Jako się rzekło, następną wyprawę w poszukiwaniu ukrytych w dżungli skarbów, podejmuję sam.
W biurze turystycznym zasięgam jedynie niezbędnych informacji, a na zachęcającą propozycję wspólnej wyprawy na tzw. „Rutę Indiana Jonesa” z uśmiechem, aczkolwiek zdecydowanie odpowiadam – no gracias – a w myślach już widzę przebranego Indiana Jones z grupą rozentuzjazmowanych piszczących turystów, robiących sobie zdjęcia pod jednym z kilku mających tam być wodospadów. Zdecydowanie wolę poszukać sobie samotnie swojej własnej scieżki.
Rower, którym dojechałem do wiszącego mostu w Kimiri, tego który codziennie mijam w drodze do La Merced, zostawiam na pobliskiej stacji benzynowej i dalej już pieszo z zasobem wody na plecach ruszam na drugą stronę rzeki. Z początku droga łagodnie pnie się w górę, wychodząc co jakiś czas na odkryte tereny, z których wprawdzie widok na rozłożoną poniżej dolinę jest przedni ale podrównikowe słońce tak nieprzeciętnie pali, że przyspieszając kroku i uciekając w miejsca mocniej zalesione, dziękuję mojemu mocno w czasie tej wędrówki po świecie spracowanemu Aniołowi Stróżowi, że przypomniał mi rano o nasmarowaniu się przeciwsłonecznym kremem. Gdyby nie to, pewnie mógłbym sobie wieczorem spaloną skóre własnoręcznie oddzielić od reszty ciała. Szczęściem po paruset metrach zagłębiam się w dżungle i problem z lejącym się z nieba żarem ustaje. Za to droga zmienia się w dróżkę, poczym w scieżkę aż w końcu całkiem znika i nie pozostaje mi nic innego jak zamoczyć buty i iść korytem rzeczki skacząc po wystających kamieniach. Problem tylko iść w górę czy w dół? Tu przypomniałem sobie słowa – no właśnie kogo? „…żeby dojść do źródła trzeba iść pod prąd…” Wprawdzie nie chcę dojść do źródła, a do wodospadu, ale natchniony tą radą ruszam w górę rzeki czyli pod prąd. Trzeba się trochę naskakać po tych kamieniach, nałapać zwisających gałezi lub wystających korzeni, nawspinać na skaliste brzegi, nawytrzeszczać oczu by nie przeoczyć skradającego się pod którymś z kamieni węża, skorpiona lub innego jadowitego złośliwca, nawytężać słuchu by rozpoznać trzask łamanej gałązki zwiastującej nadejście któregoś z krwiożerczych drapieżników bogato zamieszkujących dziewicze obszary peruwiańskiej dżungli. Na krótko przechodzi mi przez głowę myśl, że może jednak doch (piękne, nieprzetłumaczalne, niemieckie słowo – doch) z grupą byłoby przyjemniej. Na krótko, bo już po parunastu minutach, gdy dochodzę do pierwszego z wodospadów i mogę w samotności chłonąć jego piękno, zapominam o towarzyszących mi przed chwilą obawach i po raz drugi tego dnia dziękuję Opatrzności, że uchroniła mnie przed turystami, że pozwoliła w ciszy i spokoju zachwycać się tą chwilą. Gdy dochodzę do drugiego, a po następnych parunastu minutach do trzeciego ukrytego w dżungli wodospadu, nie wytrzymuję, zrzucam z siebie przepocone ubranie, wchodzę pod spływającą z kilkudziesięciu metrów wodę i krzycząc z radości a nie z zimna, bo woda nie jest zimna czuję, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Długo, długo rozkoszuję się kąpielą i otaczającym mnie miejscem.
Wracam tym samym rzecznym korytem ale w którymś miejscu dostrzegam ścieżkę i kierując się nią dochodzę do miejsca, w którym komercjalizm postanowił troszeczkę zawładnąć dżunglą. Jest tu domek na drzewie i drabinka do niego, są liny przywiązane do drzew, na których można się pobujać, są hamaki, jest mały sklepik z napojami i przekąskami ot kolejny haha plac zabaw w centrum dżungli. Jestem tak szczęśliwy, że nawet mi to nie przeszkadza i nie korzystam wprawdzie z dżunglowego sklepiku (napoje i przekąski mam własne) ale z hamaka i owszem. Nawet udaje mi się na chwilę zasnąć. Teraz, pisząc te słowa, nie wiem czy to co piszę to mi się śniło czy zdarzyło się naprawdę. Tak czy siak było max fajnie.
O realności moich przeżyć przekonałem się następnego dnia, gdy poszedłem jeszcze bardziej w głąb dżungli, jeszcze trudniejszą drogą, jeszcze głębszą rzeką i znalazłem jeszcze piękniejszy wodospad. Pewnie w trakcie mego pobytu w dolinie Chanchamayo uda mi się znaleźć jeszcze parę takich perełek.
Aaa! Winny jestem jeszcze odpowiedź. Wyżej przytoczony cytat, to słowa Jana Pawła II.