Pierwsze miasto w Kirgistanie od samego początku nie przypadło nam do gustu, a jak coś od samego początku nie przypada do gustu, to trudno o tym pisać. Jednak w woli pamiętnikarskiej ścisłości i w poczuciu świadomości, że i takie miejsca zdarzają się w podróży i należy o nich wspomnieć, zakasuję rękawy i biorę się do roboty. Idzie mi to nawet lepiej niż przypuszczałem, bo zanim otwieram komputer i układam myśli, mija kilka chwil, które zamazują pierwsze złe wrażenia. Tym bardziej, że jak się okazuje bardziej wywołane były one naszym zmęczeniem i długim poszukiwaniem miejsca na nocleg niż małą atrakcyjnością okolicy. Wszystko zaczęło się od tego, że nieświadomie źle zaznaczyłem na mapie zarezerwowany hostel i gdy w końcu po całym dniu jazdy różnymi autostopami i po kilku kilometrach marszu przez miasto, trafiamy śmiertelnie zmęczeni pod wskazany adres, okazuje się, że to nie tu, a tu miejsc wolnych brak, więc nawet gdybyśmy chcieli zostać to i tak nie ma szans. Szybko wyjaśnia się, że w Karakol są dwa hostele o tej samej nazwie, a skoro są dwa to oczywiście prawem Murphiego przyszliśmy, do tego niewłaściwego. Trudno sobie wyobrazić nasze miny i nagłą niechęć do otaczającej rzeczywistości, rysującej się ponownym zarzuceniem plecaków i dalszym marszem. Zmęczeni, głodni pokonujemy następne ponad 3 km i gdy po dotarciu na miejsce okazuje się, hostel nie dość, że jest daleko od centrum to w dodatku jest beznadziejny, tracimy resztki sympatii do Karakol i chyba trudno będzie to zmienić. Chociaż próbujemy. Rankiem, odpoczęci i po dobrym śniadaniu, zmieniamy hostel na prywatną kwaterę w centrum miasta, blisko parku i po rozejrzeniu się po okolicy wydaje się, że mimo wszystko coś zaczyna się zmieniać w kierunku lepiej. Samo miasto wprawdzie w dalszym ciągu nie zachwyca, ale skoro w formie odpoczynku zdecydowaliśmy się i tak na jednodniowy pobyt to ruszając na spacer próbujemy coś ciekawego w nim znaleźć. Jak? Ano tak jak zwykle – spacerując tu i ówdzie bez mapy już mamy parę fajnych miejsc godnych uwagi i aparatu fotograficznego, a przy okazji rozglądamy się za informacją turystyczną. Tam zawsze mają dobre rady. Zawsze? Nie zawsze. Tutaj nie. Szyldy z napisem informacja turystyczna przykuwają wzrok, co krok, ale pod każdym z nich czai się pułapka. Są to zwykłe biura podróży, oferujące przeróżne wycieczki, a nazwa informacja turystyczna jest zwykłym wabikiem na poszukujących takich atrakcji klientów. Karakol, jak to dopiero teraz zauważamy, jest typowym górskim centrum turystycznym, to znaczy samo w sobie nie ma nic, ale za to dookoła bardzo dużo i o każdej porze. Zimą oczywiście narty i inne śnieżne atrakcje, latem wspinaczki na siedmiotysięczniki, których sporo dokoła spogląda w dół spod ośnieżonych kopuł (pewnie z tej oferty będą korzystać nasi koledzy poznani w autobusie w Ałma-Acie), a poza tym zawsze są kilkudniowe trekkingi do bliższych lub dalszych dolin, jezior lub niższych szczytów. Nic z tych propozycji nie jest dla nas. Po pierwsze nie mamy ani tyle czasu ani funduszy (takie zorganizowane trekkingi to zawsze koszt kilkuset euro) by się na parę dni wybierać w wysokie góry, a po drugie nie jesteśmy też na taki rajd przygotowani ekwipunkowo: ciepłe kurtki, odpowiednie buty itd. Jedynie przez krótki moment zastanawiamy się nad jednodniową wycieczką konną do malowniczego jeziora na 2800 metrów. Jeden dzień dałoby się jakoś wykroić w naszym napiętym harmonogramie, kasę też jakoś byśmy uciułali, ale jest jedno ale, które szybko każe nam zrezygnować z takiego pomysłu. Na chwilę zamknąłem oczy i przypomniałem sobie wszystkie konne wycieczki, które do tej pory widziałem. Zawsze żal mi było i smętnie posuwających się krok za krokiem koni i niezgrabnie siedzących na nich niby-jeźdźców i powtarzałem sobie, że nigdy na takie coś nie będę się pisał. Nie ma to moim zdaniem nic wspólnego z przyjemnością konnej jazdy i kto raz zakosztował przygody w siodle, ten wie o czym piszę. Otwieram oczy i mówię – nie, a Asia, jako że i tak nie jest amatorką końskiej jazdy ochoczo mi przytakuje. Nie spodziewając się żadnych innych informacji, omijamy biura z literką „i” i zwiedzamy miasto na własną rękę. Nawet się nam to udaje. Bardzo ładna drewniana cerkiew w jeszcze ładniejszym kolorowym ogrodzie zatrzymuje nas nie tylko na chwilę potrzebną do przyjrzenia się jej pięknu. Ciekawy meczet i jeszcze ciekawiej wyglądająca Asia w hidżabie pod kolor minaretu też sprawiają, że nie spieszymy się i w tym miejscu. Potem zielony, mocno ukwiecony, zadbany park z jak zwykle aleją zasłużonych, oryginalne muzeum pod gołym niebem z wieloma opisami i zdjęciami historii miasta, kilka pomników wybitnych synów Kirgistanu, z których dwa przykuwają moją szczególną uwagę. Jest też targ z kolorowym wszystkim i niczym, jak to zawsze na targu na całym świecie, ale z wyjątkowym chlebem, którego nigdzie indziej nie ma, jest szereg ślicznych drewnianych kolorowych domów, sprzed co najmniej dwóch wieków. Wszystko to co dokoła widzimy sprawia, że do wieczora Karakol zyskuje w naszych oczach, co najmniej kilka punktów na plus. Dwa pomniki, o których wspomniałem wcześniej to pomnik Jusupa Abdrahmanowa, wyglądający z daleka jak pomnik Lenina i pomnik Kasyma Tystanowa i Kusejna Karasajewa, wyglądający z kolei z oddali niczym pomnik braci Kaczyńskich. W jednym i drugim przypadku byłbym zaskoczony. Jednak nie ich zmyłkowe podobieństwo do znanych skądinąd osób każe mi się na chwilę zatrzymać i zastanowić. Jusup Abdrahmanow – kirgiski polityk zmarł w 1938 roku. Kasym Tynystanow – naukowiec, polityk, poeta, zmarł w 1938 roku. Obaj zmarli bardzo młodo w tym samym roku. Czyżby obaj zapadli na tę samą chorobę, która w latach 30-tych pochłonęła dziesiątki, jak nie miliony dusz, a nie była epidemią? Czyżby obaj byli ofiarami reżimu Stalina? Czyżby i ich dopadły wszechobecne czystki najstraszniejszego w historii przywódcy narodów? Chyba tak, bo jak inaczej wytłumaczyć zbieżność dat śmierci i młody wiek? Straszne były to czasy nie tylko na tych ziemiach. Nie bardzo chcę się jednak teraz nad tym zastanawiać by znowu nie popaść w niewłaściwy do podróżowania nastrój, który właśnie zaczął się poprawiać. Po wczorajszych trudach i znojach, po pierwszych nieudanych krokach po Karakolu, znowu jesteśmy w doskonałych humorach i po zwiedzeniu miasta postanawiamy jak najszybciej go opuścić i ruszyć dalej, gdzieś nad brzeg ogromnego jeziora Issyk Kul by tam szukać nowych przygód.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł