Znajomy dworzec kolejowy w Denizli, na którym kilka dni temu wysiadłem z pociągu z Selćuk, wierząc, że za chwilę będę nad morzem w Antalyi i zakończę pierwszy etap mojej podróży przez Turcję, jawi mi się teraz, jako zapowiedź, nie zbliżającego się końca, a początku nowej, zupełnie niespodziewanej przygody nad Tureckę Rivierą. Turecka Riviera, to potoczne określenie nadmorskiego rejonu w południowo zachodniej Turcji rozciągającego się od Mugli po Antalię. Żeby się zatem dostać do Mugli, która nie leży wprawdzie jeszcze nad morzem, ale już po drugiej stronie wysokich na kilka tysięcy metrów gór Taurus, muszę wrócić się do Aydin, czyli do oddalonej o ponad 100 km do stacji, którą też już kilka dni temu mijałem. W Aydin powinienem znaleźć autobus do Mugli, a stamtąd nie powinno być już problemu z dotarciem do Akyaki, pierwszej, nadmorskiej miejscowości, zaznaczonej na mojej mapie żółtym punktem.

Z kilkunastu żółtych punktów, naniesionych „boskim palcem” mojego sąsiada, jadącego ze mną dwa dni temu do Antalyi, zostało już tylko pięć. Dopasowując możliwości transportowe do czasu, jaki sobie wyznaczyłem, oraz po ponownym przyjrzeniu się zamieszczonym w Internecie zdjęciom i opisom, dokonałem ich selekcji i chociaż tego bardzo nie lubię, to stukając paznokciem po ekranie telefonu niczym tępym ołówkiem po śliskiej kartce papieru, skreśliłem z nich ponad połowę. Intuicja, czyli wypadkowa doświadczeń i przeczuć, podpowiada mi, że lepiej pobyć dłużej w kilku fajnych miejscówkach i lepiej je poznać, niż szybko i pobieżnie przelecieć kilkanaście.

Zgodnie z przewidywaniami do Mugli dotarłem szybko i bezproblemowo, a teraz podążając już w kierunku Akyaki i przyglądając się coraz piękniejszym krajobrazom wyłaniającym się zza okna autobusu, pędzącego w dół ku morzu ostrymi, oplatającymi, strzeliste, kamienne góry, serpentynami, mam nadzieję, że jadąc do tej niedużej turystycznej miejscowości, dokonałem właściwego wyboru. Mimo wiszących nad morzem, ciężkich chmur zapowiadających rychłe załamanie pogody, pokazujące się tu i ówdzie złociste plaże i zatoki, oddzielone skalistymi, przeważnie wapiennymi klifami, wpełzającymi niczym języki zastygłej lawy, w otchłań lazurowych wód Śródziemnego Morza, wróżą niezłe atrakcje.

Akyaka 1.12-3.12

Powiadają ludzie, że co się źle zaczyna, dobrze się kończy i na odwrót. Skoro tak powiadają, to bardzo chcę w to wierzyć, bo mi zaczyna się niezbyt dobrze. Najpierw autobus, którym myślałem dojechać do centrum Akyaki, nie wjechał do miasta, tylko wysadził mnie na głównej drodze 3 km od pierwszych zabudowań, co zapowiada długi marsz z plecakiem w strugach rzęsistego deszczu, którego pierwsze strugi właśnie lunęły z nisko wiszących nad górami chmur. Szczęściem w nieszczęściu mijający mnie pikap i jego miły kierowca litują się nade mną i zanim przesiąkam do suchej nitki, znajduję schronienie we wnętrzu ich szoferki. Cóż z tego, kiedy pokonawszy w kilka minut owe niecałe już trzy kilometry, deszcz ani trochę nie przestaje padać, plecak nie robi się lżejszy a wysiąść muszę. Dalej już na piechotę, omijając kałuże i uskakując przed fontannami pryskającymi spod kół mijających mnie samochodów, szukam suchego dachu nad głową na już i na noc. Pewnie spędzę tu ze dwa, trzy dni i mam nadzieję, że w tym czasie się wypada. Na ulicach oprócz tych, co koniecznie muszą i mnie nie ma nikogo, więc i nie mam się kogo zapytać, a hotele, których z kolei jest bardzo dużo w większości są albo zamknięte, albo z daleka widać, że nie na moją kieszeń. Pewnie część z tych zamkniętych i tańszych nie przetrwała trudnego czasu epidemii, a reszta czeka na sezon – myślę, otwierając następne drzwi do jednego z otwartych hoteli, którego bogaty, a nawet ekstrawagancki wystrój, raczej nie zapowiada bym się w nim zatrzymał. Ceny, jak na pozasezonową porę są haniebnie wysokie, a rozlegający się dookoła wydawałoby się, że jeden, jedyny obwiązujący tutaj język rosyjski, tłumaczy tego przyczynę. Młodzi Rosjanie, przeważnie z całymi rodzinami, uciekając z Rosji przed poborem na wojnę, masowo wynajęli wszelkie wolne lokale w ładniejszych miejscowościach w Turcji, windując pod niebo ich ceny. Im dalej od morza, im niższy standard pokoju, tym cena powinna być niższa – kombinuję, oddalając się od plaży i turystycznego centrum. Mam rację. Kilkaset metrów dalej mogę w końcu zrzucić mój przemoczony plecak, ogarnąć wzrokiem dosyć skromny pokój i utargowawszy, co nieco z też nie niskiej ceny (ostatecznie płacę 300 lirów około 15 euro za noc), zadowolić się moim pierwszym dniem na Tureckiej Rivierze.

Nie tak ją sobie jednak wyobrażałem. Nędzny pokój, krótka, szara obstawiona budami z kebabem plaża i nijaka, bez wyrazu, barwy, ani egzotyki, miejscowość mocno studzi, rozgrzane przed kilkoma dniami emocje. No nic, zrzucając z siebie mokre ubranie i wywalając się na szerokim aczkolwiek skrzypiącym łóżku, myślę, że od tej pory może być już tylko lepiej.

Nie jest. Przynajmniej jeszcze nie jest. Nawet telewizor wiszący na gwoździu naprzeciw łóżka nie działa, a dzisiaj Polacy grają z Argentyną i miałem nadzieję, że chociaż możliwość popatrzenia na mecz może mi nieco poprawić humor. Patrzę w świetlicy przy wejściu. Humoru mi to jednak w dalszym ciągu nie poprawia, bo jak nasi grają, każdy wie, a nadzieja, że tym razem zagrają lepiej, jak zwykle, pozostaje tylko nadzieją.

Ciut lepiej robi się od następnego poranka. Nocny wiatr przegonił chmury. Wynurzający się znad skalistych szczytów świt barwi najpierw różową farbą góry, a potem wszystkimi odcieniami purpury i złota, śpiącą jeszcze wioskę i spokojne, leniwie uderzające o brzeg fale, coraz bardziej lazurowego morza. W to mi graj – myśl, jak strzała przelatuje przez zranioną jeszcze wczorajszym rozczarowaniem głowę, a ręce już pakują podręczny plecak, nogi czym prędzej odziewają buty i zanim skacowani (bo co robić w nadmorskiej miejscowości w trakcie deszczu) mieszkańcy pobliskich hoteli się budzą, idę szukać jakichkolwiek pozytywnych wrażeń, które mam nadzieję zatrą wczorajszy żal, że nie do końca dobrze trafiłem z wyborem pierwszego żółtego punktu na mojej mapie.

W myśl przysłowia, które na swoje potrzeby trochę modyfikuję, że jak się nie ma szczęścia, to trzeba je sobie stworzyć, wyruszam w drogę z dala od nie najładniejszej miejscowości, w nadziei, że gdzieś wyżej, dalej znajdę coś godnego mojego tutaj przyjazdu. Poniekąd się udaje. Już po dwóch, może trzech kilometrach, na pierwszym wzniesieniu, znajduję ruiny zamku, z których roztacza się nienajgorszy widok na zatokę i niską zabudowę Akyaki i robi mi się lepiej. Następne kilka kilometrów owocują niecodziennym znaleziskiem grobowców wykutych w skale pochodzących z IV – II wieku p.n.e. i równie starego, kamiennego magazynu wody, a kilka ciekawych, kolorowych budynków i kawa nad rzecznym rozlewiskiem sprawia, że jest mi już całkiem dobrze. Na koniec, żeby już całkiem się zadowolić, wracam nieco bagnistymi terenami wzdłuż rzeki i docieram do jej ujścia przy plaży akurat w momencie, gdy świecące za plecami słońce, najładniej oświetla kilkanaście stojących w porcie jachtów, piaszczystą, lekko ocienioną kilkoma palmami plażę i srebrzyste okalające zatokę góry. Dla oczu i obiektywu aparatu naprawdę wspaniałe widowisko, które w znaczny sposób podnosi ocenę takiego sobie Akyake.

Mimo miłego końcowego akcentu, nie czuję absolutnie, żalu, pakując następnego ranka plecak i opuszczając moją pierwszą nadmorską przystań.  Liczyłem, że zostanę tu ze trzy dni, zostaję tylko dwa. Wsiadając do autobusu, którym najpierw muszę wrócić do Mugli, w której byłem już przedwczoraj i tam się przesiąść na kolejny do Ortaci, mam nadzieję, że tym razem znajdę coś dużo bardziej atrakcyjnego. To są te dobre strony bycia w niezbyt ciekawych miejscach – opuszczając je, ma się duże szanse graniczące z pewnością, że po nich może być już tylko lepiej.        

Dalyan 3.12 – 7.12

Mimo, kilku przesiadek (z Akyake muszę wrócić 25 km do Mugli, w Mugli znaleźć połączenie do Ortaci i tam znowu się przesiąść do Dalyan), wszystko idzie tak sprawnie (praktycznie nigdzie nie czekam dłużej niż 5 minut), że już na długo przed południem wysiadam na małym rynku, w bardziej nadrzecznym niż nadmorskim Dalyan, wobec którego mam ogromne oczekiwania. Wiem, wiem – nie powinienem się zbytnio nastrajać, by kolejny raz mocno się nie zawieść, ale sądząc po zdjęciach zamieszczonych w Internecie, tym razem nie mam się, czego obawiać. Jedyny problem to jak zwykle znaleźć jakiś dobry, niedrogi nocleg, a potem pewnie będzie się już działo samo. Tym razem, nie pada, plecak też jakoś dziwnie mi nie ciąży, więc nie spiesząc się chodzę od drzwi do drzwi i mogę wybrzydzać. Mogę, ale nie muszę. Już przy drugim podejściu mam znacznie więcej niż chciałem. Za tę samą cenę, za którą wczoraj dusiłem się w nędznym pokoju w Akyake, dzisiaj i przez następne przynajmniej trzy dni będę miał do dyspozycji cały piętrowy domek z bujnymi przed wejściem krzewami obsypanymi dojrzałymi pomarańczami. Lepiej nie może być – myślę, wychodząc na balkon i zatapiając wzrok w wyrastającej za rzeką górze.  Wydrapane w jej skałach ludzką ręką groty, o których już trochę czytałem, niezmiernie mnie intrygują i najpewniej będą celem mojej pierwszej wycieczki. Pytanie tylko, czy już teraz zaraz, czy za chwilę, czy może dopiero jutro?

Ciekawość wygrywa. Zostawiam rozpakowywanie plecaka i zadamawiania się w nowym, absolutnie rewelacyjnym miejscu na potem i korzystając z dobrze oświetlającego ścianę góry słońca (zbliża się południe) idę przyjrzeć się dziwnym, skalnym, otworom z bliska. Są po drugiej stronie rzeki. Mostu w zasięgu wzroku ani po prawej, ani po lewej nie widać. Czyżby tajemniczym grotom można było przyglądać się tylko z oddali? Nie sądzę, w końcu to nie lada turystyczna atrakcja i pewnie jest jakiś sposób by się do niej dostać. Z zakłopotania wybawia mnie właściciel jednej z kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset łodzi, zacumowanej przy brzegu. Zanim jednak odpowie mi na pytanie jak mam się dostać na drugą stronę, 15 minut namawia mnie na rejs rzeką o tej samej nazwie, co miejscowość Dalyan i nie przeszkadza mu, że cały czas niezmiennie przecząco kręcę głową. Rzeka Dalyan jest naturalnym kanałem łączącym jezioro Köycegiz Gölü na północy z Morzem Śródziemnym na południu i od wieków oprócz drogi handlowej stanowi łakomy kąsek dla fanów śródlądowej żeglugi gwarantując po drodze mnóstwo widokowych atrakcji – stąd przy brzegu tyle łodzi. Dopiero po moim kilkukrotnym zapewnieniu, że dopóki mam zdrowe nogi, to wolę widokowych atrakcji szukać na nich i niestety nie skorzystam z wycieczki jego łodzią, odpuszcza i tłumaczy jak się przeprawić na drugi brzeg. Okazuje się bardzo prosto. Wystarczy w jakikolwiek sposób zasygnalizować takową chęć: gwizdnąć, pomachać ręką lub coś w tym stylu, a momentalnie ruszy w naszym kierunku mała niewidoczna, ukryta w cieniu wiosłowa łódka, której właściciel za jedyne 10 LiT przewiezie każdego na drugą stronę. Płacę od razu 20 i umawiam się, na powrót. Ale tylko do godziny 18 – zaznacza młody wioślarz, przywiązując liną chyboczące się czółno i pozwalając mi wyjść. OK.! Do 18 na pewno zdążę, przecież tylko przypatrzę się skalnym grotom i zaraz wracam.

Do grot, które są antycznymi likilijskimi grobowcami z IV – II wieku sprzed naszej ery nie da się jednak podejść bardzo blisko. Strome, skalne urwiska i bezpieczeństwo potencjalnych zwiedzających zmusiło pewnie włodarzy miasta do opasania podnóża góry siatkowym płotem. Jednak dochodząc najbliżej jak się da (np., przechodząc przez współczesny cmentarz) i tak wiele można zobaczyć. Zresztą szczerze mówiąc, z większej odległości z otoczką masywnej góry, prezentują się one znacznie lepiej i dostojniej niż z bliska. Dlatego, wracam na ścieżkę i idę nią, jak długo się da, przypatrując się niezwykłym pozostałością sprzed ponad 2000 lat z kilkudziesięciometrowego dystansu. Lepiej tak, niż drapać się po skałach niewiele w ten sposób widząc. A najlepiej!!! Najlepiej, podejść pod górę o zmroku, gdy grobowce są podświetlone. Fantastyczne połączenie starożytnej kultury z współczesną techniką robi niezłe wrażenie.   

Problem w tym, że jak już dochodzę do końca skalnego wzniesienia i do syta napajam oczy wydrążonymi w nim grobowcami, wzrok mój przesuwa się w przeciwległym kierunku. Tam też ładnie – stwierdzam z zachwytem. Skoro ładnie, to idę, nie pomyślawszy, że wyskoczyłem przecież tylko na krótki rekonesans i nie zabrałem ze sobą ani wody, ani nawet kapelusza. Ach – krótki spacerek do następnego wzniesienia mi nie zaszkodzi – myślę. Tym bardziej, że czasu do 18 mam sporo. Idę. No i masz babo placek. Zza następnego wzgórza, wyłania się następny problem. Tam dalej też jest ładnie! W dodatku przydrożny drogowskaz, z załączonym planem okolicy, informuje, że niedaleko jest wioska, (zatem szansa na wodę), za nią górzysty las, a w lesie klif z platformą widokową. No i jakże tam nie iść? Idę i już się więcej nie zastanawiam. We wsi zaopatruję się w dwie butelki wody i wydłużam krok. Do punktu zaznaczonego na mapie, jako punkt widokowy, mam stąd około 6 km, czyli ponad godzinę plus powrót z 9 km (około 3 już przeszedłem) i chwila na punkcie widokowym to razem ponad 4, może niecałe 5 godzin. Jest pierwsza. Zdążę!

Nie tylko zdążam (z powrotem przy rzece i czekającego już na mnie chłopaka z łódką, jestem dokładnie za 10 szósta), ale przynoszę ze sobą oprócz pełnej głowy niesamowitych wrażeń i zachwytu, oprócz pełnej karty SIM jeszcze ładniejszych zdjęć, jeszcze coś, co nakazuje mi przedłużyć pobyt w Dalyan przynajmniej o jeden dzień. Idąc w kierunku punktu widokowego zauważyłem w dole, przy rozlewisku rzeki, ruiny starożytnego rzymskiego miasteczka, którym chciałbym przyjrzeć się z bliska. Nad ruinami miasta, na strzelistym skalnym szczycie wzrok mój przykuły ruiny zamku, na które też chciałbym się wdrapać, wietrząc z nich doskonały widok nie tylko na leżące w dole miasto, ale i na całą okolicę. A z kolei będąc już na platformie widokowej nad rozlewiskiem wpadającej do morza rzeki i kawałkiem oddzielającej morze od lądu plaży, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widok na nią z sąsiedniej znacznie wyższej góry musi być jeszcze bardziej fascynujący. Tam też chciałbym pójść. Na trzy razy „chciałbym” dwóch a nawet trzech dni, to za mało. Zostaję cztery.

Cztery najbardziej cudowne dni, tej części podróży.

Następny całkowicie poświęcam na dotarcie na szczyt, przeciwległej do wczorajszego punktu widokowego, góry. Kawałek muszę podjechać autobusem, a potem przez ponad dwie godziny non stop, krok po kroku wspinać się na jej szczyt. Droga jest wprawdzie długa, ale tylko miejscami stroma, więc tchu nie tracę. Za to zapiera mi go całkowicie, gdy już dochodzę do celu. Piękniej się chyba nie da – stwierdzam, z zachwytem spoglądając w dół na długi piaszczysty język oddzielający morze, jezioro i deltę rzeki Dalyan, a wszystko to razem zatopione w cieniu wysokich zielonych gór. Jestem zauroczony.

Zauroczony, do tego stopnia, że schodząc powrotem do głównej drogi nie skręcam w prawo do domu, tylko w lewo do plaży, której widokiem przed chwilą zachwycałem się z góry. Plaża Iztuz, to niebywałe miejsce nie tylko ze względu na swój księżycowaty kształt, nie tylko ze względu na swoje bajeczne położenie w lazurowej zatoce między wysokimi górami, ale też dlatego, że upatrzyły ją sobie (może właśnie z tych powodów) żółwie na składanie na niej jaj. W okresie od maja do lipca by nie zakłócać żółwiom spokojnego rozrodu, plaża jest zamknięta, natomiast dzisiaj mogę korzystać z niej dowoli, łącznie z pluskaniem się w wodzie i opalaniem na gorącym piachu.

Kolejnego dnia, wybierając się do Kaunos. Po Troi, Pergamusie i Efezosie, ponownie doświadczam bytności osób dawno zmarłych i czasów dawno przeszłych. Kilkanaście wieków temu w Kauno,s, tętniło życie, które dla niektórych wysoko postawionych wybrańców, kończyło się w jednym z oglądanych przedwczoraj, nieodległych skalnych grobowców. Dzisiaj tymi samymi kamiennymi ulicami, wśród tych samych kolumn i pewnie podobnych krajobrazów przechadzają się ich prapraprapra wnukowie, co sprawia, że życie nadal tu tętni, choć pewnie znacznie niższym pulsem. Mnie natomiast puls znacznie się podnosi, gdy po obejściu akropolu, czterech świątyń, kilku łaźni i pięknie wpasowanego w strome zbocze teatru z II w. p. n. e., mieszczącego 1500 widzów, staram się owo zbocze zdobyć i wdrapać po wystających z niego kamieniach do usytuowanego na szczycie zamku. W pewnych momentach, dosłownie karkołomna wspinaczka, kończy się na szczęście brakiem złamań, zwichnięć, a jedynie kilkoma zadraśnięciami, niewartymi wspomnień w porównaniu z tym, co zastaję na górze. Pełen nieopisanej radości mogę ujrzeć to, czego absolutnie ujrzeć się nie spodziewałem. Kolejny raz w przeciągu kilku dni jestem pod ogromnym wrażeniem.

Widok z zamkowej góry przerasta moje oczekiwania, do tego stopnia, że zapatrzony w niego zupełnie zapominam o tym, że w takich urwistych, kamienistych terenach wdrapanie się na szczyt nie jest niczym wielkim w porównaniu z czekającym mnie zejściem. Dopiero pierwszy spadający spod nóg kamień i długa cisza zanim słychać odgłos jego zetknięcia z ziemią, uświadamia mi, w co się wpakowałem. Drogą, którą wszedłem, zejść się nie da! Znaczy nawet nie próbuję. Szukam innej, a pomocy w szukaniu udzielają mi niezawodne w takich okolicznościach…..kozy. Przeganiam trzy pasące się pod murami i jedyne, co teraz muszę, to nie zgubić ich z oczu, gdy przestraszone zbiegają w dół. Im tylko znane, ukryte między krzakami, ścieżki są znacznie łatwiejsze, także po kilkunastu minutach cały i zdrowy, z kolejnymi wspomnieniami wspaniałych widokami w głowie, melduję się na dole.

Trudno mi po kilku wspaniale spędzonych w Dalyan dniach ponownie pakować plecak i ruszać znowu w drogę w poszukiwaniu następnych podobnych miejsc. Najgorsze w trakcie opuszczania takich urokliwych zakątków jest świadomość, granicząca z pewnością, że po nich może być już tylko gorzej. Zostaje jednak promyk nadziei, że teraz nie! Że są jeszcze inne równie ciekawe miejsca. Zobaczymy – ruszam w kierunku Fethiye.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł