Po 19 dniach i przewędrowaniu 530 kilometrowego odcinka od Offenburga przez Friesenheim, Schoenau, Widensolen, Einsenheim, Gueneheim, Belfort, LIsle –sur-le Doubs ,Clerval, Laossei, Besancon, Champahne-sur-Loue, Chamblay, Sellieres, Beaurepaire, Varennes i Condeissiat, do Lyonu, dwudniową przerwą, zakończyłem IX etap Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową. Mimo, że był to etap bardzo długi i bardzo różnorodny, bo zmieniało się w jego trakcie chyba wszystko.  Drogi zmieniały się od ruchliwych szerokich krajowych szos (czasem z poboczem, a czasem bez), przez fantastyczne trasy rowerowe, zakurzone, szutrowe dojazdówki, wyboiste leśne trakty, górzyste ścieżki, po polne zagony i bagniste bezdroża. Pogoda przechodziła od tej słonecznej, wręcz upalnej, poprzez wietrzną i chłodną do mokrej i zimnej, a czasem burzowej niepozwalającej na zrobienie, chociaż jednego, suchego kroku. Krajobrazy raz były płaskie z wystającymi w tle górami, a raz góry wyrastały tuż przede mną zasłaniając wszystko za nimi. No i obozowiska. Te zmieniały się jak w kalejdoskopie od tych super fajnych przy wodospadach, rzekach, jeziorach poprzez średnie na campingach lub w ich pobliżu, po znacznie gorsze za chlewem lub przydrożnych krzakach.

Jedyne, co jak zwykle i zawsze i od samego początku zostało bez zmian to cel i sens mojej drogi, toteż niezmiennie zachęcam do niesienia pomocy dzieciom chorym na raka z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu i wsparcia mojego wyzwania – samotnej wędrówki przez Europę pt. „Droga na Ratunek”. Droga, która po dojściu do Lyon wydłużyła się już do 2290 km, a która przypomnę, prowadzi od Wisztyńca, koło Suwałk do Gibraltaru i poprzez moją aktywność ma na celu zdopingować jak najwięcej ludzi do wsparcia pieniężnej zbiorki na zakup 50 zestawów browiaków, pozwalających chorującym na raka dzieciom łatwiej przejść długi i bolesny okres leczenia. Zbiórkę można wesprzeć tutaj, a ja z góry dziękuję za każda dorzuconą złotówkę.  www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek

Dziękuję, a dla tych, którzy mnie śledzą, mi dopingują i wspierają lub wesprzeć zamierzają, jak zwykle dodaję kilka słów i kilkadziesiąt zdjęć, opisujących i pokazujących jak ten IX etap podróży, będący zarazem pierwszym odcinkiem prowadzącym przez Francję, wyglądał.                 

Bardzo trudno było mi ponownie wskoczyć w koleiny na chwilę przerwanej Drogi Na Ratunek. Po wykwintnych osiemdziesiątych urodzinach mojej mamy, z zapasem kalorii na kilka następnych tygodni, jeszcze zanim wróciłem do Offenburga, czyli do miejsca, w którym przerwałem kilka dni temu marsz w kierunku Gibraltaru, wyrósł mi niemały problem. Nie wiem, dlaczego: czy z powodu przerwy, czy z powodu niepewności tego, co czeka mnie za francuską granicą, a może po prostu dopadł mnie kryzys zmęczenia, w każdym razie ciało odmówiło posłuszeństwa i nie potrafiłem nie tylko ponownie się zebrać, ale nawet się ruszyć. Potworny ból głowy, totalny spadek energii i niechęć do czegokolwiek, a już do kilkudziesięciu kilometrowego marszu na pewno, zamiast do pociągu doprowadziła mnie do łóżka, w którym przeleżałem cały dzień. Na szczęście tylko jeden, więc już nazajutrz po zaplanowanym starcie, ponownie stoję w startowych blokach i ze znacznie lepszym samopoczuciem i ogromną chęcią kontynuowania Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu, po kilku godzinach jazdy pociągiem wróciłem na dworzec w Offenburgu, przywiązałem do pasa wózek z podróżniczym majdanem, zacisnąłem mocno dłonie na dwóch, wspomagających moje kroki, kijach i śmiało ruszyłem na południe.

Na południe? Przecież z Offenburga miałem iść prosto do czwartego państwa na szlaku mojej wędrówki przez Europę, czyli do Francji, a ta jak wiadomo leży na zachód od Niemiec. To prawda. Tak się jednak złożyło, że nie tylko moja jednodniowa niedyspozycja fizyczna, wpłynęła na opóźnienie ponownego startu, ale i inne czynniki, niezależne ode mnie, bardzo mi to utrudniały. Gęste chmury, głębiące się nad moją głową, nad Offenburgiem i z tego, co wiem z prognozy pogody, nad całą wschodnią Francją, zwiastowały gwałtowne burze i rzęsiste ulewy. W takich warunkach, nie miałem absolutnie ochoty przekraczać granicy i maszerować w nowym, nieznanym mi środowisku. Padać miało dwa dni. Wiedząc, że muszę je jakoś przeczekać, a jednocześnie nie chcąc tracić zbyt wiele czasu, postanowiłem, przekroczyć granicę z Francją troszkę niżej i póki, co pozostać jak najdłużej w Niemczech. Ruszyłem, zatem na południe w kierunku, oddalonego niecałe 20 km od Offenburga, Frisenheimu i tam w małym, hotelu przeczekałem nawałnice i ulewy. Jak tylko niebo się trochę przetarło, a przed sporadycznie padającym drobnym deszczem dobrze chroniła mnie peleryna i głęboko osadzony kapelusz, wyszedłem w końcu na długo oczekiwaną drogę do Francji.

 Ciut ponad dwadzieścia kilometrów dalej, w malowniczym, jak wszystkie mijane w Bawarii i Badenii- Wirtembergii, miasteczku Rheinhausen, pożegnałem Niemcy półgłośnym „auf wiedersehen”, a po następnych kilku i po przepłynięciu promem Renu, nieco stremowanym „bon jour przywitałem Francję, czwarte już państwo na trasie mojej „Drogi na ratunek”. Ku mojemu zdziwieniu, pierwsi napotkani po drugiej stronie Renu ludzie, na moje bon jour odpowiedzieli guten Tag. Przed podróżą ostrzegano mnie, że we Francji nijak nie dogadam się w żadnym z dobrze lub słabo znanym mi języku, bo Francuzi uważają za stosowne porozumiewać się jedynie swoją mową, a tu proszę, jaka niespodzianka i to zaraz na początku. Skwapliwie ją wykorzystałem i prosząc o zrobienie mi pamiątkowego zdjęcia pod szyldem z napisem France, nabrałem otuchy i nadziei, że nie znając ni w ząb języka Balzaca, Voltaira czy Piaf, jakoś sobie w ich kraju poradzę. Jeszcze mocniej w tym przekonaniu utwierdziłem się kilka godzin później, gdy idąc cały czas wzdłuż zachodniego brzegu Renu dotarłem pod wieczór do pola namiotowego, niedaleko miejscowości, o niemiecko brzmiącej nazwie Schoenau. Właściciel pola również przywitał mnie perfekcyjną niemczyzną, przydzielił miejsce pod namiot, a ja po raz drugi dzisiaj wykorzystałem możliwość dogadania się na francuskiej ziemi w języku Goethego i wypytałem mojego rozmówcę o wszystkie nurtujące mnie sprawy. Spory ciężar spadł mi z serca, gdy dowiedziałem się, że po zachodniej stronie Renu można swobodnie rozbijać się na tak zwane „dziko” i policja czy inne państwowe służby nie mają z tym problemu, a i nie jest to jakoś specjalnie niebezpieczne.  Poza tym jest dosyć dobrze rozbudowana sieć campingów (im dalej na południe tym lepiej) i nie są one zbyt drogie, więc zawsze znajdę miejsce gdzie będę się mógł przespać lub schronić. Z taką wiedzą łatwiej mi się zasypiało w nowym państwie i łatwiej następnego dnia ruszało w długi, ponad 500 km, pierwszy odcinek drogi prowadzącej aż do Lyon. Życie i długa droga przez Francję zweryfikowały trochę otrzymane pierwszego dnia dane i mimo, że faktycznie z rozbijaniem namiotu nigdy nie miałem żadnego problemu, to ze znajdowaniem miejsca na nocleg było już różnie, ale o tym za chwilę. Najpierw musiałem się jeszcze rozejrzeć i zapoznać jak wygląda we Francji sytuacja z zaopatrywaniem się w żywność, znaczy czy po drodze będę miał możliwość kupowania na bieżąco, czy też powinienem robić zapasy i obciążać nimi bagaż?  Poza tym nurtowało mnie jak wygląda sytuacja z drogami. Czy będę zmuszony maszerować asfaltowymi, pełnymi samochodów ulicami, czy też, będę mógł wędrować bokami z dala od ruchliwych arterii, przez lasy i pola nie narażając jednocześnie wózka na utratę na przykład kółka?

Wkrótce zorientowałem się, że przynajmniej w tej części Frakcji, będę musiał zastosować taktykę mix, czyli podobnie jak na polskich Mazurach trochę więcej wozić ze sobą, bo sklepów na wsiach mało, (a jak już są, to przeważnie zamknięte w porze południowej, czyli wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebuję) i trochę częściej wracać z sielskich, oddalonych od ludzkich siedlisk, ścieżek, do głównych dróg, by się ponownie zaopatrzyć. W miarę upływu czasu i kilometrów ta sytuacja będzie się jednak zmieniać na moją korzyść. Będzie coraz więcej otwartych sklepów i coraz więcej ślicznych asfaltowych rowerowych szlaków, którymi nie oddalając się zbytnio od głównej drogi będę maszerował lekko i swobodnie nie narażając się na spotkanie z rozpędzonymi samochodami i nie wdychając obłoków pozostawionych za nimi spalin. Ale to dopiero będzie. Na razie tylko sporadycznie znajdowałem alternatywną drogę pozwalającą zejść z ruchliwej ulicy i zanurzyć się w zieloną naturę.  

Właśnie na takiej znalezionej leśnej ścieżce, upstrzonej bunkrami i okopami linii Maginota, prowadzącej wzdłuż długiego, wąskiego kanału, drugiego dnia pobytu we Francji, przytrafiły mi się trzy wydarzenia, o których muszę wspomnieć. Najpierw, tuż po opuszczeniu campingu, przekroczyłem 1800 kilometr mojej dogi na ratunek i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo idąc z Suwałk do Gibraltaru trzeba przecież kiedyś przekroczyć każdy z nich, gdyby nie to, że właśnie w tym miejscu spotkałem wędkarza pozdrawiającego mnie nadwiślańskim – dzień dobry. Jego babcia z dziadkiem po II wojnie światowej zostali we Francji i wnuczek jeszcze trochę polskości w sobie zachował, a ja po raz kolejny w moich światowych wojażach (o czym niejednokrotnie pisałem  w artykułach na moim blogu www.intotheworld.ortliebreisen.de) przekonałem się, że obojętnie jak daleko odejdzie się od polskich granic, w tym przypadku dokładnie 3.000.000 kroków, zawsze spotka się kogoś, kto albo sam jest z Polski, albo ma polskie korzenie i jeszcze trochę po polsku rozmawia, albo ostatecznie posiada jakąś bliższą lub dalszą polską rodzinę. Ot taki rozsypany po całym świecie naród.  

Potem, kilka kilometrów dalej, już tak około południa, ponownie napotykam potężny ładunek polskości. Tym razem dogonił mnie Zbyszek na stałe mieszkający w Hiszpanii na Mallorce . Zbyszek, o facebookowym pseudonimie Paco Base Camp,od pewnego czasu śledzi w Internecie moje wędrownicze poczynania, bo sam przygotowuje się do kilkutysięcznej, kilometrowo licząc, pieszej wędrówki przez Chiny i dlatego nie tylko podgląda innych piechurów i obieżyświatów, ale ostatnio na przykład przeszedł dookoła całą Mallorkę, co zważywszy na jej miejscami górzysty teren niekoniecznie było łatwym wyzwaniem. Jak twierdzi zrobił to jako pierwszy Polak. Teraz, wracając dostawczym samochodem z Polski do Hiszpanii, nie mógł sobie odmówić możliwości spotkania ze mną, do którego doszło właśnie na owej ścieżce przy kanale niedaleko miasta Colmar. Wspominam o mieście Colmar nie bez powodu. Chociaż nie było ono zaznaczone na mojej marszrucie, to chcąc uczcić spotkanie dwóch polskich globtroterów na francuskiej ziemi postanowiliśmy oprzeć je o restauracyjny stolik i zjeść wspólnie obiad. No i właśnie w Colmar zorientowałem się, że nie jest, a i nie wiem czy też nie będzie, to we Francji takie proste. W godzinach około południowych znalezienie w mieście otwartego imbisu, knajpy czy restauracji było niemożliwe. Jedyne, co działało to kawiarnie z ciastkami kawą i naturalnie winem lub piwem, a tego akurat nie szukaliśmy. Po przejściu kilkunastu kilometrów wzdłuż i wszerz Colmar i nie znalezieniu niczego do jedzenia nie pozostało nam nic innego jak wrócić z powrotem do lasu (ale już w inne miejsce niż to gdzie się spotkaliśmy, wobec czego nadrobiłem nieco stracone po łażeniu po mieście kilometry i czas) i zorganizowaniu uczty na kamieniu pod drzewem z posiadanego u Zbyszka w samochodzie i u mnie w plecaku prowiantu. Ostatecznie po drodze, już poza miastem, udało się nam jednak znaleźć czynny przydrożny bar z kebabem, co o kilka punktów podniosło, jakość naszej leśnej biesiady. Przed zmrokiem Zbyszek pojechał dalej w kierunku Hiszpanii, a ja nie ruszając się już z miejsca rozbiłem sobie namiot między drzewami spędzając tym samym moją pierwszą we Francji noc na dziko w lesie i było zupełnie nieźle.

