Nadszedł wyczekiwany dzień koncertu Paco de Lucia. Przed koncertem chcemy jeszcze zwiedzić Valparaiso, które obserwujemy z daleka z Vina del Mar i które szczególnie wieczorem i w nocy wygląda, nie wiedzieć czemu, jak kopiec świetlistych mrówek. Z przewodnika dowiadujemy się, że na wzgórzu położone jest stare miasto z charakterystycznymi kolorowymi domkami, do którego dostać się można XIX wiecznymi szynowymi windami. Jak doczytujemy, że owe stare miasto wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, no to nie dziwi fakt, że wybieramy się do Valparaiso zaraz po śniadaniu. Jedziemy autobusem. Dość szybko znajdujemy windę i po chwili znajdujemy się w miejscu jak z bajki. Brudne, szare, niebezpieczne ulice dolnego miasta ustępują miejsca stromym traktom wijącym się wzdłuż kolorowych (trochę przypomina mi to dzielnicę Buenos Aires – La Boca, pamiętacie?), przystrojonych kwiatami domków z poprzednich dwóch, a może i trzech wieków. Do tego zapierający dech w piersi, widok na port, ocean i odległe Vina del Mar pozostawia niezapomniane wrażenie.
Punktualnie o ósmej wieczorem schodzimy do klubu La Piedra Feliz, kupujemy bilety za 5,50 Euro (jak na taki concert to bardzo tanio – no ale może Paco de Lucia nie jest tu aż tak znany – myślimy po raz drugi), zamawiamy whyski, siadamy przy stoliku przy samej scenie i dziwimy się, że tak mało ludzi. Koncert ma się zacząć o 22-iej. Po godzinie instalują się na scenie jacyś młodzi chłopcy – pewnie przedgrupa – myślimy i czekamy dalej. Z sąsiedniej sali słychać dudnienie lubu dubu na dyskotekowo i coś nam zaczyna nie pasować – ale czekamy dalej. W końcu pani, która podaje nam drinki, informuje nas, że koncert Paco de Lucia odbywa się w trzeciej sali za rogiem. Idziemy i faktycznie już gra. Zespół składa się z dwóch gitar, dwóch wokali (żeński i męski), oraz tancerki flamenco. To co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy nie jest możliwe do opisania, dlatego też nawet nie będę się starał. Napiszę tylko, że słowa takie jak fantastycznie, super, czy najpopularniejsze ostatnio zajebiście nie są w stanie nawet po części opisać naszych wrażeń. Być na tak świetnym koncercie Paco de Lucia w jakimś klubie w mrocznej portowej dzielnicy gdzieś w Chile – to jest naprawdę coś.
Emocje jakby trochę opadły następnego dnia, gdy pochwaliwszy się na facebooku, że byłem na takim koncercie, dostałem od przyjaciela z Aachen Irka wiadomość, że Paco de Lucia umarł 26 lutego 2014 roku, a więc dziesięć dni wcześniej.
No tak, ale jak się nie zna języka, nie ma się kontaktu ze światem, to się takich rzeczy nie wie. Przetłumaczyliśmy ze smutnymi minami plakat, na którym wyraźnie pisało, że koncert „ku czci i pamięci Paco de Lucia“ w wykonaniu Andreasa Parodi. I tak facebook nam wszystko zepsuł. Chyba się wyloguję. A koncert i tak był the best.
Widać taka nasza karma. W Mendozie idziemy na koncert rockowy, który okazuje się mszą. W Valparaiso idziemy na koncert Paco de Lucia, który okazuje się koncertem Andreasa Parodi – powoli zaczynam wątpić, czy to co mnie otacza jest naprawdę tym, czym jest, ale jak uczy historia, wątpienie jest początkiem myślenia, więc przynajmniej może wnioski z tej lekcji będą mi towarzyszyły w dalszej podróży into the world 🙂 I jeszcze rymowanka, która pisząc te słowa wpadła mi do głowy: Nie zawsze znajduje się to, czego się szuka. Taka z tego płynie nauka.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł