Skoro w Lyon, stolicy dystryktu Owernii-Rodanu-Alp, zakończyłem IX etap mojej pieszej podróży przez Europę, to nie pozostało mi nic innego, jak po dwóch dniach prostowania nóg i łapania oddechu, w tym samym miejscu, rozpocząć etap X. Ten wymyśliłem sobie, że poprowadzi mnie aż do złotych plaż Lazurowego Wybrzeża nad Morzem Śródziemnym, a że właśnie tam wpada do niego, przepływający przez Lyon Rodan, to postanowiłem iść razem z nim. Idąc z prądem Rodanu nie tylko będzie mi raźniej i łatwiej, ale będę miał równocześnie znakomitego przewodnika – pomyślałem. Potem, krocząc już raźnie przez centrum Lyonu, wzdłuż szerokiej, kolorowo zabudowanej po obu stronach, rzeki, przy pięknej jesiennej pogodzie, z odbijającymi się od lekko falującej wody, promieniami słońca (jakże innej niż ta, którą zastałem tutaj przed dwoma dniami, gdy z trudem w deszczu i mgle szukałem noclegu) byłem pewien, że to bardzo dobry plan. Jedyne zmartwienie, jakie mi pozostało, to przez następnych kilkanaście dni nie zgubić z oczu, płynącego na południe Rodanu.W ostatnim poście wspominałem, jak bardzo podobało mi się wędrowanie szutrowymi ścieżkami, lub asfaltowymi trasami rowerowymi wzdłuż rzek: najpierw Renu, potem la Doubes, czy w końcu Loue, które nie tylko, były wygodne, płaskie i bardzo krajobrazowe, ale, co może dla mnie najważniejsze, nie miałem nigdy problemów ze znajdowaniem przy nich zielonego miejsca pod namiot. Zatem, gdy tylko doszedłem do Rodanu i stwierdziłem, że obaj podążamy w tym samym kierunku, wiedziałem, że nieprędko się rozstaniemy i dziesiąty odcinek Drogi na Ratunek prawie w całości zaplanowałem doliną Rodanu.

Rodan, jako czwarta najdłuższa rzeka Francji, płynąc od Jeziora Genewskiego do Morza Śródziemnego liczy sobie 813 km, a ja w założeniu miałem przejść prawie połowę tej długości, bo niecałe 400 km. Po 17 dniach wędrówki, idąc przez Grigny, Vienne, Saint –Pierre-de-Boeuf, Tournon-sur-Rhone, Pont-de-i’Isere, Valence, La Voulte-sur-Rhone, Ancone, Pierrelatte, Chateauneuf-du-Pape, Avignon, Tarascon, Saint-Gilles, Aigues-Mortes, do pierwszej plaży w Palavas-les-Flots życie pokazało, że przeszedłem jednak ciut więcej niż planowałem. Zrobiło się tych kilometrów dokładnie 408,9. Wiem to z taką precyzyjną dokładnością, bowiem od początku września brałem udział w charytatywnej akcji „RakReaton-ratujmy dzieci chore na raka” polegającej na zbieraniu przez wszystkich ludzi dobrego serca, rowerem, biegiem lub marszem 1.000.000 km. Za osiągnięcie celu fundacja „Na Ratunek”miała otrzymać od sponsora datek w wysokości 100.000 złotych. Pisząc ten artykuł wiem, że się udało i akcja 1 października zakończyła się sukcesem, do czego i ja moimi 640 km aktywnie się przyczyniłem. Ale nie o tym chciałem pisać. Chodzi o to, że idąc z włączoną aplikacją Active, liczącą i sumującą kilometry wszystkim biorącym w akcji uczestnikom (trochę mi to utrudniało podróż, bo częściej musiałem szukać możliwości ładowania komórki), dokładnie miałem wyliczone codzienne dystanse i z niemałym zdziwieniem stwierdziłem, że różnią się one od tych zaplanowanych wg Google map o jakieś +10%. Znaczy się, codziennie, szukając miejsca na nocleg, skręcając do sklepu i omijając różne nieprzewidziane przeszkody robiłem między 2, a 3 km więcej niż przypuszczałem. Ciekawe spostrzeżenie, którego do tej pory nie byłem świadom. Wychodzi na to, że do wyliczonych do tej pory kilometrów śmiało dołożyć można około 10 %, ale już tego nie będę robił. Nie o to chodzi.

Wracając, zatem do statystycznego podsumowania X etapu mojej wędrówki, po kolejnych 17 dniach marszu, pokonaniu następnych 410 km i dojściu do Morza Śródziemnego, całkowity dystans Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu, zwiększył się tym samym do 135 dni i 2700 km, a skarbonka www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek , do której w tym czasie wszyscy zbieramy fundusze na zakup zestawów broviaca, zwiększyła swój stan do szczytnej sumy 15.100 PLN, za co wszystkim wspierającym moją akcję i dzieci zmagające się z trudami walki z parszywą chorobą, jaką jest rak, jak zwykle bardzo serdecznie i gorąco dziękuję. Tym samym, również jak zwykle dalej proszę, zachęcam i namawiam do aktywnego wsparcia mojego wyzwania i dorzucenia się do zbiórki, bo póki idę, póty skarbonka jest otwarta, a i drogi jeszcze szmat przede mną, i do celu akcji też jeszcze daleko. Przypomnę, że naszym i moim celem jest uzbieranie 50.000 złotych. Mniej więcej tyle kosztuje 50 zestawów wspomnianego broviaca, które chciałbym przed świętami Bożego Narodzenia podarować maluchom by, jak najwięcej spośród nich nie musiało kolejnych świąt spędzać w szpitalu. Zatem jeszcze raz – wpłacamy i pomagamy: www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek

A co z Rodanem? Zgubiłem go idąc do Morza Śródziemnego czy nie? A może znudziło mi się tak cały czas tuptać wzdłuż rzeki i wymyśliłem sobie jakąś bardziej urozmaiconą trasę? Nic z tych rzeczy. Jeżeli komuś się wydaje, że wędrowanie kilkanaście dni non-stop brzegiem tej samej rzeki może się w końcu znudzić, to grubo się myli. Atrakcji miałem mnóstwo.Krętą drogę wzdłuż rzeki urozmaicają wspaniałe miasta, że wymienię tylko te największe i najładniejsze jak: Vienne, z położonym nad Rodanem uniwersytetem, Valence z pięknymi widokami na skaliste, wapienne wzgórza, czy najpiękniejszy Awignon, o którym już kilka słów w poprzednich postach umieszczałem. Poza tym są jeszcze te znacznie mniejsze, ale jeszcze wspanialsze, wybudowane na zboczach gór jak: Voulte-sur-Rhone, czy Burg-Saint-Andeol, które średniowieczną architekturą, stroją to lewy, to prawy brzeg rzeki niczym perły królewską kolię.

Również za sprawą piętrzących się po obu stronach skalistych wzniesień, na których jeżeli nie warowne zamki, to przynajmniej klasztorne lub kościelne wieże, co jakiś czas wychylały się zza wysokich krzewów winorośli, więc, co rusz miałem niezłe obiekty do fotografowania, a co za tym idzie trochę rozrywki. Myślałem, że po minięciu znanej z produkcji win Burgundii, już mnie takie widoki nie zaskoczą, a okazuje się, że im dalej na południe w kierunku Prowansji tym więcej dookoła winnic. Czytając i zapamiętując wszystkie nazwy win sterczące na wzgórzach niczym napis Hollywood nad Los Angeles, mógłbym w trakcie wędrówki przez rejon Owernii-Rodanu-Alp i później Prowansji przejść szybki kurs winiarstwa, ale się nie udało. Niewiele zapamiętałe, tak dużo ich było.

Nie mogę także nie wspomnieć o wspaniałych krajobrazach, które praktycznie cały czas umilały mi drogę. Mimo że nie oddalam się zbytnio od koryta rzeki, to jednak one często się zmieniały. Czasem czułem się jak na prerii niczym w klasycznym westernie, czasem, gdy przebijałem się przez bujnie, zielony lasy, jak w amazońskiej dżungli (nawet gdzieś taką dzielnicę o nazwie Amazonia mijałem), by po jakimś czasie, znowu otoczony spiczastymi, skalistymi, szczytami poczuć się jak w Alpach lub przynajmniej na ich skraju. Najlepsze widoki czekały jednak po minięciu tabliczki z napisem Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Tutaj rozpoczęły się te najbardziej oczekiwane prowansalskie, pachnące kwiatami i ziołami, a ze sto kilometrów dalej, te nadmorskie ze złotymi plażami, seledynowym morzem i błękitnym niebem w tle. Te ostatnie tak mnie urzekły, że wyprzedzając nico chronologię wydarzeń pokazałem je już w poprzednim wpisie. Nie będę się, zatem teraz powtarzał i zamieszczę jedynie kilka zdjęć, które pstryknąłem między Lyonem a Awinionem, a ów poprzedni artykuł dla porządku oznaczę, jako etap Xa i opublikuję jeszcze raz. Jeżeli do tego wszystkiego dodam, równie bogatą jak flora, faunę ze stadami krążących nade mną bocianów, brodzącymi w płytkich wodach różowymi flamingami, płochliwymi żurawiami, przebiegającymi drogę lisami, skaczącymi po skałach kozicami, a nawet pełzających tu i ówdzie żmijami to pewnie nikt nie ma już złudzeń, że o monotonności Drogi na Ratunek mowy być nie mogło i nie może.

Zostaje jeszcze pogoda! Ta zawsze się troszczy bym się nie nudził. Aczkolwiek zgodnie z przypuszczeniami, po minięciu Lyon, czyli takiego mojego miejsca wyznaczającego początek Europy południowej, pogoda znacznie się poprawiła i w ciągu ponad dwóch tygodni chyba tylko ze dwa, może trzy razy grube chmury przysłoniły błękitne niebo i dosyć mocno popadało. Miałem jak się potem dowiedziałem pod tym względem spore szczęście. O czym nie wiedziałem i szkoda, że się dowiedziałem, (dlaczego wyjaśnię za chwilę) wszędzie dookoła lało prawie bez ustanku, powodując w południowo-zachodniej Francji, czyli niedaleko mnie, ogromne powodzie i spory chaos i wiele tragedii, doprowadzając nawet do wprowadzenia w niektórych miejscach stanu wyjątkowego. Mnie, idącego wzdłuż Rodanu, na szczęście te tragedie ominęły i jak powiedziałem dotarłem do Lazurowego Wybrzeża prawie suchą nogą, a te dwa lub trzy dni deszczu, na które trafiłem nawet się na coś przydały. Po pierwsze, gdy okropnie leje, nie ryzykuję przemoknięcia, szukam schronienia na campingu i nie wychodzę z namiotu tak długo aż przestanie padać. To powoduje, że mam trochę nieplanowanego czasu na odpoczynek. Tak było na przykład na campingu les Lucs w Tournon-sur-Rhone, gdzie przez dwa dni czekając na poprawę pogody nie wylazłem z namiotu i nieźle się wybyczyłem. Po drugie, jak już jestem zmuszony skorzystać z campingu, to w końcu mam okazję spotkać i pogadać z ludźmi (na campingach jest międzynarodowe towarzystwo, więc zawsze się znajdzie ktoś, kto gada w języku podobnym do jednego z tych które jako tako znam. Najczęściej jest to niemiecki lub holenderski, ale trafia się też rosyjski lub hiszpański), co w trakcie samotnej wyprawy jest nie lada gratką. Tak na przykład poznałem bardzo sympatycznego Michaela ze Szwajcarii przemierzającego Europę na rowerze. A jak już się spotka rodaków tak jak na campingu w Saint Gilles, na którym mieszkali Polacy i Ukraińcy pracujących w sąsiedniej elektrowni (serdecznie was chłopaki w tym miejscu pozdrawiam) to przy grillu i piwku robi się zupełnie fajnie i wesoło. No i w końcu po trzecie – po każdej burzy przychodzi słońce. Słońce, które ogrzewając zmoczoną ziemię i oświetlając porannymi różowo-złotymi promieniami unoszące się nad łąkami, dolinami i rzekami mgły nadaje światu jednorazowy, niepowtarzalny, bajeczny, magiczny, wygląd, który uwielbiam. Dla takich widoków warto przetrzymać dzień, dwa lub trzy nawałnic, błyskawic i burz. Wszystko to razem sprawiło, że kilkaset kilometrowy marsz cudowną doliną Rodanu nie tylko mnie nie znudził, ale wręcz odwrotnie dostarczył wielu niezapomnianych przeżyć, co mam nadzieję da się zauważyć na kilku dołączonych fotkach.

A propos przeżyć. Tych też po drodze nie brakowało i wszystkich nie dam rady tu opisać, ale wspomnę przynajmniej o dwóch, które bardzo mocno utkwiły mi w pamięci. Oba związane są z noclegiem pod gołym niebem. Mimo, że szedłem cały czas wzdłuż rzeki, to jednak z tym znajdowaniem fajnych miejsc do spania bywało różnie i każdy nowy poranek budził ( zresztą tak jest do tej pory) nowe emocje, czy i tego wieczora znajdę jakieś przytulne legowisko? Szczególnie mocno pogorszyło się po tym, jak przez przypadek dowiedziałem się o powodziach i niebezpiecznej sytuacji w sąsiednim rojenie. Od tego momentu znacznie uważeniej zacząłem przyglądać się wybieranym na nocleg miejscom, starając się ustawić namiot albo na jakimś wzniesieniu albo, jak najdalej od rzeki, której poziom, jak mi się przynajmniej wydawało, też zaczął się podnosić. A może były to tylko podejrzenia, wywołane nadmiarem negatywnych wiadomości? Nie wiem. Wiem natomiast, że czasami lepiej mniej wiedzieć i mieć spokój niż wiedzieć dużo i żyć w stresie. 😉 Nie, nie, żartuję – jasne, że lepiej mieć rozeznanie, co się dookoła dzieje i być na wszystko przygotowanym, zwłaszcza, jak podróżuje się samemu i biwakuje na dziko, ale właśnie przekonałem się na własnej skórze ile taka wiedza kosztuje. Ile, to ja razy przestawiałem namiot z miejsca na miejsce, za każdym razem mając nadzieje, że to jest bezpieczniejsze od tamtego? Ile kilometrów musiałem nadrobić by na tyle daleko odejść od rzeki, żeby uznać, że tu będę mógł spokojnie zasnąć? A ile nocy nie przespałem budząc się z myślą, że woda zalewa namiot? Na przyklad pewnego razu, rozbiłem się stosunkowo wysoko nad wodą naprzeciw przepięknego miasteczka Burg-Saint-Andeol (notabene partnerskiego miasta mojego ulubionego Monschau, położonego w górach Eifel, niedaleko Aachen) i wydawało mi się, że nic nie może mnie obudzić, że jestem zupełnie bezpieczny i spokojnie ułożyłem się do snu. Okazało się, że była to najbardziej bezsenna noc w ciągu całej mojej wyprawy. Przy rozstawianiu namiotu nie zauważyłem, że oprócz rzeki, niedaleko jest jeszcze wąski strumień, a na nim niewielki wodospad. Prawie niesłyszalny w ciągu dnia szum, jaki wywoływała woda spadająca z niewielkiej wysokości, powodował, że mój mózg pod wpływem nagromadzonych wiadomości momentalnie w nocy zaczął interpretować to, jako nadciągającą powódź. Ze spania nici. Na nic się zdało chodzenie o pierwszej w nocy z latarką w poszukiwaniu nowego, spokojniejszego miejsca. Ani takowego, do którego nie dobiegałby odgłos wodospadu nie znalazłem, ani nawet nie miałbym sił na ponowne pakowanie i rozpakowywanie obozowiska. Lepiej było po prostu leżeć z otwartymi oczami i czekać poranka, a następnego dnia się srogo męczyć pokonując niewyspanym następne kilometry. Mimo wszystko po czasie, czyli teraz, gdy pisząc wracam wspomnieniami do tamtych dni, wydaje mi się, że właśnie takie momenty na długo zapadają w pamięć i są dla podróży niczym pikantna przyprawa dla dobrego sosu. Powinny być byle w odpowiednich proporcjach. Za to z przyjemniejszych nocy, które także długo zapamiętam, to ta, którą przespałem przy prastarych jaskiniach gdzieś całkiem na południowych kresach Francji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owe jaskinie zamieszkane były już kilkadziesiąt tysięcy lat temu przez naszych przodków. Czy to byli Neandertalczycy, czy może już pierwsi Homo-sapiens, albo jedni i drudzy, tego nie wiem, ale wiem, że i tym razem mój mózg oszalał. Pewnie ponownie, pod wpływem posiadanej wiedzy, nastroił się na nieodpowiednie fale i całą noc, mimo, że długo i dobrze spałem, wydawało mi się, że jestem owym troglodytą sprzed tysięcy lat i takie też miałem sny. Dopiero rano, po przebudzeniu i zobaczeniu swojego odbicia w niewielkim lusterku, zorientowałem się, że tym razem to nie była wina mózgu. To nie posiadana wiedza, tylko wewnętrzny zegar wskazywał, że najwyższy czas na postój w jakimś cywilizowanym miejscu, kąpiel, golenie, pranie etc, bo rzeczywiście wkrótce zamienię się może nie w jaskiniowego, ale w namiotowego stwora.

W taki oto ciekawy sposób, w towarzystwie lepszych i gorszych przygód dotarłem z Lyon do Avignon, w którym zatańczyłem na moście i trochę odpocząłem, o czym króciutko już wspominałem. Potem przebiłem się przez rozlewiska Rodanu, który minąwszy Avignon przestał być jednorodną rzeką, co także już zobrazowałem i o czym pisałem. I w końcu dotarłem do morza, usiadłem na plaży, wyciągnąłem termos z kawą, z lubością wyprostowałem nogi, rozejrzałem się wkoło i gdzieś tam w oddali zauważyłem migoczący srebrną nicią na rozlewającej się po plaży fali, XI odcinek Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową, który Lazurowym Wybrzeżem doprowadzi mnie do hiszpańskiej granicy i dalej do Barcelony. Jaki będzie, ile kilometrów przejdę i ile złotówek wpadnie w tym czasie do kasy www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek/ ,o co nieustannie zabiegam i proszę, opowiem już wkrótce.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł