Będąc w Seulu nie sposób przynajmniej nie zastanowić się nad wycieczką na granicę między obiema Koreami. Zastanawiam się i targają mną sprzeczne uczucia. Na granicę, czyli do tak zwanej strefy zdemilitaryzowanej samemu nie ma szans się dostać. Jedyna możliwość to wyjazd grupowy, czyli innymi słowy trzeba się wybrać na bardzo turystyczną i komercyjną wycieczkę. Koszt około 35 euro. Nie tanio, tym bardziej, że nie wiadomo, co się dostanie w zamian. W sumie podobną granicę tylko, że między podzielonymi Niemcami, bez wycieczki i bez kosztów, osobiście przekraczałem w 1980 roku i nic godnego uwagi czy polecania sobie nie przypominam. Czy mam zatem ryzykować pół dnia i kilkadziesiąt euro? A niech tam – ryzykuję! Mimo wszystko ciągle jestem wierny zasadzie, że lepiej żałować, że się zrobiło, niż żałować, że się nie zrobiło. Ósma rano ruszamy.
W autobusie wpisujemy się na listę. Ja przedostatni, przeto wiem, że mamy w grupie najwięcej Filipińczyków, potem są Koreańczycy, dwie osoby z Kanady i ja jedyny Europejczyk. Po około godzinie jazdy, w większości wzdłuż rzeki i kolczastych zasiek, dojeżdżamy do pierwszego miejsca postoju. To jeszcze nie zdemilitaryzowana strefa zwana z angielskiego DMZ (Demilitarized Zone), a miejsce, w którym nagromadzono wszystko co kojarzy się z podziałem Korei na tę Północną komunistyczną i tę Południową demokratyczną. Jest tu niedaleko „Most bez powrotu”, na którym po wojnie wymieniano sobie jeńców, jest tablica upamiętniająca tzw. „Incydent z siekierami” kapitana Artura Bonifasiego (w Internecie można poczytać więcej na ten temat), jest kamienny pomnik UNESCO i o wiele bardziej wzruszający pomnik z kolorowych wstążek na płocie stworzony przez zwykłych ludzi, jest lokomotywa, która już nigdy dalej nie pojedzie, są dwie skrzynki pocztowe, z których nikt nie wyciąga listów, są ogłoszenia o zaginionych i poszukiwanych ludziach, są w końcu mrożące w żyłach krew zdjęcia z czasów nie tylko wojny, ale i obecnych po drugiej stronie granicy. Niestety są też sklepy z tandetnymi pamiątkami, restauracje i wszystko, co służy komercji.
Ponownie jesteśmy w autobusie. Pani pilot starannie liczy czy aby wszyscy, bo skończyły się żarty. Jeszcze raz przypomina o zakazie fotografowania (nie mówi co grozi za jego złamanie, więc na wszelki wypadek przygotowuję aparat tak, by raz może dwa strzelić z tak zwanego biodra) i o nie oddalaniu się od grupy. Gdy kończy ostatnie zdanie autobus zatrzymuje się przed barierkami, wpuszczając do środka dwóch uzbrojonych żołnierzy w mundurach ONZ, którym grzecznie pokazujemy paszporty i ani mru, mru. Nikt nie patrzy – pstrykam jedno, drugie zdjęcie, autobus powoli rusza i dopiero teraz zdaję sobie sprawę gdzie jestem. A raczej gdzie nie jestem, bo jestem NIGDZIE. Ani w Korei Południowej, ani w Korei Północnej. Szeroki na 8 km (4 w jedną i 4 w drugą stronę) i długi na ponad 250 km pas to najbardziej abstrakcyjne miejsce na ziemi. Niby strefa zdemilitaryzowana, a pełna uzbrojenia, wojska, ciężkich wozów bojowych i czego tam jeszcze nie zebrano w jednym miejscu. Strefa jest najbardziej zmilitaryzowaną pośród wszystkich stref na świecie, nie mówiąc w ogóle o tych zdemilitaryzowanych;-)
Znowu wysiadamy. Idziemy na platformę widokową, z której nic nie widać oprócz pól, płotu z kolczastego drutu i hen gdzieś daleko małej wioski. To Korea Północna. Trzeba mieć niezłą wyobraźnie, żeby patrząc stąd sobie ją wyobrazić. Mnie osobiście najbardziej podoba się widok ludzi, którzy z wypiekami na twarzy patrzą w stronę gdzie nic nie ma. Ciekawe zjawisko.
Następny punkt wycieczki już trochę ciekawszy, ale też bardzo skomercjalizowany. Jesteśmy w miejscu, w którym w roku 1974 wykryto podziemny tunel prowadzący pod linią DMZ z Korei Północnej do Południowej. Takich tuneli, według południowokoreańskiego wywiadu, udało się władzy z Pjongjangu wydrążyć aż 5 i miały one służyć do podziemnego ataku na Koreę Południową i na nieodległy Seul. Jeden z tuneli jest tak szeroki i głęboki, że mogły nim przejechać czołgi i w krótkim czasie przemaszerować 30.000 żołnierzy. Tunel, który udostępniono do zwiedzania i do którego zaraz wejdziemy jest znacznie niższy i węższy. Miejscami sięga tylko 160 cm wysokości także dla Europejczyków, nie mówiąc o rosłych Amerykanach przejście nim prawie 2 km to nie lada wyczyn. I po co? Tylko po to żeby na końcu przez otwór w zamurowanym przejściu zobaczyć drugie zamurowane przejście i dowiedzieć się, że za nim jest już zupełnie inny świat. No cóż i takie rozczarowania trzeba przeżyć i wrócić na powierzchnię. Na powierzchni mimo sztuczności w postaci wyciętych z blachy szwarnych chłopaków z ONZ i atrap wejść do pozostałych tuneli, zwanych potocznie tunelami agresji, jest już znacznie przyjemniej, a muzeum z projekcją filmu oraz zdjęciami i znalezionymi w tunelach eksponatami jest bodaj najciekawszym miejscem całej wycieczki. Szkoda tylko, że to właśnie na to miejsce mamy najmniej czasu – znacznie mniej niż na zakupy w sklepach z kiczowatymi niby-pamiątkami. Na koniec ciekawostka: z prawdopodobnie pięciu (lub więcej) wybudowanych tuneli do tej pory udało się odnaleźć jedynie cztery. Co z resztą?
Myślałem, że już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć i przebić sztuczności, komercji i abstrakcyjności miejsc zwiedzanych na poszczególnych odcinkach DMZ. Jednak się myliłem, jest coś jeszcze. Właśnie przywieziono nas na dworzec kolejowy Dorasan, który teoretycznie jest, a praktycznie go nie ma. To dopiero paradoks. Korea Południowa, nie chcąc być dłużej wyspą uzależnioną od handlu tylko drogą morską, postanowiła połączyć się z resztą świata również drogą lądową, kolejową. W tym celu wybudowała w mieście Dorasan, niedaleko granicy z Koreą Północno ogromny dworzec kolejowy. Jak to było zaplanowane, dogadane i zrealizowane? Nie wiem. Fakt jest taki, że dworzec stoi, a pociągów nie ma. Nic stąd nie odjeżdża, ani nic tu nie przyjeżdża, ale są kasy biletowe, przejście kontrolne, a nawet ogromna poczekalnia, w której wygodnie można sobie poczekać na pociąg np. do Ułan Bator, Pekinu, Irkucka czy Władywostoku. Pewnie planowano by dojeżdżała tu Kolej Transsyberyjska. W poczekalni Nikt nie czeka. Co najśmieszniejsze w prawdziwych kasach biletowych za prawdziwe pieniądze można kupić niby bilet kolejowy na niby pociąg do np. Pjonpengu. Zaraz obok na niby przejściu granicznym można dostać do prawdziwego paszportu niby stempel wjazdowy do Korei Północnej. Ot i prawdziwy interes na nieprawdziwym dworcu się kręci, bo wyobraźcie sobie chętnych do kupowania niby-biletów i niby-pieczątek jest mnóstwo – utworzyła się już nawet niezła kolejka. Ja w tym czasie, po zrobieniu sobie obowiązkowego zdjęcia pod szyldem Pjonpeng (to jest za darmo, ale też trzeba swoje odstać w kolejce), że to niby tam jadę he he, zwracam się ku galerii zdjęć z najnowszej historii łączącej i dzielącej oba państwa Półwyspu Koreańskiego. Jest to niewątpliwie najciekawsza i najprzyjemniejsza rzecz na całym niby-dworcu w Dorasan.
Powoli wracam do autobusu. Kolejka po niby-bilety się nie zmniejsza, bo co rusz przyjeżdżają nowe wycieczki, co nasuwa mi przednią, ale może zbyt odważną myśl. A może po powrocie z podróży otworzyć gdzieś, np. koło Otwocka budkę z niby-biletami na Kosmos? Widać, że popyt na bilety, które nie gwarantują wykonania usługi, na którą zostały zakupione jest duży, więc czemu by nie spróbować tym bardziej, że jak widać karalne też to nie jest. Trzeba się zastanowić, bo świat pełen jest fantazji i abstrakcji, a zdemilitaryzowana strefa na granicy dwóch Korei niewątpliwie w tym przoduje. Może trzeba by zmienić jej nazwę z DMZ na AKZ strefa abstrakcji i komercji? Myślę, że dojście do takich wniosków to duże aczkolwiek nie jedyne pozytywne doznanie w trakcie całej wycieczki. Czy było warto? Było!
Ciekawy, inny, egzotyczny swiat.