Przysłówkiem „nieźle” mógłbym zresztą opisać każdy z następnych, a było ich prawie 20, noclegów dzielących mnie od Lyon, co nie znaczy, że nie zdarzały się między nimi te lepsze, średnie i gorsze. Te najlepsze to naturalnie te, które udało mi się znaleźć gdzieś nad brzegiem jeziora, w którego tafli wody najładniej mogłem przyglądać się wschodom i zachodom słońca, jak na przykład już następnego dnia koło Eisenheim lub kilka dni później w Belfort, lub nad rzeką, (najlepiej jeżeli jeszcze w pobliżu był niewielki wodospad), w której nie tylko mogłem się wykąpać, ale której szum miło kołysał do snu, a poranne unoszące się nad nią mgły często sprawiały, że budząc czułem się jakbym dalej śnił. Takie poranki przeżywałem codziennie, gdy przez kilka dni szedłem wzdłuż uroczej rzeki la Doubs, która doprowadziła mnie aż do historycznego miasta Besacon, w którym po raz kolejny mogłem cieszyć się z okrągłej liczby przedeptanych kilometrów. Tym razem było ich już 2000. Wędrowanie wzdłuż rzek ma, oprócz walorów estetycznych, jeszcze tę zaletę, że zawsze idzie się po płaskim terenie i w przeważającej większości po jednej, albo drugiej stronie, a nierzadko po obu, poprowadzone są świetne oznakowane trasy rowerowe, które dla takiego piechura jak ja, ciągnącego za sobą wózek, są wręcz idealnymi drogami do długiego marszu. Również wyszukiwanie przy nich miejsca na biwak nie stanowi problemu, co znacznie ułatwia wędrówkę. Natomiast mają też jedną, ale znaczną wadę. Jako, że rzeki nie lubią gór, przeto każde, nawet najmniejsze wzniesienie omijają czasami kilometrowymi łukami, powodując, że trasa mocno się wydłużała. I w tym wypadku musiałem zastosować metodę mix. Czasami, gdy obejście jakiegoś wzniesienia było zbyt długie wybierałem trudniejszą drogę na skróty, a czasami, gdy omijana góra wydawała się nazbyt wysoka, decydowałem się na dłuższą, ale łatwiejszą drogę wzdłuż rzeki. Tak mi się te wzdłużrzeczne wędrowanie spodobało, że minąwszy Besacon i oddaliwszy się od la Doubs bardzo mocno zastanawiałem się czy nie nadrobić kilkudziesięciu kilometrów i miast dalej na południe, ruszyć na zachód, dojść do rzeki Saone i wraz z nią skręcić ponownie na południe i dotrzeć do Lyon może jeden, a może dwa dni później. Lyon wytyczyłem sobie, jako cel pierwszego etapu drogi przez Francję. Jednak nie. Piesza wędrówka jednak nie bardzo toleruje nadkładanie drogi. Piękno i łatwość wyszukiwania nad rzeką noclegów, ostatecznie przegrywają z najprostszą arytmetyką i najtrudniejszym bólem nóg.

Decyduję się podążać dalej najkrótszą, choć mało ciekawą drogą, a na otarcie łez po rozstaniu z piękną la Doubs pozostały mi jeszcze dwa dni wędrówki wzdłuż znacznie węższej i krótszej, ale równie urodziwej, bo wijącej się między skalistymi górami i malowniczymi wioskami, rzeki Loue. Gdy i ta, gdzieś koło Chambay, zostaje za moimi plecami, już ani razu do samego Lyon, czyli przez następny tydzień nie znalazłem tak ładnego, spokojnego miejsca jak te nad wspomnianymi rzekami czy jeszcze wcześniej jeziorami. Za to nie mogłem narzekać na brak emocji i przygód, które jako żywo dodają smaku i pikanterii takim wyzwaniom jak moja samotna wędrówka przez Europę.

Od tej pory znalezienie miejsca na rozbicie namiotu stało się dla mnie ogromnym problemem i dosłownie i w przenośni spędzało sen z powiek. Tereny, przez które przechodziłem były, albo bagniste, albo bardzo kamieniste, albo gęsto zalesione i morze nawet znalazłbym tu lub ówdzie kawałek łąki pod namiot gdyby nie pora polowań (nie wiem – na dziki, jelenie czy kaczki, a może jeszcze coś innego?) i to co z niej wynika. Częste odgłosy wystrzałów i rozwieszone ostrzeżenia, a i nawet uwaga spotkanego w lesie myśliwego, skutecznie pozbawiają mnie ochoty na rozbijanie w okolicy obozowiska i kładzenia się pod strzał. Zostały, zatem jedynie miasteczka lub ich obrzeża, a i tu sprawa nie była łatwa. Trudno, bowiem rozłożyć komuś, tak ot namiot pod domem.

Tak czy siak skoro piszę teraz ten tekst, to najlepszy dowód, że przeżyłem , że zawsze gdzieś coś do spania znalazłem i jak na początku wspomniałem, zawsze było jakoś nieźle. Gdzież to ja zasypiałem i się budziłem. Raz było to w krzakach tuż przy ulicy, kiedy indziej przy alejce w miejskim parku, albo przy ławce w skateparku, a zdarzyło się też na zagonie w szczerym polu, na kawałku murawy za chlewnią, (ale nie śmierdziało) lub na takim samym kawałku przy stadninie koni. Za każdym razem miałem wszak coś zielonego pod sobą i w miarę spokojnie wkoło, co powodowało, że chociaż nigdy już okolica nie była malownicza, to spało mi się wygodnie i bezpiecznie, a to przecież najważniejsze. Dodatkowo rozbijanie się blisko domostw zaowocowało jeszcze jedną cenną obserwacją. Ku mojemu zdziwieniu, przekonałem się, że nie tylko nie przeszkadzam mieszkającym w pobliżu ludziom, lecz wręcz odwrotnie. Prawie za każdym razem spotykałem się z ich wielką sympatią i sporą dozą życzliwości wyrażanej najczęściej pytaniem czy czegoś nie potrzebuję. Nawet policjanci widząc, że rozbijam namiot w skateparku, najpierw zapytali czy zamierzam tutaj spać, a po uzyskaniu potwierdzenia, zatroszczyli się czy mam wodę, bo jeżeli nie to tam ciut dalej jest hydrant i śmiało mogę z niego korzystać. Wody potrzebowałem, a jakże. Odkąd w pobliżu moich noclegowni nie było rzek ani jezior, bardziej niż do picia potrzebowałem jej do spłukania pyłu i kurzy, który po dwóch, czy może trzech dniach braku kontaktu z wodą, mocno się do mnie przylepił i zaczął nieco przeszkadzać. Poza tym, mimo, że oprócz jednego razu, gdy faktycznie mój zapas wody do picia się skończył, a jedyny w pobliżu sklep był zamknięty i musiałem skorzystać z pomocy uprzejmej pani, która dowiozła mi samochodem trzy litrowe napełnione wodą butelki, nigdy niczego mi nie brakowało, to i tak miło było dostać dowód opieki. Na przykład właściciel chlewni za murami, której schroniłem się na noc, przywiózł mi na śniadanie świeżą bagietkę, albo ktoś opiekujący się końmi w stadninie, obok której zastał mnie następny świt, położył przed namiotem talerz z owocami. Ot takie proste gesty, które niczym cudowne wschody słońca w urokliwych miejscach, od samego rana wprawiały mnie w super nastrój. Jeżeli do tego dodam, że wszyscy, ale naprawdę wszyscy Francuzi jak jeden mąż od samej granicy pozdrawiali mnie francuskim bon jour i prawie wszyscy życzyli bon voyage, to nie muszę dodawać, że od tej pory nie będą kojarzyć mi się już wyłącznie z zapachem wyrafinowanych perfum, które niczym lawina zalały moje nozdrza po minięciu pierwszych zabudowań Lyonu, lub z ubraniami niczym z katalogu mody, które faktycznie widać tu nie tylko w drogich butikach, ale na wielu mijających mnie przechodniach, co przede wszystkim z ogromną sympatią, gościnnością i życzliwością.

Mam nadzieję, że po minięciu Lyon, który dla mnie jest takim granicznym punktem dzielącym Francję a może i Europę na tę południową i północną, się to nie zmieni. Podobno południe Francji jest jeszcze życzliwsze, a na pewno sporo ładniejsze. Zobaczymy.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł