd zaczynają się drewniane, zniszczone, zaśmiecone, ale wciąż zamieszkałe i przez to aż nadto interesujące dzielnice tatarskie. Czy powinienem się bać, zapuszczając się na trochę slamsowate tereny? Nie wiem. Jednak ciekawość jest silniejsza niż obawa więc idę. Na wszelki wypadek chowam aparat fotograficzny w kieszeń i rezygnuję ze zdjęć, a czując na sobie wzrok (nie wiem czy groźny czy obojętny) kilkunastu par śledzących mnie skośnych, czarnych tatarskich oczu, czuję, że spacer nabiera dodatkowego dreszczyku emocji. Niepotrzebnie. Nic złego ani się nie dzieje ani mi nie grozi. Wręcz odwrotnie. Ciekawskie mnie tak samo jak ja ich (widać niewielu turystów zapuszcza się w te strony) dzieci często się do mnie uśmiechają, wołając halo, albo how are you – co znaczy, że i tu do szkół trafił język angielski. Dorośli na moje pozdrowienia odpowiadają bez nieufności i nawet z kilkoma osobami ukręcam sobie krótką pogawędkę, która sprowadza się oczywiście do tego, że kiedyś, czyli za komuny było lepiej, a teraz widzi pan – wszystko się wali. No nie wiem. Patrząc na stan niektórych domów i obejść wydaje mi się, że dobrze to tu nie było nigdy (no chyba, że 400 lat temu) i nie ma w tym winy ani rządu ani systemu politycznego, tylko samych mieszkających tu ludzi. Przecież śmieci można pozbierać, płot wyprostować, a dzieci umyć. A narzekać – no cóż to zawsze najłatwiej. Robiąc spory łuk zbliżam się ponownie do centrum, a im bliżej niego jestem tym i tatarskie dzielnice stają się schludniejsze i ciut bogatsze. Widać i w tej społeczności są równi i równiejsi. Tu już na tyle bezpiecznie się czuję, że ponownie wyciągam aparat i uwieczniam na nim parę domów i ulic i mijając murowany meczet, opuszczam tatarskie dzielnice. Wracam do czystego centrum, zielonych parków, nadtomskiej promenady, roszonych fontannami kwiecistych skwerów, nie tylko historycznych pomników i wszystkich tych miejskich dobrodziejstw, które będą umilały mi tu pobyt przez kolejne dwa dni spędzone na długich spacerach. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że pomysł z zamienieniem ogromnego Omska na niewielki Tomsk był dobrym strzałem.    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł