W chłodny poranek 30.10.2019 roku, budzę się jeszcze przed wschodem słońca. Zanim jasność umysłu pozwala mi dojść do siebie, uzmysławiam sobie, że za niedługo kończy mi się wiza, a więc to jeden z moich ostatnich dni w Chinach. Wiem, że już nie zasnę. Leżąc w łóżku, długo wbijam wzrok w ciemny sufit i po raz setny zadaję sobie pytanie – gdzie ja właściwie jestem? Znacie takie uczucie? Budzicie się i nie wiecie gdzie jesteście. Ja znam je bardzo dobrze, może nawet zbyt dobrze. Ostatnio budzę się praktycznie co drugi dzień w innym miejscu i zawsze potrzebuję trochę czasu, by kontemplując na ranem treść pustki własnego umysłu, ogarnąć nową przestrzeń i zorientować się gdzie jestem. Czasem nie ogarniam. A teraz? Nieduży pokój, jak zwykle kilka łóżek, na których spokojnie śpią tacy jak ja tułacze, po lewej szafa podzielona na 6 segmentów, a więc jest nas tu szóstka (aczkolwiek niekoniecznie, nie widzę czy wszystkie łóżka są zajęte) i okno. Duże okno, bez firan, zza którego, nieco przybrudzonych szyb, nie widać jeszcze nic – prawie nic. Wytężam wzrok i wydaje się, że w złotawej poświacie księżyca dostrzegam zarys jakiejś dziwnej góry. Powoli przypominam sobie wczorajszy wieczór, podróż i miejsce, do którego dotarłem i te przecudowne, mijane po drodze góry. Jestem w Yangshuo.

Z Fenghuang, jak zwykle trochę autobusem, trochę pociągiem, omijając Longji Rice Terrace (później wyjaśnię dlaczego), dotarłem wieczorem do Guilin. Tam, na dworcu autobusowym, poznałem grupę bardzo sympatycznych Rosjan, którzy widząc moją rozterkę pt. „co dalej?” zaproponowali podwózkę. Mieli wynajęty minibus, a że jechali w tym samym kierunku co ja (z Guilin chyba wszyscy jadą w tym samym kierunku), przeto już bez kombinowania i szukania, ostatnie 65 km pokonałem, w dwie godziny (takie drogi) w bardzo miłym towarzystwie i tuż po zapadnięciu zmroku zameldowałem się w hostelu, w którym teraz leżę i rozmyślam. Góra za oknem przypomina mi właśnie te widziane wczoraj w drodze z Guilin. Fantastyczne. Ktoś w autobusie powiedział, że to nie tylko najcudowniejsze miejsce w Chinach, ale i na całym świecie. Prawda to?  Zastanawiam się nie odrywając oczu od sufitu. Ile tych najcudowniejszych miejsc jeszcze przede mną? Wszędzie dokąd od pewnego czasu trafiam, słyszę to samo i prawie zawsze, gdy wyjeżdżam jestem przekonany, że to prawda. Jak będzie tym razem?

Na razie wiem tylko tyle, że Yangshuo, to powiat w regionie autonomicznym Kuangsi w południowych Chinach (stąd już niedaleko do Hongkongu, czyli do końca mojej podróży po państwie środka). Liczy około 250 tys. mieszkańców, co jak na ten kraj, świadczy o jego małomiasteczkowości. Słynie z dużego nagromadzenia kresowych ostańców, które wraz ze spływami po rzece Li i połowami ryb z kormoranami (tutaj jeszcze łowi się w taki tradycyjny sposób), możliwościami wspinaczek po stromych skałach i penetrowania głębokich jaskiń, stanowią główne atrakcje okolicy. Ostańce według wikipedi to: „wzniesienia powstałe w wyniku procesów wietrzenia i erozji (a także denudacji trenów przyległych), co powoduje odsłonięcie i pozostawienie ostańców. Występują one, jako wyizolowane formy terenu, często o stromych, skalistych stokach, będąc pozostałością większego masywu skalnego. Niekiedy ostańcami są całe wzniesienia, jak np. Szczeliniec Wielki w Górach Stołowych i Maczuga Herkulesa”.   

Te informacje wystarczają, bym bez chwili namysłu podjął decyzję, na którą normalnie potrzebowałaby dłuższego zastanowienia. Ominę zaznaczony na mojej drogowej mapie przez Chiny przedostatni punkt Longji Rice Terrace i prosto z Fenghuang pojadę do Yangshuo, postanawiam i tak czynię. Ryżowych pól naoglądałem się już do syta w innych rejonach świata: Indonezji, Laosie, Wietnamie i innych, a zaoszczędzony ominięciem jednego miejsca czas, spożytkuję w górzystym terenie w znacznie przyjemniejszy sposób – mam nadzieję, a już wkrótce, plącząca się bardziej po sercu niż głowie nadzieja, zamienia się w całkowitą pewność.

Jest jeszcze bardzo wcześnie, a ja, nie mogę dłużej wyleżeć ani sekundy, zachęcony krętymi, metalowymi, przeciwpożarowymi schodami, wychodzę na dach czteropiętrowego hostelu i już pierwszy rzut oka w wyłaniającą się z mroku nocy okolicę, przekonuje mnie, o słuszności podjętej wczoraj decyzji. Iście bajeczny, a może nawet mistyczny krajobraz. Potężne krasowe formacje, jak gdyby wyrastające z unoszonych się porannych mgieł, tworzą tak nieziemskie wrażenie, że wzorem buddyjskich mnichów czy greckich filozofów, przez chwilę muszę się zastanowić czy to, co widzę to rzeczywistość. Prawda czy nie? Czy obraz, który za pośrednictwem oczu dociera do mózgu jest taki naprawdę czy tylko tak wpływa na moje zmysły? Jeżeli istnieje naprawdę, jeżeli nie jest tylko jakąś fantasmagorią – to nie mogę już tracić ani chwili. Muszę go jak najszybciej dotknąć, powąchać, poczuć, a przede wszystkim przeżyć.

Szybko się przebieram, biorę tylko najważniejsze rzeczy zanim czwarty kogut obwieszcza nadejście nowego dnia, kieruję się w stronę centrum, które położone w ogromnej dolinie między strzelistymi wapiennymi górami, ponownie jawi mi się, jako obraz tak mało prawdopodobny, że ciągle nie wierzę, że prawdziwy. Śniadanie i wszystkie doczesne uciechy, których zapachy, jak to zwykle w małych chińskich miasteczkach już z daleka miło łechą nos i podniebienie, zostawiam na później. Najpierw muszę zaspokoić inne zmysły. Wdrapuję się na pierwszą napotkaną górę. Ku mojej uciesze – czy to z powodu wczesnej pory, czy może małej atrakcyjności w porównaniu z innymi znacznie wyższymi, leżącymi kilka kilometrów za miastem górami, na szczycie jestem zupełnie sam. W ciszy i spokoju, ponad znikającymi powoli porannymi mgłami, mogę do woli zachwycać się otaczającym światem i z całą pewnością po raz pierwszy stwierdzam, że prawdziwy on tak samo, jak ja, który na nim stoi. Mało mi. Jak najszybciej, przeskakując po kilka schodów na raz, zbiegam do parku, w którym jak zwykle o tej porze, Chińczycy przy muzyce i głośnych okrzykach uprawiają poranną gimnastykę (ten rytuał zachwyca mnie niezmiennie, odkąd zacząłem podróżować po Azji wschodniej i południowo-wschodniej) i równie szybko pokonuję następne wzniesienie i staję na kolejnym szczycie. Znowu pięknie. Takich szczytów jest tu mnóstwo. Na wszystkie oczywiście nie dam rady wejść, ale też nie mam takiej potrzeby. Życie w końcu nie sprowadza się do uganiania się między jedną przyjemnością, a drugą. Na pierwsze godziny pobytu w Yangshuo przeżyć póki co wystarczy. Te najznakomitsze zostawiam na wieczór, a teraz śniadanie i zwiedzanie miasta.

Ścieżki prowadzącej na najwyższą górę w mieście o jakże egzotycznej nazwie „Zielony Lotos”,szukam dosyć długo. O dziwo ukryta jest za brzydkim betonowym blokiem, w którym nomen omen mieści się salon piękności (czyżby zwiastował, co czeka mnie, po kilkudziesięciu minutach mozolnej wspinaczki) i gdyby miejscowi nie wskazali mi jej palcem, pewnie w ogóle bym jej nie znalazł. Trochę zdziwiony dlaczego jest tak słabo uczęszczana zaczynam kilkudziesięciominutową wspinaczkę i po chwili już wiem. Gęste zarośla, wystające korzenie, obsuwające się spod nóg kamienie, na których łamię kijek podarowany mi przez Zdzicha w Seattle w Stanach (Zdzichu, jeżeli to czytasz to jeszcze raz dzięki – wiele ze mną przeszedł) i błotniste podłoże, po trudnej, stromej ścieżce to nie atrakcja dla większości przebywających w mieście turystów. Widać ludzie wolą te miejsca, do których można podjechać autobusem, wjechać linową kolejką lub co najwyżej wejść po wymurowanych schodach. To błąd. A może i dobrze? Tutaj, trzeba przedzierać się między krzakami, ale przynajmniej na górze ponownie jestem sam i w zupełnej ciszy mogę zachwycać się zachodzącym słońcem, w którego blasku okolica robi się zrazu złotawo-pomarańczowa, potem złotawo-czerwona, by w końcu i niebo i ziemię zalać głęboką purpurą, z której, jak grzbiet leżącego smoka, wyłaniają się czarne wapienne wzgórza. Czy to skojarzenie z głęboką purpurą, (Deep Purple hehe), czy czarodziejski smok rozciągnięty przede mną jak długi, czy może niebywała symfonia ciszy i światła powodują, że w jednej chwili dochodzą mnie pierwsze akordy „Dziecka w czasie”, a ciało pokrywa gęsia skórka. Niebywałe wrażenie.

Trudno sobie wyobrazić, by po takich przeżyciach, mogło mnie czekać tu jeszcze coś bardziej ekscytującego. A jednak. Studiując pilnie wywieszki na ścianie ogłoszeń, zastanawiam się, z której oferty skorzystać i nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Same wycieczki do wprawdzie bardzo interesujących i zapewne uroczych miejsca, ale wszystkie nie dosyć, że drogie, to z pewnością łączące się z przebywaniem w męczącej, krzykliwej grupie turystów żądnych szybkich i łatwych do zdobycia wrażeń. Dla mnie nie musi być ani szybko ani łatwo, przeto wodzę oczami tam i tu, szukając czegoś innego, aż w końcu zatrzymuję wzrok na zdjęciu z widokiem, w którym zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Tam muszę być! Zdjęcie podpisano – Damian Mountain i już wiem, co będzie moim następnym celem. Tylko jak tam dotrzeć? Niezwykle uprzejma dziewczyna w recepcji (za każdym razem, gdy spotykam się z taką uprzejmością obiecuję sobie solennie zmienić zdanie o Chińczykach, które jak do tej pory nie jest zbyt pochlebne) z czarującym uśmiechem i błyskiem w oku, wyjaśnia, że nie będzie to takie proste. Samochodem lub autobusem trzeba jechać bardzo długo dookoła, a że i droga tam i wejście na górę nie są łatwe, przeto bardzo rzadko ktoś się tam wybiera. Dla zorganizowanych grup sporo jest innych podobnych, a może i ładniejszych szczytów z łatwiejszym dostępem. Mnie tak mów – myślę. Przecież to najbardziej lubię. Nie ma ludzi, jest przygoda. Tylko jak pokonać 25 km dzielących mnie od takiego szczęścia? I na to jest rada. Stare chińskie przysłowie mówi: „jeżeli szczęścia nie możesz znaleźć, to sobie go stwórz”. A rower? – pytam, z nutką nadziei w głosie. Masz może rower? Mamy rowery – odpowiada. W cenie noclegu chętnie możemy wypożyczyć. W jednej chwil wszystko staje się jasne.

Rowerowa wycieczka z Yangshou do Damian Peak przekształca się w jedno z najpiękniejszych przeżyć bodaj w całej mojej dotychczasowej wędrówce. Gdy tylko wyjeżdżam poza granice miasta, a dzieje się to oczywiście wczesnym świtem, gdy słońce jeszcze nie całkiem oświetla drogę, a unoszące się nad łąkami mgły, ograniczają widoczność, strasznie się gubię. Chińskie mapy, nawet te internetowe nadają się do wszystkiego, ale nie do tego by się nimi orientować. Nic to – im bardziej się gubię tym bardziej mi się podoba. Oprócz fantastycznych, czasem wąskich i krętych ścieżek przez pola ryżowe i samotne wsie mam jeszcze mnóstwo innych atrakcji: a to grupa praczek przy strumieniu wali drągami w rozłożone na kamieniu kolorowe pranie, a to inna grupa chłopów z zakrytymi pod szerokimi bambusowymi kapeluszami, twarzami, maszeruje do pracy, taszcząc na długich kijach zawinięte tobołki, to znowu jakieś nieznane mi zwierzęta przelatują przez drogę itd. Jednak to, co najbardziej przykuwa mój wzrok to natura, która o tej porze dnia wygląda najokazalej. Fantastyczne kształty wapiennych posągów otulone grubą powłoką chmur, cudownie wyłaniają się w pierwszych promieniach słońca zza zielonych ryżowych pól, pokrytych jeszcze wstęgami porannych mgieł, jak gdyby w oczekiwaniu, aż wschodzące coraz wyżej słońce zrzuci z nich nocne odzienie. Zrzuca bardzo powoli, a ja jadę coraz szybciej. W końcu docieram do brzegu rzeki Li. Tu wydaje się, że przynajmniej przez jakiś czas wytyczanie kierunku jazdy będzie łatwiejsze, bo przecież muszę jechać tylko wzdłuż rzeki, ale to tylko tak się wydaje.

Droga na początku jest szeroka i prosta, a widoki, które urozmaica cudownie skrząca się w słońcu i wijąca między lasami, górami i ryżowymi polami rzeka, są wprost bajeczne, więc jedzie mi się dobrze. Jednak im dalej wjeżdżam w gęstniejący coraz bardziej las, tym bardziej droga się zwęża, przekształca w dróżkę, potem w ścieżkę, aż w końcu znika. Kilka razy muszę przeprawiać się nad jednym, czy drugim urwiskiem z rowerem na plecach, kilka razy wydaje się, że muszę zawrócić, by szukać innej drogi, kilka razy przysiadam i łapię oddech, bo raz jestem przy samej rzece, a raz widzę ją z wysokości kilkudziesięciu, czy może nawet set metrów, a w takich warunkach to niezły wyczyn. Po dwóch godzinach docieram nareszcie do jakiejś większej wsi skąd dalej prowadzi już tylko dobra asfaltowa droga. Dobra? Dobra to może i ona jest, ale prowadzi tak stromo w górę, że samochody ledwo dają radę wjechać na pierwszym biegu, a ja po raz pierwszy zastanawiam się czy w ogóle dotrę do celu. Zostało mi jeszcze dobre 10 km. Szczęściem zanim ponurym myślom udaje się zmącić mój szalenie pozytywny nastrój, wjeżdżam na szczyt, z którego nie tylko roztacza się najwspanialszy ze wspaniałych widok, ale w dodatku dalsza część drogi prowadzi już tylko ostro w dół. Mogę odsapnąć.

A potrzebuję tego oddechu bardzo mocno, bo gdy tylko zjeżdżam na drugą stronę góry wyłania się przede mną wspaniały wapienny, pokryty zielonym lasem kolos, który jak mniemam zwie się Damian i na który również jak mniemam, za chwilę będę się wdrapywał. Rower, mimo że przecież, nikogo tu nie ma, ale tak na wszelki wypadek przywiązuję do drzewa, zarzucam przez ramię, plecak z wodą i prowiantem i dalej już pieszo ostro w górę. Na początku tylko ostro, potem bardzo ostro, a przed samym czubkiem najostrzej. Uff – jak gorąco. Jeżeli komuś czytającemu teraz te słowa zalęgną się jak muchy nad starym mięsem pytania – i po co Ci to było?, warto się tak męczyć? etc., to przyznam, że mnie po drodze również takowe nachodziły. Jednak w momencie, gdy obie stopy sięgają wierzchołka, a wzrok wylatuje daleko ku horyzontowi, znikają równie szybko jak muchy przegonione gwałtownym ruchem klapaczki, a ja zastygam w bezruchu. Tak jak u starożytnych Greków celem sztuki było wzbudzenie u widza uczuć litości i trwogi, by następnie oczyścić jego umysł z tych doznań, pozwalając przeżyć tzw. katharsis (oczyszczenie), tak u mnie tę samą funkcję pełni wspinaczka wywołująca ból, pot i drżenie łydek, by następnie, stojąc już na górze przeżyć swój wyjątkowy, jednorazowy katharsis. Kto tego uczucia nie doznał nie wie, o czym piszę, ale spojrzawszy na zdjęcia niżej, pewnie spróbuje sobie wyobrazić. Ja już więcej nic nie napiszę. Zanurzam się w malowniczą przestrzeń, przede mną, pode mną i nade mną i trwam.

Trwam długie minuty, powoli zmieniające się w godziny i mógłbym w zupełnej samotności na szczycie góry Damian trwać jeszcze pewnie długo, długo dłużej, gdyby nie, od pewnego czasu powracająca z coraz szybszą częstotliwością, natrętna myśl. Droga z powrotem nie będzie ani krótsza ani łatwiejsza. Być może będzie bardziej urocza, bo przecież czeka mnie zachód słońca, ale to nie zmienia faktu, że trzeba się zbierać. Nie chcę przeżywać przecież zachodu słońca w środku dżungli z rowerem na plecach. Ostatni spojrzenie oka na przełom Li głęboko, głęboko pod moimi stopami, kilka pamiątkowych zdjęć w tym jedno z chińską, zatkniętą tu flagą i mogę zacząć długi marsz w dół.

Trudno sobie wyobrazić, żeby po takich przeżyciach mogło spotkać mnie tu coś jeszcze bardziej fascynującego. Fakt – nie spotyka, ale i te ostatnie dni w Yangshuo nie są pozbawione uroku. Samo centrum już nieco poznałem i często, i chętnie do niego wracam. Zwłaszcza wieczorową porą, gdy mieniąc się milionem kolorowych lampionów, wygląda bajecznie, a serwowany bardzo popularny tutaj ryż makaronowy z pikantnym sosem i warzywami w takiej scenerii, smakuje znakomicie.

Zresztą kolorowe uliczki pośród eleganckich budynków, u stóp powykręcanych w dziwaczne formy ostańców, zachwycają nie tylko mnie. Co krok spotykam ekipę z długimi aparatami fotograficznymi, planszami odbijającymi światło i młodą parę: śliczną dziewczynę i przystojnego chłopaka ubranych w ekskluzywne ciuchy, pozujących do zdjęć. Część z nich to być może autentyczni państwo młodzi, robiący sobie pamiątkowe ujęcia z najpiękniejszego dnia w życiu, ale zdecydowana większość to modele, pozujący do katalogów albo innych materiałów reklamowych. Takie sesje fotograficzne pewnie robi się w najznakomitszych zakątkach świata, a że wybierają je fachowcy, no to teraz już nie mam złudzeń, że w takowym się znajduję.

Nieco dalej, już poza ścisłym centrum (żeby tam dotrzeć ponownie wsiadam na rower) urok okolicy nie zmienia się nawet o jotę. Może nawet ciut wzrasta. To niebywałe zjawisko natury zauważył nawet pewien artysta, tworzący grafikę chińskich banknotów, bo jak przyjrzycie się 20-juanówce to zobaczycie ten sam widok, który ja widzę przejeżdżając mostem zaledwie 2, 3 km za miastem. Na moście koniecznie muszę zatrzymać się dłużej. Jasna sprawa, że takiego widoku nie można potraktować ot tak, ledwie zbywalnym rzutem oka, ale to nie wszystko. Wprawne oko obserwatora, wśród kolorowych łódek wożących turystów, dostrzeże malutkie bambusowe tratwy z rybakiem pod ogromnymi bambusowym kapeluszem i siedzącymi na specjalnych drągach kormoranami. Tutaj wciąż jeszcze w ten tradycyjny sposób, z pomocą ptaków wyciąga się ryby z wody, a możliwość oglądania takich wyczynów z bliska sprawia mi kolosalną przyjemność.  

Za mostem wiele się nie zmienia, ale mimo to zdecydowanie warto jeszcze chwilę popedałować. Nie dość, że w dalszym ciągu ślicznie to jeszcze czeka mnie miła niespodzianka. Przez następną godzinę zamieniam rowerowy spacer na krótką górską wędrówkę i wspinam się…, no bez przesady, wchodzę po lekkim wzniesieniu na coś, co miejscowi nazywają „Księżycowym wzgórzem” (Moon Hill). Będąc w Yangshuo koniecznie trzeba tu zajrzeć. Wprawdzie to nie to samo, co Damian Peak, ale przeżycie równie warte zaznania. Chociaż ja wiem? Doznania i emocje trzeba mierzyć własną skalą. Skąd ja mogę wiedzieć, kto, gdzie, kiedy doznaje mocniejszych wrażeń? Na przykład Ci wiszący nade mną na linach na pionowych, wysokich ścianach (gdzieniegdzie zobaczyć można zwisające pluszowe misie, mające zapewne zachęcić do linowej wspinaczki) na pewno przeżywają niesamowite emocje, a wrażeń mają dosłownie po kokardę, a mnie to wcale nie kręci. Ja wolę wspinaczkę tradycyjną, czując grunt pod nogami. Ale jak widać w Yangshuo dla każdego coś miłego.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł