Każdy, kto pamięta reklamę filmów fotograficznych Fuji, wie, co dzieje się we mnie, gdy przebudziwszy się nad ranem, na niezbyt wygodnym siedzeniu autobusu nocnego z Kioto do Fujikawaguchiko, drżącą ręką odsuwam z okna grubą zasłonę. Co za nią zobaczę? Jaka jest pogoda? Czy chociaż trochę widać to, co pamiętam z młodzieńczych kolorowych obrazków? Czy rosły na 3776 metrów, przeważnie pokryty śnieżną kopułą, wulkan Fujiyama jest już tuż tuż? Odsłaniam okno i głęboko oddycham. Główny cel mojego przyjazdu do Japonii pręży się magicznie przede mną w promieniach wschodzącego słońca. Wszystko w porządku. Pogoda dopisuje, siły, mimo niezbyt dobrze przespanej nocy też, mogę, zatem spokojnie przystąpić do planowania dzisiejszej (chyba dzisiejszej) wyprawy na szczyt. Samą drogą, jako taką, nie muszę się przejmować. Od czasu, gdy na szczyt Fuji wszedł po raz pierwszy nieznany z nazwiska i imienia mnich, a było to w roku 663 wulkan przestał być dla człowieka zagadką, a od XIV – XVI wieku, gdy mnisi buddyjscy zorganizowali pierwsze pielgrzymki i wejścia grupowe, Fuji przeżywa prawdziwe oblężenie. W dzisiejszych czasach w sezonie letnim na wulkan wchodzi do 3.000 ludzi dziennie. Znaczy to, że droga, dzięki korzystnemu ukształtowaniu terenu, nie jest zbyt trudna, ale niestety znaczy to również, że trzeba się liczyć z tłokiem, którego ostatnio mam już trochę dosyć. Bardziej muszę się zastanowić nad czasem, tzn. czy iść na szczyt Fuji jeszcze dzisiaj wieczorem by stanąć na nim o wschodzie słońca czy jutro rano i ominąć na pewno fascynujące zjawisko, jakim jest powolne wynurzanie się słońca z głębin Pacyfiku, ale za to wyruszyć trochę bardziej wypoczętym. Nocny marsz nie powinien stanowić ryzyka. Przypuszczam, że właśnie najwięcej ludzi, nie chcąc przegapić wschodu słońca, wędruje po stromych żużlowych ścieżkach, właśnie w tym czasie. Zdecydowanie większym ryzykiem jest widmo nie znalezienia nad kraterem spokojnego odosobnionego miejsca. Hm(?!) Więc może faktycznie lepiej jutro rano? Postanawiam poczekać z decyzją na Daniela (kolegę poznanego w Hiroszimie). Umówiliśmy się wczoraj, że też przyjedzie do Kawaguchiko i pójdziemy na Fuji razem, natomiast nie umówiliśmy się, kiedy. Daniel już od dawna ma ochotę wybrać się na taką wędrówkę, ale że nigdy jeszcze nie był w górach sam dlatego trochę się boi. Moja propozycja by pójść razem, spadła mu przeto jak z nieba. Ja też się cieszę, że nie będę szedł sam. Dalsze decyzje zostawiam na potem, a teraz muszę się rozejrzeć, gdzie właściwie jestem. Zdaje się, że tak się pogrążyłem w planowanie przyszłości, że przestałem kontrolować teraźniejszość i chyba wyszedłem z autobusu nie tam, gdzie miałem. Jestem już wprawdzie w Kawaguchiko, ale nie w mieście tylko w jakimś wesołym miasteczku z największym, jaki w życiu widziałem roller coasterem, ładnie prezentującym się na tle masywnego Fuji. Tylko co z tego, że fajnie, co z tego, że wesołe miasteczko, skoro mi nie do śmiechu. Przez nieuwagę muszę dreptać 4 km do hostelu, a miało być tylko 600 metrów. Trudno, autobus już odjechał, więc nie pozostaje mi nic innego jak zarzucić plecak i nie marudzić. Po nocy na siedząco trochę ruchu się przyda – tłumaczę sobie, czując jak pierwsze krople potu zaczynają spływać spod kapelusza. Robi się coraz cieplej. Już jestem za ogrodzeniem wesołego miasteczka, już mam wychodzić na główną drogę w kierunku miasta, gdy jak piorun razi mnie myśl. Znowu o czymś zapomniałem? Niewyspanie i bliskość wulkanu Fuji bardzo niekorzystnie wpływają na moją koncentrację. Miałem przecież na przystanku zapytać i ewentualnie kupić bilet do Tokio. Pisałem już, że im wcześniej się kupi, tym może być taniej, więc ilekroć się da korzystam z takiej szansy. Muszę wracać. Podobno, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Całe szczęście, że tylko podobno. Tym razem mimo, iż faktycznie głowa zawiodła, to okazuje się to zbawienne. Na przystanku kupując bilet dowiaduję się, że mam stąd, do centrum free bus, łączący ze sobą kilka sąsiednich miasteczek. Będzie za 15 min. Dokładnie za tyle by zdążyć się trochę przetrzeć i zrozumieć słuszność nowego przysłowia: „kto nie ma w głowie ten ma szczęście”. Za chwilę jestem na dworcu w Fujikawaguchiko, czyli tu gdzie miałem wysiąść pierwotnie (ale nie widziałbym największego rollera) i za następną chwilę w cudownie położonym, nad jeziorem Kawaguchiko, hostelu Mt.Fuji.

Tutaj wszystkie moje dotychczasowe przemyślenia w ciągu jednej sekundy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Patrząc na mapę szlaków prowadzących na szczyt Fuji:

  • Yoshida Route, najpopularniejsza trasa startująca ze stacji nr 5 na 2300 m, do której dojeżdża autobus,  
  • Fujinomiya Route, najkrótszy, ale najbardziej stromy szlak, zaczynający się na 2400 m,
  • Subashiri Route, najbardziej piaszczysty rozpoczynający się na 2000 m
  •  i ostatni, najdłuższy, mający swój początek na 1450 metrze, Gotemba Route,

chyba, zbyt głośno się zastanawiam, bo podchodzi do mnie właściciel hostelu i mówi – closed. Co jest closed? Hostel? – pytam, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Nie, nie hostel. Fuji jest closed. Jak to? – dalej, nie rozumiem albo nie dowierzam. Tak! To prawda. Wszystkie szlaki od 2300 metrów, czyli mniej więcej od granicy śniegu, są zamknięte z powodu alarmu lawinowego. Sprawdzam w Internecie. Właściciel ma rację. Fuji zamknięty jest minimum do 10 lipca(!). No to mi się wszystko wyjaśniło i cały misterny plan w p…u! – jakby powiedziałby Siara. O dziwo, nie jestem aż tak bardzo rozczarowany, ani nawet smutny jakby można przypuszczać. Widocznie wizja nocnego, czy nawet dziennego marszu, po żużlowej, kamienistej, zakurzonej drodze, wśród setek jak nie tysięcy, przeważnie głośnych, przeważnie chińskich turystów (nic przeciwko Chińczykom, ale niestety są naprawdę bardzo głośni – to wina artykulacji głosek, które wypowiadane głośniej lub piskliwiej znaczą, co innego) jednak nie bardzo rozgościła się w moim sercu i fakt niemożności jej wykonania aż tak bardzo nie kłuje. Do serca, tymczasem wkradł się już inny pomysł. Po przeciwnej stronie jeziora, czyli naprzeciw wulkanu rozciągają się zielone malownicze, dosyć strome góry. Wprawdzie najwyższemu szczytowi Mitsu-toge 1785 m.n.p.m daleko do 3776 masywnego Fuji, ale przecież nie tylko o wysokości chodzi, tym bardziej, że wychodząc na Mitsu-toge z około 700 metrów muszę pokonać wzwyż prawie 1100 m, czyli niewiele mniej niż na Fuji wychodząc z 2300 m. Dużo ważniejsze dla mnie są zielone szlaki prowadzące przez lasy, prawdopodobnie urocze widoki na Fuji (z Fuji nie widać Fuji), duża szansa na samotność w naturze (tutaj turyści się nie pchają, bo to żadna atrakcja zrobić sobie selfi nie na Fuji) i jeszcze coś. Mój wyczulony wzrok dostrzega na mapie coś, co automatycznie wysyła impuls do mózgu, a stamtąd do serca i nic już nie będzie w stanie odwieść mnie od tego planu. To coś nazywa się Haha-no shirataki Waterfall. Ktoś kto mnie zna wie, że muszę tam pójść, zapominając o Fujiyamie i o wschodzie słońca nad Pacyfikiem. Daniel, tak jak się spodziewałem, podziela mój entuzjazm i też nie wydaje się być zbytnio rozczarowany zamkniętym wulkanem.  Naturalnie, w pierwszej chwili tak jak ja, jest mocno zaskoczony. Dzisiaj robimy krótki rekonesans drogi dookoła jeziora, by jutro rano nie tracić czasu na szukanie początku szlaku w góry i jutro zaraz po śniadaniu ruszamy.

Pierwsze metry, mimo, że bardzo stromo pod górę, nie bardzo nas męczą. Co kilka kroków robimy krótkie przerwy. Nie, nie dlatego, że tak bardzo się męczymy, ale dlatego, że zza każdego zakrętu czy po każdym metrze wzwyż, widok ogromnego Fuji zdaje się zmieniać i być coraz piękniejszy. Stajemy zatem, gdzie tylko możliwe i patrzymy, patrzymy, patrzymy. Trudno oderwać wzrok, a najlepsze, że nikt nam w tym nie przeszkadza. Na szlaku jesteśmy zupełnie sami. Nawet na głównej platformie widokowej spotykamy tylko troje młodych ludzi. Poza tym cisza i spokój. Do tej platformy dojeżdża z dołu znad jeziora linowy wyciąg, na szczęście dla nas, do 10 lipca też zamknięty. Wyobrażam sobie, co tu się będzie działo jak go otworzą. A swoją drogą jakoś dziwne, że wszystko dookoła pozamykane. Czyżby wszystko uzależnione było tylko od Fuji. Gdy droga na Fuji otwarta, wtedy wszystko otwarte i biznes się kręci, gdy Fuji zamyka, wszystko dookoła świeci pustkami i interesu niet. Dla nas lepiej. Idziemy dalej i dalej sami. W pewnym momencie ścieżka nam się gubi. Przed nami, zamknięta dla ruchu kołowego, wąska asfaltowa droga. Nie. Nie no, asfaltem po górach nie będziemy chodzić. Rozglądam się i znajduję wydeptaną, ale słabo uczęszczaną wiodącą w górę dróżkę z ostrzeżeniem uwaga niedźwiedzie. To musi być nasz szlak wyrokuję, porównując okolicę z dosyć słabą mapą otrzymaną w hostelu. Hm? – iść przez las, być może słabiej uczęszczaną przez ludzi niż przez misie, stromą ścieżką? W dalszym ciągu oprócz nas dokoła nie ma żywego ducha. Czy wędrować dalej asfaltem, co na pewno nie jest zbyt ciekawym przeżyciem w górach. Nie wiem. Jeszcze raz dokładniej studiuję mapę i koniec końców decydujemy się na 2 może 3 km asfaltem i potem odbijemy ostro w prawo i bardzo stromo w górę. Powinniśmy w ten sposób dojść do tego samego miejsca, do którego doszlibyśmy stąd „niedźwiedzim traktem”, wijącym się w górę nie tak stromo, ale za to cały czas. Przy skrzyżowaniu, przy którym po raz pierwszy widzimy szyld z napisem Mitsu-toge, trochę się nam tylko drogi krzyżują. Danielowi odezwały się na stopach niezagojone odciski i dalszy marsz stromo w górę staje się dla niego niemożliwy. Decyduje się wracać do hostelu i tylko szkoda, że fajna dróżka prowadząca w dół, nie wiadomo, dlaczego, też jest zamknięta, bo miałby znacznie bliżej. No nic, Daniel wraca, a ja biorąc dwa głębokie oddechy ruszam gliniastą drogą okrutnie stromo w górę. Idę szybko. Niedźwiedzie tak mi się zalęgły w głowie, że każdy ślad odbity w glinianym podłożu przypomina mi łapę z długimi pazurami, a na siadanie, odpoczynek i wyciągnięcie prowiantu by się posilić też nie mam odwagi. Pamiętam ostrzeżenia z Oregon w USA, by nie wyciągać jedzenia, które może z kilkuset metrów zwabić jednego czy drugiego zwierzaka. Nie wyciągam więc żeby mi go nie zabrał i czym szybciej drapię się wzwyż. Odpoczywam dopiero po wyjściu z lasu, na płaskiej trawiastej drodze, prowadzącej łagodnie do schroniska pod samym szczytem. Stąd jeszcze kilkanaście minut i jestem na Mitsu-todze (ciekawe czy dobrze odmieniłem?). Tu po raz pierwszy od kilku godzin spotykam ludzi. Nawet się cieszę. Nie ma nas tu wielu, nikt nie krzyczy, wszyscy w spokoju chłoną czarodziejską atmosferę miejsca i naturalnie fantastyczne widoki, oglądane jakby nie było z wysokości prawie 2000 metrów. Cudownie. Gdyby jeszcze tylko chmura zasłaniająca Fuji odpłynęła na chwilę w jedną lub drugą stronę byłoby jeszcze lepiej. Ale nie odpływa. Czekam pół godziny. Czekam godzinę. W końcu daję za wygraną. Na wulkan, który od kilku już godzin znikał powoli w chmurach, zdążyłem się już napatrzeć po drodze, a wodospady? Muszę przecież jeszcze znaleźć wodospady, a szukać ich po ciemku nie ma sensu. Schodzę.

W schronisku poniżej pytam o drogę i zamiast długich tłumaczeń dostaję kartkę z japońską nazwą wodospadu. Podobno będą szyldy i nimi się mam kierować. Zobaczymy. Jakie jest moje zdziwienie, gdy idąc za szyldami dochodzę do skrzyżowania, na którym rozstaliśmy się z Danielem, a strzałka z japońską nazwą wodospadu pokazuje kierunek zamkniętej drogi w dół. Niech się dzieje co chce – myślę. Najwyżej wrócę, ale spróbować muszę. Ani nie wracam, ani nie napotykam żadnych przeszkód. Nie wiem dlaczego drogę zamknięto. Nie jest łatwa, trochę kręta, trochę błotnista, ale na pewno nie niebezpieczna, za to zdecydowanie jedna z najładniejszych, jaką kiedykolwiek szedłem. Z tym, że nie tak od razu. Najpierw dochodzę do sztucznej betonowej zapory i wielce rozczarowany myślę sobie, że Japończycy nie mając naturalnych wodospadów, po prostu sobie taki zbudowali. Tragedia. Dopiero następne kilkaset kroków wzdłuż malowniczej rzeczki dowodzi jak bardzo się mylę. Wodospadów jest kilka, a jeden ładniejszy od drugiego. Ostatni tak bardzo mnie poraża, że nie zastanawiając się długo, zrzucam spocone ubrania, w lesie ciągle jestem sam i zażywam najwspanialszej, jaką sobie mogę wyobrazić, kąpieli. Dla takich jak ta chwila, warto było kilka lat temu nacisnąć klamkę i wyjść z domu w świat – myślę trzymając głowę pod chłodną wodą.

A to i tak jeszcze nie koniec atrakcji. Za ostatnią tamą, (dobrze, że takie tu mają, bo wiem, co górskie małe rzeczki mogą wyczyniać w trakcie pory deszczowej. W Peru w ciągu jednej nocy mniejsza rzeczka od tej tutaj, ciągnąc ze sobą tony kamieni i drzewa porwała ze sobą 7 domów pozbawiając kilku osób życia), ale jeszcze przed miastem, odnajduję między rosłymi na kilkadziesiąt metrów sekwojami, świątynię Kawaguchi Asama Shrine. To jedna z 1300 świątyń, które z rozkazu cesarza Heizei wybudowano w roku 806 u stóp świętej góry Fujiyama.

W dniu, w którym opuszczam cudowne malownicze miasteczko u podnóża Fuji, potężny, jeden z najbardziej znanych wulkanów świata, jeszcze raz ukazuje mi się w całej swojej krasie, cudownie odbijając się w spokojnej tafli Kawaguchi Lake. Może chce w ten sposób przeprosić, że nie pozwolił na siebie wejść? Już się nie gniewam. Pstrykam na pożegnanie kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt zdjęć, po czym dostojny, święty Fujiyama chowa się za chmury, za którymi według prognoz zostanie przez następnych kilkanaście dni.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł