W Barcelonie kupiłem następne buty. To już trzecia para, która pewnie też się zedrze zanim dotrę do celu. Kupiłem też spodnie. Stare nie wytrzymały trudów drogi i się rozerwały. Mam nadzieję, że te będą mocniejsze. Kupiłem jeszcze gaz, to już chyba ósmy albo dziewiąty kartusz. Ponadto kilka końcówek do kijków, (tych już nie zliczę ile zdarłem) i jeszcze tylko prowiant na drogę i to już chyba wszystko. Dobrze zaopatrzony, po trzech dniach nieco odpoczywania i sporo zwiedzania Barcelony, mogłem spokojnie opuścić katalońską stolicę i ruszyć dalej na południe w kierunku Gibraltaru, od którego dzieliło mnie około 1400 km, czyli jakieś dwa miesiące marszu.Ostatnim rzutem oka na katedrę Sagrada Familia, 19 października rano, pożegnałem XI i rozpocząłem XII, przedostatni etap pieszej wędrówki przez Europę – Droga na Ratunek, poświęconej i dedykowanej dzieciom z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu, borykającym się z długim i bolesnym leczeniem choroby nowotworowej. Króciutko przypomnę, że od połowy maja, przemierzam pieszo w poprzek Europę zbierając fundusze na zakup 50 zestawów Broviaców, które mogą umożliwić kilkanaścioro dzieciom oderwanie się, chociaż na jakiś czas, od szpitalnego łóżka i spędzenia na przykład Świąt Bożego Narodzenia w domowym zaciszu wśród bliskich. A że święta za pasem, więc czas nagli. Ja coraz bardziej przyspieszam, by przed wigilią dojść do Gibraltaru i zdążyć zrealizować przynajmniej jeden z dwóch wyznaczonych sobie celów – „ dojść pieszo z Wisztyńca (granica Litwy, Rosji i Polski) do Gibraltaru”. Was natomiast proszę o pomoc w realizacji drugiego celu, byśmy wspólnie w tym czasie uzbierali 50.000 PLN na zakup owych 50 Brovaiców. To bardzo ważne by zdążyć przed świętami. Kto więc może, kto chce i komu zależy, by jak najwięcej chorujących dzieci, spędziło te święta w domu, niech dorzuci złociaka na Broviaca tutaj: www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek. Dziękuję. Świadomy, że czas nagli, że zbliża się zima, że w każdej chwili może zmienić się pogoda, że dni stają się coraz krótsze, a noce coraz chłodniejsze, pełen animuszu i werwy, jeszcze póki, co w pełnym słońcu i temperaturze sięgającej prawie 30 stopni, wyruszyłem na południe w kierunku Alicante. Tam wyznaczyłem koniec rozpoczętego właśnie etapu, a ponad 600 km drogi, prowadzącej w zdecydowanej większości wzdłuż morza, podzieliłem sobie na 22 odcinki, z dwoma dłuższymi przystankami w Taragonie i Valencji. Jeżeli nic nieprzewidzianego po drodze się nie wydarzy i przeciwności losu nie pokrzyżują mi planów, to do Alicante powinienem dotrzeć w 24 – 25 dni. Nieprzewidziane zaczęło stawać się przewidywalne już po pierwszym tygodniu wędrówki. Nie przewidziałem, że szybko znudzi mi się „piękno” marszu wypieszczonymi promenadami, wzdłuż złotych plaż i błękitnego morza, z przepięknymi widokami na porty, wystające wysokie klify i białe, wciśnięte w spokojne zatoki wioski. Wprawdzie po pierwszym noclegu, w Graf, w kamieniołomach wśród kaktusów, z najpiękniejszym zachodem słońca, czując się trochę jak w dalekiej Kalifornii, byłem przekonany, że takie miejsca i takie widoki nigdy mnie nie znużą. Tak samo myślałem następnego dnia, gdy obudziłem się na plaży w Carerdel Puigmal dotykany promieniami wschodzącego słońca i pluskany orzeźwiającą, wiejącą od morza bryzę i potem, gdy chodziłem po cudownej Tarragonie jakbym przeniósł się w czasie o 2000 lat, i znowu dalej, gdy zasypiałem i budziłem się w najcudowniejszych zatokach z cudownymi plażami, w oliwnych gajach czy w pomarańczowych sadach w El Paraiso, Calafat, Plataya del Arenal, czy Sant Carlesdela Rapita . A jednak! A jednak, gdy dotarłem do granic Katalonii nad rzeką Riu de la Senia, nad którą spędziłem następną noc, zrozumiałem, że nie chce mi się już tak wędrować. To nie wędrówka tylko spacer wśród tłumu wczasowiczów, po kolorowo wybrukowanych chodnikach, między kawiarniami, lodziarniami i sklepami z pamiątkami. Znudziły mnie wciąż podobne do siebie wakacyjne miejscowości, takie same plaże i wciąż tak samo dumnie stojące przy nich palmy. A gdy w dodatku zorientowałem się, że w ciągu ostatniego tygodnia mój marsz okropnie spowolnił, a odcisk zamiast na stopie zrobił mi się na palcu od nieustannego robienia zdjęć, postanowiłem zmienić marszrutę i odbić od morza. Oczywiście nie od razu. Jeszcze ostatnie ponad 20 km wzdłuż brzegu do Peniscoli, bo tej miejscowości z jej bajecznym zamkiem na skale w morzu, nie mogłem sobie odmówić i potem już definitywnie odbiłem w prawo w kierunku krajowej szosy E15 i nią, przeszkadzając nieco jadącym z przeciwka samochodom, ale nie tracąc czasu na zdjęcia i oglądanie oddalonych o kilka kilometrów plaż, szybkim krokiem przez Torresblanca, Castellon de la Plana i Nules, dotarłem prawie do Walencji. Prawie. Prawie, bo krótko przed Walencją zadzwoniła Sonia (Sonia mieszka w Walencji i zaprosiła mnie na kilka dni do siebie, o czym pisałem w którymś z poprzednich artykułów opisując jej ogromną gościnność i piękno miasta, w którym mieszaka. W tym miejscu pozwolę sobie jedynie jeszcze raz gorąco za tę gościnność podziękować . Dzięki Sonia 😉 ) i poleciła, bym przed przyjściem do niej, koniecznie zajrzał do portu Sa Platja, leżącego oczywiście nad morzem. Skoro tak, to długo się nie zastanawiałem i ponownie skręciłem z szosy E15 w kierunku morza, tylko nieznacznie zwalniając. Przechodząc przez nieco wyludnioną Casablankę, kilka znowu przecudnej urody plaż, pachnące owocami morza rozlewiska, z ukrytym w nich pirackim fortem z XVI wieku i niespecjalnie ciekawy port de Sagunto, po dwóch dniach dotarłem do Portu Sa Platja. Sonia miała rację. Warto było nieco zwolnić, by ujrzeć tak kolorową perełkę zdobiącą koronę tego, co czekało mnie 10 kilometrów dalej w Walencji, ale o tym już pisałem. Po kilkudniowym, cudownym i bardzo już potrzebnym odpoczynku, z Walencji, w której nie tylko odpoczywałem, ale także świętowałem przekroczenie 3.500 km Drogi na Ratunek, ruszyłem dalej. Do Alicante brakowało mi jeszcze około 200 km. W tej części drogi na szczęście nic już mnie nudziło. Wręcz odwrotnie. Za sprawą zmieniającej się prawie codziennie topografii, a co za tym idzie roślinności i krajobrazów, na brak różnorodności nie mogłem narzekać, a jak by tego było mało, dla urozmaicenia zmieniała się też prawie codzienne pogoda. Czegóż ja przez te ostatnie dni nie zaznałem? Najpierw idąc w kierunku Denii musiałem przebić się przez ogromne rozlewiska (niektóre drogi były zamknięte, także często musiałem zawracać i kluczyć ) przypominające nieco wietnamskie pola ryżowe. Potem walcząc z ostrym wiatrem szedłem wzdłuż morza i nie było tu już słodkich kurortów z marmurowymi promenadami, tylko szutrowe ścieżki nad zapadającymi się do morza urwiskami, co w moim odczuciu było znacznie bardziej malownicze niż te sprzed kilku dni. Z Denii do Xabia musiałem w deszczu, chłodzie i silnym wietrze przejść przez sporej wysokości góry, a w Xabii uciekać przed sztormem. I to wcale nie koniec urozmaiceń – pewnie ktoś tam u góry usłyszał, że niedawno narzekałem na nudę i bardzo dbał, by się ton nie powtórzyło. Przez następne cztery dni, do samego Alicante przez Cap, Benidorm i Cala de Or, maszerując ponad 100 km, na przemian w deszczu i chłodzie, w słońcu i upale, przez bezludne góry i gęsto zabudowane wieżowcami kurorty, asfaltowymi szosami i kamienistymi ścieżkami, dolinami i górami, nie nudziłem się ani sekundy i prawdę mówiąc momentami, zwłaszcza wieczorami, gdy z trudem schylałem się do niskiego namiotu, miałem wszystkiego dość. Szczęściem rano zawsze było znacznie lepiej i można było ruszać dalej, co nie znaczy, że zamawiając nocleg w hostelu w Alicante z ciepłym prysznicem i wygodnym łóżkiem nie miałem nadziei, że krótka przerwa igość (mój przyjaciel Szymek, Wro Szym) który niebawem przyleci z pomocą, szybko postawią mnie znowu na nogi, dostarczą nowej porcji energii i z nowymi siłami (już teraz we dwóch) będziemy mogli rozpocząć kolejny etap Drogi na Ratunek . O tym jednak już w następnym 13-tym odcinku. Suma summarum XII etap „Drogi na Ratunek” prowadzący z Brcelony przez Garaf, Carer del Puigmal, Taragonę, El Paraiso, Calafat, Plataja del Arenal, Sant Carlesdela Rapita, Riu de la Senia, Peniscola, Torreblanca, Castellon, Port de Segunt, Port Saplaya, Walencję, El Perwello, Miramar, Denię, Xabię, Cap, Benidorm , Cala d Or do Alicante wyniósł 615 km i trwał 28 dni, co daje w efekcie całej trasie już niezły wynik 3.742 km marszu i dokładnie 6 miesięcy życia w drodze. Bardzo wierzę, że ten wynik, oraz opis i załączone poniżej zdjęcia, a nade wszystko cel mojej drogi (przypomnę, że zbieramy fundusze na zakup 50 zestawów Broviaków, dla dzieci walczących z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu. Łączna wartość zakupu to 50.000 PLN) warte są wrzucenia kilku złotych to skarbonki www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek , za co z góry bardzo gorąco dziękuj

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł