Wadi Rum lub Wadi Ramm, z arabskiego Dolina Piasku, czyli po prostu pustynia, to następne bardzo ważne miejsce na turystycznej mapie Jordanii. Wprawdzie nie jestem wielkim miłośnikiem wszystkich turystycznych atrakcji i nie uganiam się za nimi z jednego końca świata na drugi, ale czasem, skoro jestem blisko i nie są one ani zbyt drogie, ani zbyt tłoczne, to chętnie do jednej lub drugiej zajrzę. Wadi Rum 120 km na południe od Wadi Musa zdaje się być właśnie taką ani zbyt tłoczną, ani zbyt drogą i w dodatku leżącą po drodze do Arabii Saudyjskiej atrakcją, więc długo się nie zastanawiając kupuję bilet, na jadący raz na dzień autobus i już wieczorem drugiego dnia nowego roku wysiadam tuż przy niej.

Wysiadam i od razu zadaję sobie pytania – i co dalej? No właśnie – pustynia, jak to pustynia jest pusta i mimo, że to jedna z większych jordańskich atrakcji nie bardzo wiem jak się na niej znaleźć. Problem z tego typu miejscami polega na tym, że są one bardzo dobrze zorganizowane dla grup albo dla tych, którzy uprzednio zarezerwowali sobie jedno, dwu, albo trzydniową wycieczkę. Po nich pod autobus podjeżdża samochód lub bus i wszystko jest jasne i proste. Natomiast o takich spontanicznie się tutaj znajdujących, indywidualnych obieżyświatach, nikt nie dba, więc muszę o siebie zadbać sam. Naturalnie mogłem już wcześniej też sobie zarezerwować jakąś wycieczkę, bo przecież sam nie będę po pustyni chodził, ale myślałem, że zamiast przez Internet zrobię to na miejscu. Może będę miał większy wybór – myślałem albo przynajmniej uhandluję coś z ceny – miałem nadzieję – a tu nic. Tu się pomyliłem. Nie ma żadnego biura, żadnej informacji. Tylko parking, ja i pustynia. Jedyne, co zrobiłem wcześniej, to w jednym z beduińskich obozów w środku pustyni, zarezerwowałem sobie nocleg. Skoro jednak bez wycieczki, to nikt po mnie nie przyjedzie, a ja nie wiedziałem, że z dostaniem się do niego będzie aż taki problem. Leży około 30 km od parkingu. Cóż w XXI wieku coraz mniej spraw można załatwiać na miejscu, a ja widać jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Szczęściem ostatni bus, który podjechał po ludzi z autobusu ma jeszcze jedno wolne miejsce i za drobną opłatą kierowca podrzuca mnie 15 km do jedynej na terenie Wadi Rum wioski. Tutaj wraz z asfaltem, kilkoma domami i sklepami kończy się cywilizacja. Dalej już tylko piaski. W jednym z nielicznych sklepików pytam o nazwę obozu, w którym mam zarezerwowany nocleg. Znają – to już coś. Chwilę muszę czekać, gdzieś dzwonią, potem coś między sobą ustalają w sobie tylko znanym języku, więc nic nie rozumiem i w końcu znajduje się samochód z kierowcą i następne 15 km do obozu, pędzę już jeepem z napędem na 4 koła po piaskach, wydmach i wertepach jedynie kierowcy znaną drogą. Po drodze dowiaduję się, że chłopak, który mnie wiezie, to brat właściciela obozu, w którym mam spać, więc mam podwózkę za darmo, bo on i tak musi do niego jechać. Wydaje mi się, że wszyscy Beduini mieszkający tutaj w wiosce i w obozach na pustyni to jedna wielka rodzina i sądząc po ubraniach i samochodach, jakimi się poruszają to pewnie wcale nieźle im się powodzi. Odkąd w 2011 roku pustynia Wadi Rum wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a Jordania dołożyła starań by stać się państwem sprzyjającym turystyce, mieszkańcy pustyni organizując po niej wycieczki i zakładając na niej namiotowe obozy, mają ręce pełne roboty, a portfele pękate od pieniędzy. Przynajmniej tak mniemam sądząc po tym, co widzę. Czego natomiast nie widzę, a jestem już kilkadziesiąt minut w obrębie pustyni i jej mieszkańców, to kobiet. Albo ich tu w ogóle nie ma albo są tak schowane, że obce oczy przybyszów ich nie dojrzą. Ja nie widzą ani jednej teraz i nie zobaczę też żadnej do końca swojego pobytu w gościnnych piaskach pustyni Wadi Rum i ludzi tu mieszkających.    

W obozie świat znowu wraca do normalności, o ile kolację podaną na podłodze w beduińskim namiocie, gdzieś w środku pustyni, można nazwać normalnością? W tym przypadku akurat tak. Nie muszę się już martwić o transport, mam co jeść, mam gdzie spać, czyli wszystko w normie. Wokół ognia palącego się pośrodku wielkiego namiotu, będącego głównym miejscem obozowiska, jest nas kilkanaście osób. Jedni drzemią, inni grają w karty, czytają książkę lub rozmawiają we wszystkich językach świata. Beduini palą shishę, a ja zajadam się ryżem z warzywami i z najbliżej koło mnie siedzącym gospodarzem obozu, handluję jutrzejszy wyjazd na pustynię. Dobijamy targu (obiecuję, że nie zdradzę ceny innym uczestnikom wycieczki, którzy zarezerwowali całość przez Internet, więc i tutaj się nie pochwalę), dopłacam opłatę za nocleg w niewielkim namiocie tuż obok (patrz zdjęcie) i w pełni zadowolony, mogę udać się na spoczynek.  Spoczynek, który intryguje mnie równie mocno, o ile nie bardziej, niż jutrzejsza wyprawa. W końcu nie często ma się okazję spać pod gwiaździstym niebem w środku pustyni.

W nocy, gwiaździste, wieczorne, niebo przysłoniło się warstwą chmur, więc poranek nie jest już tak rozświetlony i majestatyczny, ale za to nieco cieplejszy niż można się było spodziewać. Noce na wysoko usytuowanej pustyni potrafią byś dotkliwie chłodne, a jak się domyślacie w namiocie oprócz koców, innego ogrzewania nie ma. Nie jednak temperatura, gwiazdy (lub ich brak) i wszędobylski piasek są tym, na co tuż po przebudzeniu, a budzę się jak zwykle przed wschodem słońca, zwracam uwagę. Tym, co najbardziej rzuca się mi w oczy, a raczej w uszy, jest ogromna, niewiarygodna, niepojęta cisza. Przez chwilę się w nią wsłuchuję i jej nie słyszę. Nie słychać absolutnie nic, a wydobywający się ze mnie oddech wydaje się hałasować z mocą kilkuset decybeli. Wychodzę na zewnątrz z myślą, że tam usłyszę choćby najmniejszy odgłos życia: świst ptaka, cyk cykady lub chociaż świst przelatującego komara lub muchy – na próżno. Cisza, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem jest tak nieprawdopodobna, że zdaje mi się, dosłyszeć szelest pierwszych promieni słońca, wyślizgujących się zza otaczających mnie gór i ocierających się o ich szczyty.

Kilkanaście chwil później, a może są to dwie lub trzy godziny, z wrażenia nie liczę czasu, poranna cisza przestaje być ciszą i nastaje nowy dzień Po kolei otwierają się drzwi namiotów, gospodarze przygotowują śniadanie, pod obóz podjeżdżają samochody, ktoś przyprowadza wielbłądy, kto inny konie, a my turyści zwarci i gotowi czekamy na naszą kolej; najpierw do śniadania, a potem do wyjazdu w teren. Niektórzy siadają na wielbłądy, niektórzy z przewodnikiem idą dokądś pieszo, a zdecydowana większość pakuje się na podstawione jeepy i po kolei opuszcza obóz. Ja doszlusowuję do mieszanej grupy: dwie dziewczyny plus chłopak z Hiszpanii, dziewczyna z Niemiec z chłopakiem z Libii i usadowiwszy się na owiniętej kolorowym kocem ławce, samosześć ruszam na spotkanie przygody czającej się, jak mniemam, zza którąś z następnych pustynnych gór.

No właśnie – Wadi Rum mimo swej nazwy Piaskowa Dolina, to nie tylko piasek. Pełno tu malowniczych, granitowych skał i piaskowców, od których cała pustynia nabiera czerwonego kolorytu i miejscami wygląda jak przeniesiony na ziemię kawałek Marsa. A może nawet nie kawałek? Im dłużej jedziemy tym bardziej wydaje mi się, że podskakujemy na nierównościach obcej planety, która tylko czasami i w krótkich momentach przypomina Ziemię. Pewnie pod podobnym wrażeniem musieli być filmowcy, reżyserzy i producenci kilkunastu nagranych w plenerze Wadi Rum filmów jak n. p.: „Czerwona Planeta”, „Prometeusz” , „Ostatnie dni na Marsie” , „Marsjanin” , „Theeb” , czy w końcu, “Gwiezdne wojny – historie”, i wiele, wiele innych, z których obrazy przelatują mi teraz przez głowę nakładając się na te, które podskakując na twardej ławce jeepa, widzę przed sobą.

Nie jeździmy jednak cały czas wzdłuż, wszerz i wkoło pustyni, tylko od co ciekawszego miejsca do następnego, a przy każdym wysiadamy i mamy kilkanaście minut na rozejrzenie się pospacerowanie no i, a jakże, na pstryknięcie dziesiątek zdjęć, z których po przeglądnięciu okaże się, że większość jest taka sama. Przecież ileż można fotografować pustynię, na której wprawdzie nie jest pusto, ale jednak bardzo do siebie podobnie? Dużo – wiem, bo pstrykam i kasuję i znowu pstrykam 😀

Pierwszy przystanek mamy pod jedną z najwyższych gór, nie tylko w obrębie pustyni, ale i całej Jordanii. Skoro tak, to trudno nie spróbować się na nią wspiąć, tym bardzie, że po ostatnim trzęsieniu ziemi jest nieco niższa, bo osunął się jej czubek, który teraz można podziwiać u jej stóp. Naturalnie z tym wdrapywaniem się na szczyt to przesada. Nikt z nas nie ma ani odpowiedniego sprzętu i przygotowania, ani czasu ku temu nam nie starczy. Mamy go jednak na tyle by dotrzeć po kamieniach do możliwie najbardziej bezpiecznego miejsca i spojrzeć na pustynię z nieco innej wcale nie niskiej perspektywy. 

Potem, jak już wspomniałem, zatrzymujemy się jeszcze kilka razy w miejscach gdzie wiatry i deszcze wyrzeźbiły w piaskach i górach jakieś ekstremalnie ciekawe kształty lub gdzie pustynia wydaje się szczególnie ciekawa. W jednym z takich miejsc, do którego przechodzi się najpierw przez długi wąwóz, za którym z wysokiego czerwonego stoku można sobie poszusować na Sandboardzie, spotykam grupę przesympatycznych ziomków z nomem omen Białegostoku, z którymi los jeszcze raz nam skrzyżuje ścieżki, ale o tym później, a teraz, o ile czytacie i oglądacie to serdecznie Was pozdrawiam.

Najfajniejsze, najbardziej klimatyczne są jednak te postoje, w których nic nie oglądamy, niczego nie zwiedzamy ani nie podziwiamy, a wokół nie ma turystów samochodów ani straganów z pamiątkami. Jesteśmy tylko my, pustynia cisza i wiatr. Takich zatrzymań mamy dwa. Pierwszy na lunch. Nasz kierowca i przewodnik w jednym, zaparkowawszy jeepa w szczelinie między dwiema masywnymi skałami, w momencie zmienia się w ogniomistrza, kucharza i kelnera i w sobie tylko znany sposób z kilku znalezionych patyków rozpala wcale pokaźne ognisko, na którym też tylko w sobie znany sposób z kilku puszek fasoli, kilku pomidorów, jakiejś konserwy garści ziół i przypraw serwuje wcale przyzwoity posiłek, który w tak fantastycznych warunkach przyrody smakuje pewnie znacznie smaczniej niż jest w rzeczywistości. Drugi z tych niezapomnianych postojów, to ten ostatni tuż przed zachodem słońca. Tym razem nasz kierowca przewodnik, ogniomistrz, magazynier, kucharz i kelner w jednym w nic się nie zmienia tylko staje się tym, kim naprawdę jest, czyli Beduinem z krwi i kości. Chociaż już przy przygotowywaniu posiłku w pustynnych warunkach trochę się z tej strony pokazał, to jednak teraz siedząc w kucki przy małym ognisku i wpatrując się w zachodzące za pustynią słońce pozwala nam odczuć całą niepowtarzalną prawdziwość pustyni i jej mieszkańców. Tego momentu nigdy nie zapomnę, a jednodniowy pobyt na Wadi Rum na pewno pieczołowicie schowam, może nie do tej szufladki, w której trzymam najznakomitsze wspomnienia z mojej podróży, ale do tej zaraz obok. 

    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł