Nietrudno się domyśleć, że po takim intensywnym dniu, jaki zafundowałem sobie wczoraj, dzisiaj nie bardzo potrafię podnieść się z łóżka. Mam wrażenie, że łydki i kolana dalej drżą, że serce dalej kołacze jak oszalałe w klatce piersiowej, a płuca z trudem łapią kolejny łyk powietrza. To tylko złuda, która dopada mnie tuż przed otwarciem oczu. To jeszcze sen, który powoli się kończy. Tak naprawdę po wczorajszym zmęczeniu śladu nie ma. Spokojnie mogę zejść z pierwszego piętra po kilkunastu schodach do restauracji na parterze na śniadanie i zastanowić się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Pięknie? No tak – bóle kości i mięśni tylko mi się śniły, a za oknem, zza gór Huangshon na bezchmurne niebo wynurza się różowawe, ale już powoli złocące się słońce zwiastujące pewnie wspaniałą pogodę. Do tego przez głowę przewijają mi się wspomnienia widoków oglądanych wczoraj z górskich szczytów, a niewystygnięte emocje powoduję, że póki, co nie chce mi się jeszcze opuszczać wioski u ich stóp. Teoretycznie według mojej rozpiski powinienem dzisiaj jechać dalej do Parku Zhanganjiajie, następnego nadzwyczaj urodziwego miejsca na mojej mapie. Zhanganjiajie to też góry, to też prawdopodobnie wspaniałe krajobrazy i to też niewątpliwie, niesamowite emocje. No właśnie – w tym miejscu muszę zadać sobie pytanie, czy aby na pewno jestem już gotów na nową dawkę ekstremalnych emocji? Czy aby, by nie wpaść przypadkiem w emocjo holizm, nie lepiej odczekać jeden dzień, wystudzić rozpalone zmysły i dopiero potem ruszyć na spotkanie nowych? Chyba tak. Tym bardziej, że tu w okolicy też jest jeszcze, co zwiedzać, a moje nogi, choć już nierozdygotane po wczorajszych wyczynach, też sobie chętnie troszkę odpoczną. Zastanawiam się właśnie, czy zmienić troszkę plan i ruszyć dalej dopiero jutro, gdy mój wzrok zatrzymuje się na wymalowanej na ścianie , tuż obok stolika, mapie z zaznaczonymi pomiędzy górami Hungshan malowniczymi wioskami Hui. Te najpiękniejsze to podobno Tunxi, Xidi, Hongcun, Pingshan, Shexian, Huangshan (w której byłem przedwczoraj), Jiuhua Shan i Hefei, a Xidi i Huangcun widnieją nawet na liście Unesco. Już wiem! Zmieniam plan i miast ponownie skakać po skalnych szczytach w Parku Zhanganjiajie, powłóczę się trochę po nizinnych wioskach.

Autobusy do Huangcun odjeżdżają, co kilkadziesiąt minut. Właściciel hotelu, dzwoni do kierowcy, skąd ma numer nie wiem, ja kończę śniadanie, pakuję plecak, serdecznie dziękuję gospodarzowi, który nie tylko wczoraj dał mi jak na tacy wszystko, co akurat potrzebowałem, ale jeszcze dzisiaj wskazuje mi drogę i objaśnia gdzie mam stać by nie przeoczyć autobusu i po chwili znikam w jego wnętrzu. Autobus mały, ja duży, plecak jeszcze większy, więc poruszanie się po Chinach lokalnym transportem nigdy nie jest łatwe i zawsze trzeba się nieco natrudzić zanim się człowiek, jako tako usadowi. Plecak ląduje z przodu na obudowie silnika, ja z trudem wciskam się w małe, wąskie siedlisko i jakoś jedziemy. Mimo ciasnoty i wąskich, krętych dziurawych dróg powodujących, że albo autobus podskakuje czyniąc mi ból w głowie, która w takich momentach uderza o metalową półkę nade mną, albo tak się przechyla, że czuję w żebrach metalową poręcz czyniącą ból jeszcze straszniejszy, bo dłuższy, nie narzekam, ani nie marudzę. Ważne, że jadę, a widoki przesuwającego się za oknem landszaftu z nawiązką rekompensują wszelkie niedogodności. Wspaniałe wyłaniające się to z lewej to z prawej strony góry, rozległe między nimi doliny w większości falujące zielonymi ryżowymi dywanami i gdzieniegdzie pojedyncze białe domki o specyficznej architekturze hui, sprawiają, że godzina fizycznej udręki upływa niespodziewanie szybko.  

Ogromny parking (jeszcze na szczęście stosunkowo pusty, bo godzina nadal nader wczesna) i kilka rozkrzyczanych grup podążających za przewodnikiem z przewieszonym przez ramię wzmacniaczem i tubą przy ustach, nie zwiastują nic dobrego. Myślę, że centrum niewielkiego, Huangcun, jeżeli już nie jest, to na pewno za chwilę będzie bardzo zatłoczone, więc o ile chcę w miarę spokojnie zobaczyć, dlaczego tę małą górską osadę umieszczono na liście UNESCO, to muszę się spieszyć. Do centrum mam około 2 km.

W kasie, w której za zgodą i niewielką opłatą mogę zostawić na kilka godzin plecak, wykupuję przezornie już bilet powrotny do Huangshan, bo kto wie jak pełne autobusy będą popołudniu i już tylko z lekkim biletem i bez ciężkiego plecaka ruszam w kierunku, w którym idą wszyscy. Przed wejściem do starego miasta otoczonego wąską, skrzącą się w porannym słońcu rzeką, kolejna niemiła niespodzianka. Nie tylko nie spełniają się moje przypuszczenia, że rano jeszcze nie będzie tłumu (jest i to jaki? Jak zwykle wielki i jak zwykle przerażająco hałaśliwy), ale nadto, żeby przejść przez mostek i pospacerować chwilkę po zacienionych uliczkach wybudowanej w stylu  hui wioski, trzeba wykupić dosyć drogi bilet. Pospacerować? Zadaję sobie pytanie patrząc na to, co dzieje się przede mną. Tutaj pospacerować znaczy poprzeciskać się między masą ludzkich spoconych rozkrzyczanych ciał, a stylowymi budynkami, w większości, których urządzono sklepiki z pamiątkami, kafejki i inne geszefty doskonale psujące atmosferę miejsca. Hm? Patrzę przed siebie, patrzę za siebie patrzę na boki i nie kupując biletu się wycofuję. Huangcun, składa się nie tylko z zabytkowej, masowo odwiedzanej przez turystów, otoczonej rzeką części, niemającej w sobie nic z ducha ani przeszłości ani teraźniejszości, ale i z tej zamieszkałej, pulsującej spokojnym, normalnym życiem obecnych mieszkańców. Chyba ta część miasta bardziej mnie interesuje. Nie ma krzykliwych grup z megafonami, nie ma sklepów z pierdołami, nie trzeba płacić za bilet, a są podobne. Tyle tylko, że tutaj są trochę nowsze domy, ale za to są też: praczki, bijące kijami pranie w rzece, jest suszące się w słońcu chili, jest tradycyjne jedzenie sprzedawane prosto z garnka, itp. Jednym słowem jest bardzo fajnie i bardzo tanio.

Jeszcze taniej i jeszcze fajniej jest, gdy przespacerowawszy miasteczko, a mając jeszcze nieco czasu do odjazdu autobusu, idę tam, gdzie nie wiadomo, dlaczego nie chodzi nikt. Po drugiej stronie parkingu odkrywam coś, co powoduje, że serce zaczyna mi bić ciut szybciej, a na twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Jeziorko, ścieżka, wysepka, młodzież próbująca za pomocą farb i pędzla uchwycić piękno natury, kilka śpiewających ptaków, gdzieniegdzie pasące się krowy i konie i wyrastający z wody niczym z czarodziejskiej studni las, a do tego ja z tym wszystkim sam na sam, to jest to, co zawsze mnie obezwładnia. Co mi tam nawet najpiękniejsze wioski zatłoczone krzykliwą gawiedzią. Tutaj dopiero mam to, co najbardziej lubię. Z pewnością spędzę tu cały pozostający do odjazdu autobusu czas. Jak? Ano w bardzo prosty, a zarazem niezwykle cudowny sposób. Spacer wokół jeziora i podziwianie otaczających go gór z majaczącymi w oddali, na ich zboczach, maleńkimi białymi wioskami Hui jest z pewnością dużo atrakcyjniejszy niż ten po zapchanych uliczkach, na który przed chwilą zastanawiałem się czy kupić bilet. Całe szczęście, że ktoś mi podpowiedział, że nie.

Przyglądając się białym domkom po przeciwległej stronie jeziora, wiem, że z wioskami Hui nie pożegnałem się jeszcze na dobre. Przed wieczorem wracam do Huangshan, które wprawdzie nie jest już małą, malowniczą wioską położoną między zboczami gór, lecz sporym jak na te okolice miastem, jednak leżąca nad rzeką Xin`an najstarsza jego część jest równie ciekawa i egzotyczna. Charakterystyczne budowle i wąskie uliczki (niestety i tu pełne turystów), w których spokojnie można się nie tylko zagubić, ale i zgubić nie są jednak tym, co przytrzymuje mnie w starym centrum miasta najbardziej. Tym czymś są stragany z wyłożonymi specjałami, koło których zawsze leżą talerzyki z kawałkami do spróbowania. To właśnie te kawałki każą mi kilkakrotnie przemierzyć miasteczko wzdłuż i wszerz, tu i ówdzie próbując takich czy innych łakoci. Kolacji już nie zjem, to jasne, a do domu wracam dopiero wtedy, gdy od nadmiaru słodyczy w ustach, cudności w oczach i zmęczenia w nogach, zaczyna mnie mdlić. Zrobił się ciemny, późny, zimny wieczór, a jutro trzeba jechać dalej.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł